Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu" naszego gatunku, wyrażonym w jego - kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Józef Mackiewicz. Gdybym był chanem… Kultura, 1958

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Wilnianin budujący współpracę i pokój

Dzień 16 października b.r. był dniem szczególnym w życiu Królewca (Kaliningradu). Po raz pierwszy pod sztandarami ośmiu państw - Litwy, Polski, Łotwy, Estonii, Białorusi, Niemiec, amerykański Boston przekazał w sposób szczególny pozdrowienie dla rosyjskiego Królewca, obchodzącego swoje 750- lecie. A stało się to za sprawą Syna Ziemi Wileńskiej Jana Miluna, dziś obywatela Stanów Zjednoczonych i Polski.


Jan Milun, przewodniczący Towarzystwa Moniuszkowskiego w Bostonie, znany z organizacji uroczystych koncertów z okazji kolejnych jubileuszy pontyfikatu śp. Jana Pawła II, w tym 15-lecia w roku 1993 w Katedrze Wileńskiej, wymarzył, iż taki koncert powinien się odbyć również na terenie Rosji, do której papież niestety nie odbył pielgrzymki. Jeszcze za życia Jana Pawła II Jan Milun chciał zorganizować w Królewcu koncert w czasie oczekiwanej w b.r. kolejnej pielgrzymki papieża do Polski, licząc nawet, że papież chociaż na chwilę będzie mógł to miasto odwiedzić.

Niestety, śmierć papieża wniosła korektę w zamierzenia - postanowił więc takie muzyczne spotkanie zorganizować w kolejną 27. rocznicę Jego pontyfikatu - 16 października.

I stało się. Wypełniona po brzegi sala Filharmonii w Królewcu, na scenie której widzimy śpiewaków i muzyków z Rosji, Litwy, Polski i USA oraz flagi sześciu państw, uroczyście pod dźwięki orkiestry Bałtyckiego Okręgu Wojskowego są wnoszone państwowe sztandary Rosji i Stanów Zjednoczonych. Brzmią hymny narodowe. Koncert rozpoczyna się również na stojąco wykonaniem przez połączone chóry Gaude Mater Polonia. Wszystko od samego początku i do ostatniego akordu niezwykle uroczyste, wzruszające, piękne, zorganizowane z najwyższą precyzją.

Niekończące się oklaski, kwiaty, listy gratulacyjne i słowa wdzięczności, które padły pod adresem organizatorów i wykonawców, i szczególnie Jana Miluna, na pewno nie mogą nawet częściowo przekazać głębi uczuć uczestników uroczystego koncertu. Dla wielu, a szczególnie dla obecnych tam Winian, w ślad za organizatorem koncertu, łza radości i zaszczytu, że się udało i że Wilnianin potrafi, co i raz cicho spływała z oczu...

Było to muzyczne wydarzenie o znacznie szerszym, nie tylko kulturalnym wydźwięku, jakiego w Rosji jeszcze nie było. Również z tego powodu, iż zawarło w sobie kilka premierowo wykonanych utworów. Szczególne wrażenie na uczestnikach koncertu wywarła światowa premiera Symfonii da Camera kompozytora Christophera R. Zorby, poświęcona żonie i synowi, który zginął w samolocie, po uderzeniu w nowojorskie wieżowce 11 września 2001 roku.

"Tylko zawdzięczając Waszej energii i woli mógł się odbyć ten niezwykły koncert symbolizujący przyjaźń i współpracę między Królewcem, Rosją, Stanami Zjednoczonymi i krajami bałtyckimi"- napisał w liście dziękczynnym do Jana Miluna gubernator obwodu królewieckiego Georgij Boos. I rzeczywiście, nie różami była wysłana droga do tego triumfu. A ci, co utrudniali organizację tego muzycznego spotkania bądź byli obojętni w chwili, gdy trzeba było pomóc, na pewno po zakończeniu koncertu czuli się zażenowani, iż nie uczestniczyli w przygotowaniu tego niezwykłego historycznego muzycznego spotkania, budującego dobro, piękno, współpracę i pokój.

W koncercie, oprócz wymienionej orkiestry dętej, udział wzięli: Orkiestra Symfoniczna Królewieckiej Filharmonii, (dyrygent Viktor Bobkov), Dziecięcy Chór Litewskiego Radia i Telewizji pod kierunkiem Reginy Maleckaite, Chór Gdańskiej Akademii Medycznej pod kierunkiem Jerzego Szarafińskiego, Chór Królewieckiego Liceum im. S. Rachmaninowa, dyrygent Iryna Szwed oraz zespół kameralny powołany w trakcie przygotowania koncertu z udziałem Jana Miluna.

Delegacją z Litwy niezwykle serdecznie opiekowali się organizatorzy i księża z litewskiej i polskiej parafii w Królewcu. Artyści z Litwy i Polski uczestniczyli też w niedzielnej porannej Mszy św. w kościele p.w. św. Alberta, gdzie wystąpili z krótkim koncertem przed zgromadzonymi.

Jan Milun niebawem ponownie zawita do drogich jego sercu Wilna, gdzie studiował i pracował, i Dowgidanc koło Koleśnik, gdzie dorastał i nasiąkł na całe życie pięknem i wolą niesienia dobra dla innych, snując plany kolejnych spotkań i koncertów, zbliżających ludzi. Teraz na innym kontynencie.

Na zdjęciu: Pozdrowienia po zakończeniu koncertu przyjmuje jego organizator i dyrektor artystyczny Jan Milun.

Ryszard Maciejkianiec

Wilno - Królewiec

Nasz Czas 21/2005 (670)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1910 – 2002)

Jerzy S. Ossowski

Józef Maśliński

W krakowskim Domu Pomocy Społecznej im. Helclów 28.10.2002, w wieku 92 lat, zmarł Józef Maśliński, najstarszy - obok Czesława Miłosza - z członków wileńskiej grupy literacko - artystycznej skupionej wokół pisma "Żagary" / 1931 - 1934 / . Poeta, krytyk literacki i teatralny, publicysta i tłumacz, reżyser teatralny, od ponad półwiecza związany z Krakowem. W latach 1957 - 1990 redaktor "Życia Literackiego", w którym przeszło 30 lat prowadził kronikę życia kulturalno - artystycznego, podpisywaną pseudonimem M.A Styks. Ponieważ przed wojną zapowiadana przez Niego książka poetycka Ręce ziemi nigdy się nie ukazała, a taki druk zwarty stanowi kryterium zaistnienia w kompendiach historyczno literackich, sylwetki twórczej tego poety, teoretyka i krytyka tzw. Drugiej Awangardy nie znajdziemy w słownikach i leksykonach bibliograficznych.

Pierworodny syn Stefanii i Saturnina Maślińskich urodził się 8 sierpnia 1910 w Wilnie, szkołę średnią ukończył w Lidzie, gdzieś kolegował się z Jerzym Putramentem. Z liceum wyniósł gruntowną wiedzę historyczną, ukształtowaną pod wpływem książek Stanisława Kutrzeby i wileńskiego historyka Feliksa Konecznego; na marginesie "Pamiętnik" Pawła Jasienicy, odręcznie, po latach, zanotował: "Polskie Logos a Ethos" Konecznego ukształtowało moją mózgownicę". Od roku 1928 przez 3 lata studiował medycynę, potem rok sztuki piękne, otarł się o filozofię i polonistykę na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. Jako członek AZS trenował narciarstwo i boks, a pasję czynnego uprawiania sportu i dbałości o sprawność fizyczną zachował do końca życia. Jeszcze jako dziewięćdziesięciolatek w kamienicy przy Karmelickiej 6, gdzie mieszkał od 1950 do 2001 roku - cztery piętra pokonywał, wchodząc po dwa stopnie naraz. Podczas studiów należał do ówczesnej elity młodzieży akademickiej, utrzymywał koleżeńskie stosunki z członkami Klubu Włóczęgów zwłaszcza tymi, którzy - jak on sam - z zamiłowaniem oddawali się pasjom literackim: Czesławem Miłoszem, Stefanem Jędrychowskim, Wacławem Korabiewiczem.

Jego kontakty artystyczno - literackie z Sekcją Twórczości Oryginalnej Koła Polonistów USB owocowały wspólnymi scenariuszami i występami w "Szopce Akademickiej", m.in. wraz z Teodorem Bujnickim, Jerzym Putramenetem, Jerzym Zagórskim. Swoje uzdolnienia plastyczne ujawnił, projektując okładkę zbiorku tekstów "I Wileńskiej Szopki Akademickiej" /1933/, a później zamieszczając karykatury w prasie. Z czasem karykatury portretowe pisarzy stały się jego hobby.

Debiutował wierszami "Wybuch" i "Wulkan" w czasopiśmie "Żagary" w 1931, wydawanym wówczas jako comiesięczny dodatek literacko - społeczny do konserwatywnego wileńskiego dziennika "Słowo", którym kierował Stanisław Cat - Mackiewicz. Prezentowane przez poetów katastrofistów i ówczesnego lidera ruchu młodzieżowego Henryka Dembińskiego poglądy społeczne zwracały grupę i jej awangardowy organ literacki ku radykalnym przekonaniom lewicowym. W tym klimacie mieścił się też poemat Maślińskiego "Raut bohaterów powieści" / "Żagary" 1932 nr 8, marzec/. Kiedy następne pismo "idącego Wilna" pod nazwą "Piony" wychodziło jako dodatek do "Kuriera Wileńskiego" /1932/ i kiedy później usamodzielniło się i powróciło do nazwy "Żagary" I 1933 - I 934/, na jego łamach nic zabrakło też wierszy i krytyczno - literackich artykułów Maślińskiego, które ogniskowały się wokół rewizji tradycji literackiej i stosunku artysty do współczesności oraz zagadnień techniki wyrazu artystycznego. W r. 1934, jako poeta, brał udział w tzw. Najeździe Awangardy na Warszawę / krakowianie, lublinianie Czechowicza, żagaryści i Adam Ważyk/. Swój program awangardowego konstruktywizmu, splecionego z poczuciem narastającego zagrożenia wojennego i totalnego kryzysu świata kapitalistycznego, stale doskonalił i propagował na szpaltach "Kolumny Literackiej", którą co tydzień redagował w latach 1934 -38 w "Kurierze Wileńskim". Na tych łamach swoje wiersze i teksty krytyczne drukowali: Czesław Miłosz, Aleksander Rymkiewicz, Jerzy Zagórski, Józef Czechowicz. Kiedy w Wilnie zjawił się Konstanty Ildefons Gałczyński, .jako pierwszy z krytyków wysoko ocenił jego twórczość poetycką i satyryczną. Przed atakami recenzentów tradycjonalistów bronił również poezji Józefa Czechowicza, którego twórczość bardzo cenił do końca swoich dni. W "Kolumnie Literackiej" znalazł też miejsce dla znakomitej eseistyki Jerzego Stempowskiego /"Literatura w okresie wielkiej przebudowy", 1935/ i na własne, dziś widać, jak bardzo znakomite, krytyczne omówienie "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza /1938/. Prowadził przy tym politykę redakcyjną otwartą na wielokulturowość Wilna, drukował wiersze, prozę i publicystykę autorów białoruskich, karaimskich, litewskich, rosyjskich, żydowskich. Ponadto własne teksty publikował w czasopiśmie awangardy krakowskiej "Linia", w chełmskiej "Kamenie", periodykach warszawskich "Pion" i "Atheneum". Był redaktorem wileńskiego miesięcznika literacko - artystycznego "Comoedia" /1938 -39/, pisma wydawanego przy współpracy Teatru na Pohulance i poświęconego, jak głosił podtytuł, "sprawom sztuki i kultury współczesnej". Wśród autorów znajdziemy tam nazwiska Czechowicza, Gałczyńskiego, Miłosza, Stempowskiego.

Jego pasją był także teatr, wykładał interpretacje poezji w studium teatralnym Ireny i Tadeusza Byrskich, przez pewien czas pełnił funkcje kierownika literackiego Teatru Miejskiego na Pohulance, a w latach trzydziestych w "Kurierze Wileńskim" stale, pod kryptonimem jim, pisywał recenzje teatralne. Był aktywny także na innych polach życia kulturalno - artystycznego. Pracował w składzie zarządu wileńskiego oddziału Związku Zawodowego Literatów Polskich, któremu przez pewien okres sekretarzował, należał do Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich. Ponadto uczestniczył w dyskusjach na tzw. Środach Literackich, które organizowano w miejscu, gdzie dawniej znajdowała się sławna " cela Konrada", a w latach trzydziestych reprezentacyjna sala związku przy ul. Ostrobramskiej. 9, w której z publicznością literacką miasta spotykali się liczni prelegenci : pisarze, artyści, plastycy, aktorzy, muzycy z całej Polski i zagranicy. Od połowy lat trzydziestych sprawozdania i noty redakcyjne z tych Śród Literackich pisywał w "Kurierze Wileńskim".

Lata okupacji litewskiej i sowieckiej spędził w Wilnie. Najpierw pisywał do "Kuriera Wileńskiego", potem "Prawdy Wileńskiej", z czasem coraz bardziej zaangażowane ideologicznie teksty i recenzje teatralne, próbował też swych sił w teatrze Bajka, jako reżyser wystawiając m. in. spektakl " O grubym Piotrusiu i Szymku co był cienki" Majakowskiego.

W okresie okupacji niemieckiej pracował w zakładzie szewskim i angażował się w konspiracyjną działalność kulturalną. Po wojnie z upoważnienia Zim Literatów w Krakowie, został organizatorem życia kulturalno - artystycznego w Toruniu, gdzie zajmował się m. in. teatralną inscenizacją "Koncertu" Aleksandra Fredry, przekładem i adaptacjami "Ożenku" Gogola i "Szczęśliwych dni" Pugeta. W 1947 złożył egzamin reżyserski w Wyższej Szkole Teatralnej w Łodzi, potem był inspektorem teatrów w Ministerstwie Kultury i Sztuki, dyrektorem Teatru Powszechnego i Teatru Małego w Warszawie / 1948 -1950/. W tym czasie był też redaktorem "Odrodzenia". W latach pięćdziesiątych zajmował się reżyserią teatralną oraz wykładał w PWST w Krakowie, reżyserował w Częstochowie i na Wybrzeżu, gdzie nauczał także inscenizacji poezji.

Od 1957 znów w Krakowie, rozpoczął pracę w "Życiu Literackim", okazjonalnie reżyserował w Nowej Hucie, Rzeszowie, Kaliszu, Poznaniu. Tłumaczył poezję i dramaturgię rosyjską, m.in. Achmatową, Chlebnikowa, Gribojedowa, Mandelsztama, Puszkina, Szubina. Adaptował i wraz z Jerzym Zagórskim przełożył "Maskaradę" M. Lermontowa dla Teatru w Częstochowie /1954/. Z języka francuskiego przekładał Cocteau, Malarmego, Preveta ; w jego tłumaczeniu ukazał się tom L. Aragona pt. "Wiersze" /Czytelnik 1954/. Adaptował i przełożył na język francuski widowisko gdańskiego Teatru Bim Bom przygotowane na międzynarodowy Festiwal Młodzieży w Warszawie /1955/. Ponadto był autorem radiowych felietonów literackich i teatralnych w Wilnie, Toruniu, Warszawie, Krakowie.

W swych wspomnieniach, których u schyłku Jego życia miałem sposobność wysłuchać i spisać do przygotowywanej o wileńskim życiu literackim dwudziestolecia książki, sędziwy redaktor Józef Maśliński często wracał myślami do ukochanego miasta swej młodości. Wyraźną przyjemność sprawiały mu też rozmowy o twórczości i życiu dawnych przyjaciół i kolegów: Teodora Bujnickiego, Józefa Czechowicza, Juliana Przybosia, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, a także Czesława Miłosza, którego rozwój twórczości literackiej na bieżąco śledził z dużym zainteresowaniem i właściwym dla nieprzejednanego awangardzisty krytycyzmem. Pomimo wszystkich powrotów do literackiej przeszłości, którym dawał wyraz również w swych artykułach i innych wypowiedziach medialnych, Wilna po 1945 roku nigdy nie odwiedził.

Kraków, 2005

Nasz Czas 24/2005 (673)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1862 - 1945)
Marian Massonius - autor dziejów Uniwersytetu Wileńskiego

11 maja b.r. w Bibliotece UW w Sali Smuglewicza odbyła się prezentacja książki wydanej w Toruniu pod redakcją dra Mirosława A. Supruniuka "Piotr Marian Massonius Dzieje Uniwersytetu Wileńskiego 1781-1832". Prezentacji dokonali redaktor wydania, dyrektor Biblioteki Uniwersytetu Toruńskiego dr Mirosław A. Supruniuk, prorektor UT prof. Grzegorz Jastrzemski, prof. UW Bumbliauskas oraz dyrektor Biblioteki UW dr Birute Butkevičiene

"Dzieje Uniwersytetu Wileńskiego 1781-1832" Piotra Mariana Massoniusa to książka ważna z dwu powodów. Po pierwsze - stanowi interesujące źródło do historii nauczania na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie i wiarygodny przekaz filozoficznego stosunku Massoniusa do owej tradycji. Po drugie - jest świadectwem niezwykłej erudycji wybitnego filozofa, który wykłady te prowadził na wydziale humanistycznym obok głównego nurtu studiów filozoficznych i pedagogicznych, od roku 1924, z przerwami, aż do późnych lat 30.

Książka nosi podtytuł "Notatki z wykładów w roku akademickim 1924/1925" i zawiera dziewięć wykładów wygłoszonych pomiędzy 21 IV a 19 VI 1925 roku. Massonius od roku 1920 wykładał na USB dzieje filozofii w Polsce, dzieje filozofii powszechnej, historię pedagogiki i psychologię narodów. Prócz tego prowadził proseminarium i seminarium pedagogiczne, a w roku 1920/21 lektorat języka białoruskiego. Historia Uniwersytetu Wileńskiego miała być uzupełnieniem wykładu na temat dziejów szkolnictwa w Polsce.

Marian Massonius nie był pierwszym naukowcem, który w Wilnie prowadził badania i wykłady na temat dziejów Uniwersytetu Wileńskiego. Wśród antenatów naukowych wymienić należy dwóch profesorów, którzy współtworzyli w roku 1919 wileńską wszechnicę: Henryka Mościckiego i Ludwika Janowskiego. Pierwszy z nich prowadził w roku akademickim 1919/1920 wykłady dotyczące historii Litwy w epoce porozbiorowej, będące wynikiem wcześniejszych drobiazgowych studiów w archiwach rosyjskich. Wśród zagadnień poruszanych przez Mościckiego w publikacjach i w wykładach były: "Ostatni pobyt Mickiewicza w Wilnie", "Młodzież litewska i Dekabryści" oraz "Zniesienie Uniwersytetu Wileńskiego". W zimowym semestrze roku 1920 Mościcki już jednak w Wilnie nie wykładał, tymczasem Massonius rozpoczął zajęcia ze studentami właśnie w tym czasie. Nieco wcześniej znalazł się w Wilnie Ludwik Janowski, historyk kultury i literatury, a od roku 1920 również dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej. Janowski prowadził studia nad dziejami wileńskiej wszechnicy od 1903 roku jako słuchacz uniwersytetu w Kijowie, następnie w Krakowie, a później w Wilnie. W roku akademickim 1919/1920 prowadził wykłady zatytułowane: "Historia Uniwersytetu Wileńskiego". Na krótko przed śmiercią (zm. 18.11.1921) rozpoczął zajęcia ze studentami pt. "Filomaci i Filareci" i opublikował broszurę zatytułowaną "Wszechnica Wileńska 1578-1842". Rozprawa Janowskiego stanowiła wstęp do większego opracowania pt. "Historjografja Uniwersytetu Wileńskiego", drukowanego w tomie VII "Rocznika Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie" (część druga książki wyszła w 1939 roku pn. "Słownik bio-bibliograficzny dawnego Uniwersytetu Wileńskiego").

Po śmierci Ludwika Janowskiego jedynie Massonius podjął ciężar wykładów poświęconych historii uniwersytetu w Wilnie. Ich efektem są właśnie "Dzieje Uniwersytetu Wileńskiego". Treść wykładu Massoniusa różniła się jednak w wielu miejscach od ustaleń Janowskiego. Massonius przyjął, co prawda, krytyczną, nowoczesną chronologię dziejów uczelni wileńskiej - podkreślając jej ciągłość od roku 1578 (1579) i ewolucyjny rozwój, którego zasługi rozkładały się równomiernie na wszystkich rektorów i wszystkie wieki (wbrew wcześniejszym opracowaniom sugerujacym "odrodzenie" uniwersytetu wraz z edyktem cesarza rosyjskiego w 1803 roku), wykład swój jednak poświęcił głównie ostatniemu półwieczu wileńskiej Almae Matris przed jej likwidacją dekretem carskim w roku 1832, w szczególności zaś Carskiemu Uniwersytetowi Wileńskiemu i okresowi pobytu w nim Adama Mickiewicza oraz filaretów. Massonius pominął w wykładach krytykę źródeł przyjmując ustalenia poprzedników. Skupił się na losach i dokonaniach najwybitniejszych osobistości nauki wileńskiej oraz historycznych okolicznościach rozwoju i upadku Alma Mater Vilnensis.

Marian Massonius prowadził wykład na temat "Dziejów Uniwersytetu Wileńskiego" z pewną regularnością w odstępach dwuletnich: w roku akademickim 1924/25, następnie w 1926/27, oraz kolejno w 1928/29, 1931/32, i wreszcie 1933/34. Wypadnie zauważyć, że od 1932 roku Massonius był już na emeryturze, choć za zgodą Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego prowadził zajęcia z pedagogiki i seminarium pedagogiczne. Po roku 1934 żaden z profesorów USB wykładu tego nie podjął i nie kontynuował. Dlaczego nie robił tego Massonius - nie wiemy.

Wiemy skądinąd, że Massonius miał zwyczaj jeszcze w latach 30. prowadzić wykłady i odczyty bez rękopisów i notatek. Wolno nam zatem przypuszczać, że żadnych skryptów do wykładu o Uniwersytecie Wileńskim nie czynił. Nie wolno przecenić tego faktu, gdy weźmie się pod uwagę powód, dla którego studenci USB postanowili wykłady profesora spisać i wydać własnym sumptem.

Edycja niniejsza powstała na podstawie egzemplarza ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. Z kwerendy przeprowadzonej w bibliotekach naukowych i publicznych w Polsce wynika, że jest to jedyny zachowany egzemplarz tego wydawnictwa. Warto jednak zaznaczyć, że Koło Polonistów USB wydało również w tej samej formie i w tym samym roku inne wykłady Piotra Mariana Massoniusa "Estetyka. Notatki z wykładów w r. akad. 1924/25" oraz "Dzieje szkolnictwa w Polsce. Notatki z wykładów w r. akad. 1924/25". Czy nakładem Koła ukazały się również wykłady innych profesorów USB? Czy była to wyłącznie inicjatywa skierowana na ratowanie spuścizny naukowej prof. Massoniusa - nie wiemy.

Piotr Marian Massonius jest poza ścisłym kręgiem historyków filozofii, prawie nieznany. Sytuacja ta, pomimo upływu 60 lat od jego śmierci, uległa niewielkiej zmianie, choć w ostatnich latach ukazało się kilka interesujących prac i przyczynków na temat filozofa. Wypadnie zatem, dla lepszego zrozumienia przedsięwzięcia, jakim były wykłady o Uniwersytecie Wileńskim, przypomnieć biografię filozofa i pisarza.

Piotr Marian Massonius, urodził się w roku 1862 w Kursku, w Rosji. Był synem pułkownika wojska rosyjskiego i Heleny ze Ślizieniów, córki filomaty Ottona Ślizienia, bliskiego przyjaciela Adama Mickiewicza. W latach 1881-1890 studiował w Warszawie, a później w Pradze, Berlinie, Monachium i Lipsku. Tam obronił doktorat z filozofii na podstawie rozprawy Ueber Kant’s transzendentale Aesthetik (Leipzig 1890). W roku 1884 wydał książkę Szkice estetyczne, będące efektem głebokiej religijności, zainteresowań estetyką i wiarą w wolność sztuki. Po powrocie do Rosji zamieszkał w Sankt Petersburgu i kierował redakcją polskojęzycznego tygodnika "Kraj" oraz opublikował szkic "Filozofia u Polaków", w rosyjskim przekładzie "Historii filozofii" F. Überwega, M. Heinzego. W Sankt Petersburgu, w kościele św. Stanisława, zawarł związek małżeński z Anielą Houwalt.

W 1892 roku Massonius przeniósł się do Warszawy. Był członkiem redakcji i współpracownkiem licznych czasopism, w tym: "Głos", "Przegląd Filozoficzny", "Książka", "Tygodnik Ilustrowany", "Ateneum" i "Gazeta Polska". Opublikował w tym czasie najważniejsze swoje rozprawy filozoficzne m.in. "Racjonalizm w teorii poznania Kanta" i "Agnostycyzm" - obie w "Przeglądzie Filozoficznym", Psychologia i duszoznawstwo (1900) i "Rozdwojenie myśli polskiej" - w "Ateneum" oraz przekład książki "Granice poznania natury" Emila Du Bois-Reymonda (1898).

Ważnym terenem aktywności naukowej i społecznej Massoniusa było szkolnictwo. Był organizatorem tajnego nauczania polskiego w Warszawie i wykładowcą filozofii, pedagogiki oraz historii sztuki w tajnych kompletach (1896-1905) zastępujących wykłady uniwersyteckie, a później, do czerwca 1914, nauczał języka polskiego, literatury polskiej, języka łacińskiego oraz propedeutyki filozoficznej i pedagogiki w warszawskich szkołach polskich.

W 1906 roku został wybrany z guberni mińskiej posłem do I Dumy Państwowej (posiadał majątek ziemski w tej guberni). Brał udział w pracach Koła Polskiego posłów i członków Rady Państwa z Białorusi, Litwy, Ukrainy i Podola oraz w dyskusjach nad programem Związku Autonomistów i Federalistów utworzonego i kierowanego przez Aleksandra Lednickiego - podpisał deklarację programową Związku.

Lata wojny spędził Massonius w Mińsku Litewskim. W ciągu kilku miesięcy zorganizował polskie Gimnazjum Męskie w Mińsku Litewskim i został jego dyrektorem (1915-1918). Równocześnie wspierał odradzanie się narodu i języka białoruskiego. Kiedy powstała komisja rządowa pracująca nad otwarciem białoruskiego uniwersytetu, w jej skład wszedł Marian Massonius. Jednym z najważniejszych problemów młodej państwowości białoruskiej był brak nauczycieli gotowych nauczać w języku ojczystym. W kwietniu 1918 roku utworzono kursy białorusoznawcze, na których zapoznawano nauczycieli z historią, geografią i literaturą Białorusi. Massonius czynnie wsparł działalność kursów i uczył języka białoruskiego.

Na początku 1920 roku otrzymał propozycję prowadzenia wykładów na nowo powstałym uniwersytecie w Wilnie. Z powodu wojny polsko-bolszewickiej rozpoczął zajęcia dopiero w październiku. Objął stanowisko profesora nadzwyczajnego filozofii i pedagogiki na Wydziale Humanistycznym USB. W latach 1920-1921, przez pewien czas, Massonius pełnił zastępczo stanowisko sekretarza Kancelarii USB; w roku akademickim 1922/23 był Dziekanem, a w latach 1923-25-Prodziekanem Wydziału Humanistycznego. W roku 1927 ukończył 65 lat i mógł, zgodnie z obowiązującymi przepisami, przejść w stan spoczynku. Nadal miał jednak wykłady z przedmiotów, których uczył wcześniej; prowadził też proseminarium i seminarium pedagogiczne. Równocześnie nauczał w Państwowym Gimnazjum i Liceum Męskim im. Króla Zygmunta Augusta, na Górze Bouffałowej (róg ulicy Mała Pohulanka 9), gdzie był m.in. nauczycielem Czesława Miłosza. Stanowisko na Uniwersytecie trzymał do roku 1932, tj. Do ukończenia 70 roku życia. Po tym roku, nieodpłatnie prowadził wykłady z pedagogiki, seminarium i ćwiczenia. Robił to aż do roku 1938.

Massonius mieszkał w Wilnie przy ul. Zamkowej 26, później przy Wielkiej 54, Antokol 12, ponownie Zamkowej 11, a tuż przed wojną przy ul. Wielka 54 m. 25. Zmarł w Wilnie 20 lipca 1945 roku i tam został pochowany na cmentarzu Bernardyńskim.

Nasz Czas 10/2005 (660)

Nasz Czas

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Niezwykły dokumentalista wileński

Rozmowa z Janem Leszkiem Malinowskim,
redaktorem i wydawcą "Wileńskich Rozmaitości", Wilnianinem, żołnierzem AK.

Przybył Pan do Wilna na drugą międzynarodową litewsko - polską konferencję, gdzie dyskutowano na temat oporu społeczeństwa względem systemu represji w latach 1944 - 1956, w którym sam Pan brał bezpośredni udział. Jak pan ocenia konferencję?

Moim zdaniem więcej warto było mówić i dyskutować o zachowaniu społeczeństwa w tamtym okresie, a mniej o działalności sowieckiej bezpieki. Byłoby to znacznie bliżej tematu konferencji.

Korzystając z tej okazji chciałbym Pana, jako najbardziej zasłużonego wydawcę - Wilnianina, który przez wiele lat od pierwszego numeru redaguje i wydaje "Rozmaitości Wileńskie", jednocześnie dając życie dla około 80 książek, poświęconych historii Ziemi Wileńskiej i jej ludziom w okresie międzywojennym, wojennym oraz ich powojennym losom zapytać - jak to się zaczęło?

Był to zdaje się rok 1989, kiedy to Elżbieta Feliksiak zorganizowała w Białymstoku pierwszą międzynarodową konferencję wileńską. I rzeczywiście - przyjechali ludzie z całego świata. Z tej okazji mój kolega z wileńskiego Gimnazjum Zygmunta Augusta, mieszkający w Białymstoku Witold Czarnecki, profesor architektury, wydał "Głos Kresowy". Pomyślałem wtedy sobie - oni w Białymstoku mogą, a my w Bydgoszczy nie? Wróciłem do Bydgoszczy, zwołałem Zarząd Towarzystwa Przyjaciół Wilna i Ziemi Wileńskiej, któremu przewodniczyłem, i zaproponowałem rozpocząć wydawanie "Rozmaitości Wileńskich". Zarząd poparł pomysł, ale bez przekonania, bowiem nie mieliśmy pieniędzy. Tym niemniej złożyłem teksty i zacząłem odwiedzać swoich uczniów z gimnazjum, przyjaciół i znajomych, którzy mieli do czynienia z poligrafią, kopiowaniem - i w ten sposób, dzięki życzliwości ludzi, ukazały się pierwsze cztery strony "Rozmaitości Wileńskich". I tak się zaczęło. Ludzie się zainteresowali, zwiększyliśmy objętość, zaczęliśmy zamieszczać zdjęcia. A jednocześnie wydawaliśmy książki.

Mniej więcej po roku działalności wydawniczej napisał mój dowódca z AK, abym spróbował wydać "Słownik AK". Argumentacja, że gdy my odejdziemy, to trudno będzie coś podobnego zrobić - była jak najbardziej przekonywująca. Stąd właśnie w "WR" pojawiła się wkładka, zawierająca kolejne i kolejne nazwiska i życiorysy żołnierzy Armii Krajowej. Później na dodatek mnie zaprzęgli do pracy w zarządzie Okręgu Wileńskiego AK i w związku z tym zacząłem wydawać "Pamiętnik Wileński".

Uważam, iż jest to dalszy ciąg mojej służby w 3 Brygadzie, tylko że zamiast broni w ręku mam teraz pióro.

Do tego dochodzą jeszcze różne inne społeczne obowiązki.

Skąd środki na tak obszerną działalność wydawniczą?

Wszystkie prace redaktorskie wykonujemy społecznie, bez wynagrodzenia. A o pieniądze zwracałem się do swoich uczniów, którzy piastowali różne stanowiska, w tym i związane z bankowością. Wiele pomóc nie mogli, ale ile mogli tyle pomogli, w tym poprzez zamieszczanie u nas reklamy. I zawsze jakieś tam pieniążki wpływały, również ze sprzedaży książek. Co prawda jest z tym coraz trudniej i trudniej.

Pana tytaniczny wysiłek niestety jest bardziej znany wśród wilnian, którzy wyemigrowali do Polski i innych krajów, a mniej znany w samym Wilnie, szczególnie wśród młodszego pokolenia?

Niestety. Ale zawsze jestem gotów przyjechać na zaproszenie do Wilna, żeby opowiedzieć o tym, co nam się udało udokumentować. Część naszego dorobku można znaleźć w wileńskiej Bibliotece Wróblewskich, obecnie Akademickiej, wiele jest w posiadaniu prywatnych osób. A całość, oczywiście, u nas w Bydgoszczy.

I kilka słów o sobie z okresu przed emigracją z Wilna.

Mój dziadek Bolesław Malinowski był specjalistą od budowy mostów. M. in. Most Zwierzyniecki - to jego dzieło. Współpracował również przy wznoszeniu niektórych gmachów, w tym Domu Towarowego Jabłkowskich. Miał on brata Wilhelma, który pracował w Banku Ziemskim, był we władzach Browaru Szopena i był znaną w Wilnie postacią, udzielał się społecznie, organizował różne imprezy. A jego córka Wanda, to Osterwina, żona Osterwy. A poza tym wojewoda wileński Władysław Jaszczołd - to mój wuj, który potem został ministrem opieki społecznej.

Mój ojciec Stanisław natomiast gospodarował we własnym majątku Słobódka koło Miednik. Tam też w miednickim kościele byłem ochrzczony. Majątek rodziców mamy, Janiny z Bronowskich, znajdował się pomiędzy Holszanami a Bogdanowem. Do pierwszej komunii przystępowałem w Bogdanowie, a pierwszą moją miłością była Ruszczycówna.

Znajomość tych moich ojczystych stron pomogła mi zresztą później przy ucieczce z Miednik, kiedy tam nas osadzono po zakończeniu operacji "Ostra Brama". Uciekłem w nocy z kolegami, służąc im za przewodnika.

W roku 1945 wyjechałem do Lublina, tam ukończyłem historię sztuki, potem jeszcze polonistykę w Toruniu, a w roku 1960 obroniłem doktorat.

A jak Pan widzi dzisiejsze Wilno?

Jest to już inne miasto. Inne są Rossy i inny jest Jerek, tak nazywaliśmy aleję Mickiewicza (obecnie Gedymina) dokąd chodziliśmy na randki z dziewczynami, a których też tam już nie ma. Inaczej wygląda również nasze Gimnazjum Zygmunta Augusta na Bufałówce.

Dziękuję za rozmowę, życząc kontynuowania tej niezwykle ważnej działalności.

Rozmawiał Ryszard Maciejkianiec

Nasz Czas 34/2003 (623)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(189? - 1966) we wspomnieniach córki Aleksandry Niemczykowej.

Kilka miesięcy przed śmiercią Stanisław Mackiewicz pisze w swych wspomnieniach: "We wczesnym dzieciństwie rozczytywałem się w Mickiewiczu i Sienkiewiczu. I tu przystępuję do swoich dziwactw. Oto, że Mickiewicz napisał wiersz do Ludwiki Mackiewiczówny, że żoną jego przyjaciela, Edwarda Odyńca, była Mackiewiczówna, że żoną Ignacego Chodźki była także Mackiewiczówna, że przyjacielem Mickiewicza był Onufry Pietraszkiewicz, jakiś stryjeczny dziadek mojej matki - wszystko to robiło mi przykrość. Chciałem widzieć w Mickiewiczu półboga, tymczasem te pokrewieństwa sprowadzały go z tego piedestału, stawiały na równi z ciocią Marynią czy ciocią Czesią... Nie potrzebuję chyba dodawać, że mój dzisiejszy stosunek do tych mackiewiczowsko-pietraszkiewiczowskich peryferiów Adama Mickiewicza, tego jednego z największych geniuszów poetyckich całego świata, jest oczywiście wręcz inny. Jak najbardziej się do niego snobizuję. Dzisiaj z pychą stwierdzam, że ojciec mego dziadka, a więc mój pradziad w prostej linii - Jan Mackiewicz z Berszt - był sędzią lidzkim. Sprawował swój urząd właśnie w czasach Pana Tadeuszowych, czyli był kolegą sędziego Soplicy"1.  Po powstaniu listopadowym rodzina Mackiewiczów musiała opuścić Berszty i przenieść się do Wilna. Tam też, po powstaniu styczniowym uwięziony został syn Jana z Berszt - Bolesław Mackiewicz i wywieziony na Sybir, gdzie zmarł. W Wilnie została żona z synem Antonim (ojcem Stanisława) i czterema córkami. Dwie z nich wyszły za mąż za gorliwych działaczy litewskich o jednakowym nazwisku: Matułajtis, ale o odmiennych orientacjach politycznych, choć obaj byli bojownikami o samostanowienie Litwy. Stefania stała się w przyszłości teściową ministra niepodległej Litwy: Łozorajtisa (seniora) i babką Stasysa Łozorajtisa (juniora), niedawno zmarłego polityka litewskiego - ale to już są czasy współczesne. O rodzinie matki tak pisze Stanisław w swych wspomnieniach: "Ojcem mojej matki był Ksawery Pietraszkiewicz. W roku 1839 sprzedaje ostatni folwark rodzinny Lemkajcie na Kowieńszczyźnie, aby wstąpić na Uniwersytet Kijowski. W 1839 r. za udział w spisku Konarskiego skazany na śmierć, z tym, że kara ta została mu zamieniona na dożywotnią służbę w sołdatach. Jako prosty żołnierz został posłany na Kaukaz. Tam bił się dzielnie. Został ciężko ranny. Otrzymał Krzyż św. Jerzego i ułaskawienie. W r. 1854 osiada w Krakowie i żeni się z Teofilą Górską. Z tego związku urodziło się dziewięcioro dzieci. Z siódmą z nich, Marią, żeni się w 1895 r. mój ojciec, Antoni Mackiewicz. I tak po mieczu i po kądzieli mam tylko litewską krew w żyłach"2. To, że w żyłach Stanisława Mackiewicza, wielkiego patrioty polskiego, płynęła tylko krew litewska jest oczywistą przesadą, odpowiadającą mickiewiczowskiej inwokacji: "Litwo, ojczyzno moja". Jest w tym typowe dla tamtych ziem "krwi pomieszanie", które jak historia pokazuje, wiele zrodziło talentów. W jednym ze swoich esejów o Sienkiewiczu, Mackiewicz pisze: "Żeby ocenić dzieło artysty, trzeba dwóch znajomości: życia artysty i charakteru jego epoki. Te dwie rzeczy trzeba znać koniecznie"3. Prof. Stanisław Cywiński, nauczyciel Mackiewicza, jeszcze w wileńskim gimnazjum, mawiał: "Nie życie Mickiewicza jest komentarzem do jego dzieł, ale dzieła Mickiewicza są komentarzem do jego życia". Te wypowiedzi dotyczą w równym stopniu wielkich geniuszy, jak i mniej utalentowanych twórców. Dziedzictwo, tradycje składają się na obraz życia człowieka. Tradycje kolejnych pokoleń Polaków to walka o niepodległość. Walka o Polskę wielką, mocarstwową, taką, jaką opisywał Sienkiewicz, i taką, jaką reprezentowały dwa miasta Rzeczypospolitej Obojga Narodów: Wilno, miasto rodzinne Mackiewicza, i Kraków, miasto ukochanej matki, w którym w dzieciństwie i wczesnej młodości spędzał rodzinne święta i wakacje. Toteż przez całe życie pozostaje w nim kult Jagiellonów. "Z kalendarzem w ręku pisywałem w różnych swoich artykułach, że Witold i Jagiełło nigdy by nie dopuścili do jednoczesnego działania przeciwko Zachodowi i Wschodowi. Jeśli szli na Zachód-to godzili się z Moskwą i na odwrót. Natomiast Kazimierz Jagiellończyk stworzył ze swego państwa prawdziwe imperium, które dzięki jego geniuszowi żyło kilka wieków"4. Do tej Jagiellońskiej potęgi odnoszą się jeszcze inne słowa: "Dotychczas nie myślimy kategoriami historycznymi, dotychczas nie rozumiemy, że patriotyzm państwowy różni się od patriotyzmu narodowego. Z założenia: Polska musi być państwem potężnym, wypływa wniosek: Polska musi pozyskać sobie wiernych obywateli, z tego zaś wniosku wynika nakaz bezwzględny: POLSKA NIE MOŻE UPRAWIAĆ POLITYKI NACJONALISTYCZNEJ. Gdy przy otwarciu obecnego sejmu (1922 r.) niektórzy posłowie i senatorowie zamiast polskiego "ślubuję" mówili rusińskie "prysiahaju", oburzenie swoje wypowiedziała zarówno nacjonalistyczna, jak i lewicowa prasa krótkowzrocznej Warszawy. Nikt nie miał odwagi cywilnej oświadczyć, iż w języku rodzinnym składana przysięga wierności parostwu polskiemu szczerszą będzie, niż powtarzany za Marszałkiem tekst urzędowy"6. Te wybrane, nieliczne cytaty z wczesnej publicystyki Mackiewicza (gdy został redaktorem naczelnym konserwatywnego "Słowa" w Wilnie, miał lat 26) są tylko otwarciem szpary w oknie do pełnego zrozumienia jego mocarstwowości. Od wizji Polski mocarstwowej krok tylko dzieli Mackiewicza do jego poglądów monarchistycznych, o czym m.in. tak pisze w 1925 roku: "Polska potrzebuje monarchii dla sprężystości na zewnątrz, dla sprawności państwa w walce z wrogiem przemożnym, wrogiem nie narodu polskiego, lecz całej cywilizacji europejskiej -z Bolszewią7. Polska potrzebuje ludzi, którzy by przedkładali interes państwa ponad wszystkie inne, którzy by byli entuzjastami mocarstwowego rozwoju Polski, którzy by myśleli nie kategoriami klasowymi czy nacjonalistycznymi, lecz kategoriami państwowymi i historycznymi. Marszałek Piłsudski bezwzględnie myśli kategoriami państwowymi i historycznymi... Cała prasa polska obozu lewicowego i endeckiego ujawniła zdenerwowanie niezwykłe, czy aby zebrani w Nieświeżu monarchiści nie chcieli obwołać Piłsudskiego królem i Wielkim Księciem? Otóż nie. Za stołem w Nieświeżu byli monarchiści, lecz brakło mów monarchicznych. Zarówno gospodarz, jak i mówcy następni mówili stale o Rzeczypospolitej. Zjazd w Nieświeżu to wyraz potrzeby zgody wewnętrznej w Polsce i uznania pozapartyjnej siły Józefa Piłsudskiego. Dziś w Nieświeżu porozumienie z Marszałkiem Piłsudskim jest osiągnięte. Nie chodzi o to, by ta współpraca dała pomyślne wyniki klasie ziemiańskiej - lecz dla całego państwa, które potrzebuje: SILNEJ WŁADZY, RÓWNOWAGI SPOŁECZNEJ i wzmocnienia produkcji polskiej"8. Podkreślenie braku "monarchicznych mów" w Nieświeżu świadczyło o tym, iż dobro Rzeczypospolitej było tam prawem najwyższym. To nie znaczy, że Stanisław Mackiewicz od swej monarchistycznej idei odszedł. Jeszcze jeden argument przydatności króla w sprawach Polski i Litwy zawiera artykuł z 1927 roku, w którym takie znajduje rozwiązanie dla trudnych spraw polsko-litewskich:  Jakby na zakończenie tego pełnego miłości wywodu o Litwie dodaje: "Natomiast twierdzę, że państwowe połączenie Litwy z Polską, takie, które by gwarantowało Litwinom utrzymanie niepodległości ich państwa, może mieć tylko jedną formułę, a mianowicie unię dyna- styczną"9.   Pisane to było, podkreślam, w roku 1927. Czas, który upłynął do roku 1940, wpłynął na modyfikację jego poglądów na sprawy polsko-litewskie. Po klęsce wrześniowej, na emigracji, pisze: "Otóż nie można nazwać stosunku Litwinów do nas nienawiścią, jakkolwiek zewnętrznie do tego właśnie wyrazu ten stosunek się upodabnia. Chodzi o to, że wszelkie propozycje wspólnoty z nami czynione Litwinom, oznaczają dla nich ruch wstecz na drodze do samodzielności narodowej. Chodzi o to, że litewska emancypacja narodowa, to emancypacja od wpływów Polski. Można wprost określić Litwinów jako ludzi, którzy nie chcą być Polakami. Stoimy wobec paradoksalnej sytuacji: Litwini są nam dalecy dlatego, że są nam bliscy"10. Czy Stanisław Mackiewicz - ten Polak-Litwin - dobrze rozumie Litwinów? Zdania co do wartości Polski mocarstwowej, która jedynie mogłaby się oprzeć sile sąsiadów, nie zmienił nigdy. Nie zmienił również zdania, że tylko silna, bezpartyjna władza może dobrze rządzić państwem, będąc jednocześnie nieustannie korygowana przez równie silną opozycję. Silną, bo rozumną i czystą ideologicznie. Od roku 1928 przez dwie kadencje Mackiewicz jest posłem na Sejm, gdzie pełni przez jakiś czas funkcję sekretarza komisji konstytucyjnej. Ani przez chwilę nie zawiesza swego dziennikarskiego działania, przeciwnie, tak porównuje rolę posła i dziennikarza: "Boże, o ileż mniej ciekawą (...) jest praca zwykłego posła niż dziennikarza. Trzeba być chyba liderem dużego klubu sejmowego, aby się zrównać znaczeniem ze znaczeniem politycznym sprawozdawcy sejmowego do dzienników (...) Trybuna sejmowa to prawie wyłącznie urabianie opinii publicznej, bo przecież do tej opinii publicznej mowa nie dotrze tak, jak ją poseł wypowiedział, lecz tak, jak ją dziennikarz opisze, oświetli, wyretuszuje"11. Warto zapytać, czy w dobie transmisji telewizyjnych z posiedzeń sejmowych wiele się zmieniło? Jest więc Mackiewicz jednocześnie dziennikarzem i posłem - ma to swój wyraz w jego artykułach, ale wcześniej, bo przyjeżdżającym o świcie z Warszawy do Wilna pociągiem wraca do domu i opowiadażonie z wielkim przejęciem i wesołością o tym, co się w czasie sesji sejmowych działo. W pokoju i ja siedzę wtulona w kąt kanapy... Trudno opisywać z kronikarską dokładnością całe dzieje Stanisława Mackiewicza. Odnotujmy wydanie w 1931 roku Myśli w obcęgach oraz założenie w tymże roku z jego inspiracji "Żagarów", wydawanych jako dodatek do "Słowa". "Żagary" zasłynęły talentami piszących tam - w owym czasie - studentów. Śmierć Piłsudskiego. Ta noc z 12 na 13 maja 1935 roku upamiętniła mi się jego wielką rozpaczą. Oto umarł człowiek, który stał u wskrzeszenia państwa polskiego. NIC od tego nie mogło być ważniejsze. Budzi nas - obie córki, zaraz po otrzymaniu wiadomości o śmierci Piłsudskiego i mówi tak, jak się mówi o śmierci kogoś, kogo się kocha najbardziej: "Nie śpijcie, umarł Piłsudski". Życie toczy się dalej. Redagowane przez niego "Słowo" czytane jest w całej Polsce. Teraz jeszcze można to sprawdzić, biorąc do ręki przedwojenne numery "Kuriera Porannego", "Gazety Polskiej", "Robotnika" i wielu innych. Wszędzie polemiki z Catem. Nie polemizuje się z kimś, kto nie pobudza umysłu, nie wnosi racji godnych przemyślenia, krytyki. Jest w opozycji do rządu. Trafia do Berezy Kartuskiej na kilka tygodni i wtedy jego tak liczni i zażarci polemiści murem stają w jego obronie. W jego obronie i w obronie prawa do wolnego słowa. Bo nie tylko "Słowo" objęte było cenzurą represyjną i raz po raz ukazywało się z białymi plamami zamiast artykułów. Lato 1939 r. Kim był Mackiewicz? Realistą, za którego chciał się uważać, romantykiem? Objeżdżamy autem Wielkopolskę, Pomorze, Polesie i na koniec 15 sierpnia jesteśmy w Nieświeżu. W zamku nade wszystko dominują Radziwiłłowskie portrety. Jedziemy przez Pińsk, gdzie właśnie na Pinie, na łodziach, odbywa się barwny jarmark. Wszystko, co mi mówił o okropieństwach nadchodzącej wojny - sprawdziło się. Czy przemawiało przez niego realistyczne przewidywanie, czy wizjonerstwo romantyka?  Wojna. Stanisław Mackiewicz nie opuszcza Wilna do ostatniej chwili przed wejściem bolszewików - 18 września. Wyjeżdża na dwie godziny przed wejściem NK WD do jego mieszkania przy ul. Zygmuntowskiej i do "Słowa'' przy ul. Zamkowej róg Królewskiej. W ostatnim numerze "Słowa", datowanym 18 września 1939 r., artykuł wstępny Cata kończy się słowami: "Boże, dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem". Wyjeżdża do Litwy i dalej, do Paryża, gdzie zostaje członkiem Rady Narodowej i przez jakiś czas wydaje tygodnik "Słowo". Z zagrożonego przez Niemców Paryża wyjeżdża, tak jak inni Polacy. Pisze książki i artykuły. Po lipcu 1941 r. jest w opozycji wobec polityki rządu emigracyjnego, wydaje nielegalnie broszury polemiczne, w których nieustannie walczy o ziemie wschodniej Rzeczypospolitej. Walczy o dotrzymanie sojuszów przez aliantów i o nieuleganie ich żądaniom. Od roku 1946 do 1950 wydaje pod znamiennym tytułem miesięcznik "Lwów i Wilno" - niesłychanie popularny w kręgach wojskowych. W ankiecie na najpopularniejszego pisarza emigracji zajmuje pierwsze miejsce, drugie przypadło jego młodszemu bratu - Józefowi. W roku 1954/55 przez krótki czas jest premierem Rządu Emigracyjnego - jedynego prawowitego rządu Rzeczypospolitej.. - Dlaczego wróciłeś? - zapytałam go po wylądowaniu na lotnisku Okęcie 14 czerwca 1956 r.  - Dla zademonstrowania rodakom, że na żadne dotrzymanie umów ze strony aliantów albo pomoc w innej formie z ich strony liczyć nie mogą. Wrócił postarzały, przegrany człowiek. Jeszcze ma dosyć siły, by objechać nowy kawałek Polski: Mazury, Dolny Śląsk, Szczecin. Bo on do Polski tęsknił przez te wszystkie lata, od pierwszej chwili pobytu na emigracji marzył o powrocie. Po jego przyjeździe do Warszawy wchodzimy do dużej, eleganckiej restauracji i wszyscy wstają od stolików i biją mu brawo. Premierowi Rządu Emigracyjnego. Ale Mackiewicz zgodnie z motywami powrotu pisze: "Londyniszcze daje w tym upust swemu wielkiemu rozczarowaniu do Anglii. Naraża się opinii narodu, który, jak mówi, kocha Anglików". Pisze artykuły, wydaje książki, przede wszystkim z publicystyki historycznej. Choruje, bardzo choruje. Coraz ostrzej występuje przeciwko reżimowi na zebraniach Związku Literatów Polskich. Podpisuje list 34. Zaczyna drukować pod pseudonimem w "Kulturze" paryskiej. Wyrzucony ze Stowarzyszenia Dziennikarzy. Wytoczona mu zostaje sprawa sądowa. Jest to już ostatni rok jego życia. W swym warsztacie pisarskim ma dwie książki: o Zofii Tołstojowej, żonie Lwa, i w dalszym zamierzeniu książkę o Mickiewiczu. Jeszcze teraz w mojej szufladzie leżą zeszyty z notatkami zebranymi w bibliotece na te tematy. Ale nigdy nie czuł się pisarzem - był dziennikarzem. Jeśli na koniec twojej kariery zapytają cię, czy byś zmienił swój zawód dziennikarski na stanowisko kogokolwiek z tych wszystkich ludzi, których w czasie pracy poznałeś, to znaczy, czy byś zamienił się z tymi królami, kardynałami, prezydentami republik, ministrami, z którymi miałeś wywiady czy rozmawiałeś, a ty szczerze odpowiesz - nie, nigdy w życiu - to wtedy dopiero jesteś prawdziwym dziennikarzem" 12 - był zgodnie z tą definicją prawdziwym dziennikarzem. Czy te ostatnie lata życia pozbawione są nadziei na odzyskanie niepodległości? Nie, nadziei nigdy Stanisław Mackiewicz nie stracił, wszak nawet w latach największej klęski Polski, w swych Latach nadziei pisanych w 1946 r., wypowiada zdanie, pozornie nie pasujące do zwykłego grzesznika: "Jestem zdania tych, którzy głoszą, że odrodzić narody moralnie będzie można tylko przez powrót do nauki Chrystusa". Ja wiem, że on tak myślał naprawdę.  Umarł 18 lutego 1966 r.

"Lithuania" nr 2-3 za 2002 r.   

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1902 - 1985). Autor Czesław Miłosz.

Pruszyński, Iwaszkiewicz. A teraz nawiedza mnie zupełnie inny od nich człowiek i pisarz, Józef Mackiewicz. Przed wojną był współpracownikiem wileńskiego Słowa, którego redaktor, brat jego, Stanisław Mackiewicz, robił dużo szumu, działał artykułami, politykował, pojedynkował się (na szable), trafił za opozycyjność do obozu w Berezie Kartuskiej. Józef natomiast siedział gdzieś w redakcji i tyle o nim wiadomo. Później wszystko się odwróciło. Stanisław w dziejach polskiego piśmiennictwa zostanie jako publicysta, Józef jako wybitny powieściopisarz.

Józef Mackiewicz wydał w 1938 roku Bunt rojstów. Były to jego reportaże z Wileńszczyzny, zebrane w podróżach autobusem i konnym wózkiem po drogach Białorusi. Kiedy teraz w Kalifornii myślę o tamtym kraju, wydaje mi się fascynujący, o rzadkim bogactwie poplątanych wątków narodowościowych, wyznaniowych, klasowych, tudzież bogactwa swojej historii. Tym bardziej umiem to ocenić, że czytałem coś niecoś o historii kolonii, na przykład Wysp Karaibskich. Egzotyka , palmy, tropikalne morze-i horror zupełnej historycznej pustki, chciwości, wyzysku, najwyżej kryminalna kronika białych awanturników i piratów. Wileńszczyzna międzywojenna, choć szara ,między lasem sosnowym i rojstem, powinna była i swoją przeszłością i teraźniejszością natchnąć wielu pisarzy. Cóż kiedy ich nie było. Na pewno by się pojawili, okres dwudziestolecia po prostu za krótki. Poza tym istniały przeszkody. Piszący po polsku rośli w tradycjach szlacheckiego dworu i musieliby wyrwać się z tej zaklętej orbity, żeby szerszą rzeczywistość zobaczyć. Białorusini zapeklowani w swoim narodowościowym oporze nie zdobywali się jeszcze na nic poza poezją (maksym Tank):wileńska grupa pisząca w jidysz, "Junge Wilno", tego pokolenia i skłonności co "Żagary", była poetycka. Wilno wydało wybitnego prozaika, Chaima Grade, kronikarza małych żydowskich miasteczek na Litwie i Białorusi, ale ten rozwinął się po wojnie ,w Ameryce, tak jak Izaak Baszewis Singer.

Józef Mackiewicz w Buncie rojstów swoje reportaże układał z niezależnością i przekorą, które miały przyczynić mu później nieszczęść. Wykroczył poza zwykłą polską orbitę i zamiast dworem, zajął się prowincją "tutejszych", czy w domu mówili po polsku czy białorusku, zwłaszcza zjawiskiem popularnych na tej prowincji sekt religijnych, równie niechętnych katolicyzmowi jak prawosławiu. Dużo też codzienności kraju przedostało się do książki. Podobno Wileńszczyzna ukazuje się w powieści Floriana Czarnyszewicza Chłopcy z Nowoszyszek, napisanej w Argentynie. Głównym jej tematem są starcia pomiędzy katolikami i prawosławnymi, w obrębie tej samej wioski, co oznaczało nie tyle opcję narodowościową polską albo białoruską, ile państwową, za Polską albo za Sowietami. Jak ostatecznie włączałaby się w ten galimatias Wileńszczyzna sekciarska, nigdy się nie dowiemy.

Józefa Mackiewicza za mojej wileńskiej młodości prawie wcale nie znałem. Mrukliwy, z tych, których trochę krzywy nos zagląda w kieliszek, w maciejówce, często w samodziale i długich butach, mógłby uchodzić za szaraczkowatego szlachcica prosto ze wsi. Lubił nocą popijać w wileńskich restauracjach, jak inny współpracownik Słowa , Jerzy Wyszomirski, ale w przeciwieństwie do niego literaturą się nie interesował. A już o poezji na pewno nie można było z nim gadać. Choć miał, zdaje się, duże oczytanie rodzaju wtedy u nas nierzadkiego: w literaturze rosyjskiej dziewiętnastego wieku.

Nie umiałbym go sobie wyobrazić jako literata Warszawy czy Krakowa. Mieszkał w mieście, które było dla niego nadal stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego i był tego kraju patriotą. Myślę, że już dzisiaj trudno jest młodszym pokoleniom przedstawić sobie, o jaki splot lojalności tutaj chodziło i dlaczego tacy jak on z równą niechęcią odnosili się do patriotów polskich, jak do patriotów litewskich czy białoruskich. Ostatnio znów czytałem artykuły i eseje Mackiewicza wydane w Londynie, gdzie mówi o ":rozbiorze wewnętrznym "Wielkiego Księstwa dokonanym przez Polaków, Litwinów i Białorusinów. "Sukcesor do całości się nie zgłosił. Po prostu nie było takiego. Każdy chciał tylko urwać dla siebie kawałek". Uważam go za pisarza najzupełniej prawdomównego i myślę, że wcale nie przesadza, kiedy pisze: "Stąd wynikł spór narastający w walkę otwartą o języki, o kulturę, o tradycje, interpretację historii, o religię. Bój prowadzony był też i na pięści, na pałki po kościołach i cerkwiach świętych, na noże, na hołoble, na pistolety, aż w końcu, podczas ostatniej wojny ,na donosy po urzędach Gestapo czy NKWD. Nienawiść, według wszelkich praw natury, rodziła nienawiść".

Według Mackiewicza strona polska ponosi może największą odpowiedzialność, bo "sukcesorzy po spuściznę całości ziem Wielkiego Księstwa" zostali spolonizowani i kulturalnie i politycznie, tak, że rodzącym się nacjonalizmom umieli przeciwstawić tylko nacjonalizm polski. "W rezultacie znaleźli się we własnym kraju w sytuacji drastycznej, rzeczników innego państwa, a stąd do potraktowania ich jako obcych agentów przez absolutnie przytłaczającą większość mieszkańców, był już tylko krok jeden".

Przykład mojej rodziny? Mój kuzyn Oskar Miłosz był pierwszym przedstawicielem niepodległej Litwy w Paryżu, co dla Polaków równało się zdradzie. Rodzice mojej matki, Kunatowie, byli lojalnymi obywatelami Litwy, narodowości polskiej, po litewsku nie mówili. Moja matka miała dwa obywatelstwa, litewskie i polskie, jako narodowość zawsze podawała polską, litewski znała słabo. Jej siostra natomiast mówiła po litewsku biegle. Mój ojciec był ogłoszony w Litwie zdrajcą z powodu swojej przynależności do POW. Został umieszczony na czarnej liście i wstęp do swego kraju urodzenia miał zamknięty. Niemniej dnia17 września 1939 roku, kiedy udało mu się dotrzeć do granicy litewskiej z miasteczka Głębokie, gdzie pracował jako inżynier powiatowy, Litwini okazali się wspaniałomyślni,jak wtedy wobec mnóstwa uchodźców z Polski, i mimo że wiedzieli, kim jest, do Litwy wpuścili. Nie był prześladowany za swoje dawne grzechy.

Zdaniem Mackiewicza jedynym świadomym patriotą Wielkiego Księstwa był Ludwik Abramowicz, redaktor i wydawca Przeglądu Wileńskiego. Zgłaszał roszczenia" do sukcesji po całości, przy całkowitym równouprawnieniu narodów ziemie te zamieszkujących. Jego program różnił się od wszelkich pomysłów federacyjnych, w tym też od federalizmu Piłsudskiego, bo te kierowały się przede wszystkim polskim interesem i polską racją stanu. W tej perspektywie złamanie przez Polaków Traktatu Suwalskiego i zagarnięcie Wilna, jak i fikcyjność "Litwy Środkowej", obciążały rachunek zwolenników "idei jagiellońskiej". Nie wiem , jak Mackiewicz odnosił się do księdza Waleriana Meysztowicza, który Wielkie Księstwo uważał za twór swoich przodków, niemal za własność wielkopańskich rodów i sławił patriarchalne stosunki pomiędzy dworem i chłopem. Prawdopodobnie zaliczał go do tych , których polskość," rozumiejąca się sama przez się", była odpowiedzialna za nieufność wobec idei Unii ze strony Litwinów i Białorusinów, tak że woleli nawet mieć do czynienia z otwartymi nacjonalistami.

Przedwojenne Wilno wróciło, kiedy teraz czytałem (w korekcie) pamiętnik Lucy S. Dawidowicz, From Tbat Place and Time. Wychowana w New Yorku, spędziła w Wilnie rok 1938/ 1939, przeprowadzając badania w tamtejszym Żydowskim Instytucie Naukowym. Jest to bardzo pożyteczna lektura, bo przypomina o ważnym innym Wilnie, którego żydowskie tradycje wyrobiły mu imię "Jeruzalem Północy". Trzecia mniej więcej część jego ludności niewiele miała wspólnego z państwem, w którym się znalazła, mówiła jidysz i częściowo, w górnej swojej warstwie, po rosyjsku. Pamiętnik Dawidowicz, nie znającej polskiego, dotyczy przede wszystkim podziału na "my" i "wy", tudzież prześladowań. Jeden z jej wileńskich przyjaciół, dziennikarz, stracił oko podczas studenckich antysemickich rozruchów w 1931 roku (te pamiętam). Ostatni rok przed wybuchem wojny przyniósł całkowite zwycięstwo programu endeckiego, wcielanego w życie przez OZON: pikietowanie sklepów żydowskich, projekty ustawy zabraniającej uboju rytualnego, mnóstwo zarządzeń przymusowej polonizacji, nade wszystko jednak propaganda antysemicka, w której rywalizowali ze sobą prasa rządowa i prasa późniejszego świętego, O. Maksymiliana Kolbe. Wilno w relacji Dawidowicz było miastem niebezpiecznym: powtarzały się napady chuliganów uzbrojonych w laski, tak że każde spotkanie z młodymi Polakami groziło pobiciem. Dawidowicz przyznaje, że kobiet i dzieci nie bili, co jednak nie umniejszało złowrogiego plonu takich wydarzeń.

To Wilno chyba warte przypomnienia, kiedy mówi się o ostatecznym końcu Wielkiego Księstwa. Dziarska polska młodzież, tłukąca pałkami swoich kolegów na uniwersytecie i urządzająca polowania na przechodniów, wkrótce mogła oglądać sowieckie czołgi otoczone entuzjastycznym tłumem żydowskiej młodzieży, choć wątpliwe, czy w jej umysłach połączyły się przyczyna i skutek. Sceny tego radosnego powitania na ulicach Wilna opisuje w swojej autobiograficznej książce Chaim Grade (My Motber's Sabbatb Days, przekład z jidysz), a ponieważ był pisarzem rzetelnym i dbał o obiektywizm, opowiada też, jak poszedł tego samego dnia do Katedry i jak żal mu było zebranego tam, śmiertelnie smutnego tłumu wiernych.

Moja bliższa znajomość z Mackiewiczem nastąpiła w 1940roku, kiedy Juozas Keliuotis, redaktor Naujoji Romuwa, pomógł mi dostać się do litewskiego wówczas Wilna, co zresztą traktowałem jako etap przejściowy. Mackiewicz redagował jeden z dwóch wychodzących wtedy polskich dzienników w Wilnie, Gazetę Codzienną. Zastępcą redaktora był mój kolega z "Żagarów" , Teodor Bujnicki. Zostałem współpracownikiem tego pisma, tak jak wielu literatów, miejscowych i uchodźców, m. in. Światopełk Karpiński i Janusz Minkiewicz. Polemizując po wielu latach z moim esejem o Bujnickim, Mackiewicz .( "O pewnej ostatniej próbie i zastrzelonym Bujnickim", 1954) nie zgadza się z moim określeniem jego programu jako obrony "polskiego kantonu" w obrębie Litwy. I niewątpliwie ani żaden "polski kanton", ani Polska ani Litwa nie mogły zadowolić tego pogrobowca Wielkiego Księstwa, skoro chciał iść w ślady Ludwika Abramowicza. W praktyce jednak program Gazety Codziennej do tego się sprowadzał i to ją różniło od Kuriera Wileńskiego, który stał się głosem polskiej ortodoksji, wyznawanej przez większość polskiego Wilna: dla niej przynależność Wilna do Litwy była po prostu litewską okupacją.

Z Mackiewiczem nigdy się bliżej nie przyjaźniłem, bo inne pokolenie i inny skład umysłu. Miałem dla niego szacunek jako dla pisarza, a też człowieka dobrej woli, który robi co może, i tego szacunku nigdy się nie pozbyłem. Co nie przeszkadzało mi zastanawiać się nad jego pokrętnymi losami. Pośród szlachty Wielkiego Księstwa niemało było krwistych awanturników, do których zaliczyłbym jego brata Stanisława, ale znany też był typ awanturnika cichego a zaciekłego, co to nie popuści. Tak właśnie przedstawiam sobie Józefa. Narzuca się pytanie, w jakim stopniu samoswoja i sobiepańska jednostka, przekonana, że słuszność jest po jej stronie, ma obowiązek czy prawo występować przeciwko opinii publicznej. Żeby zapomnieć, co ta opinia reprezentuje i o naszej do niej sympatii czy antypatii, trzeba sporego wysiłku, ale tylko wtedy pytanie o społeczną rolę konformizmu nabiera mocy. Mackiewicz tkwił w swoim wileńskim szlacheckim środowisku byłych kawalerów z wojny 1920 roku jak on sam, teraz zwykle urzędników, ale też pojedynkowiczów i myśliwych, jak choćby jego przyjaciel Michał Pawlikowski z Mińszczyzny, który redagował myśliwski dodatek do Słowa pod tytułem "Gdzie to gdzie zagrały trąbki myśliwskie..." ( z trzema kropkami, tak!) Niemniej wyłamywał się. Bardzo silnie naznaczony przez rosyjskie gimnazjum i przez swoje, w latach szkolnych, fanatyczne zainteresowanie książkami z zakresu zoologii i ornitologii (w czym byliśmy podobni), z wykształcenia i z nawyków obserwacji był przyrodnikiem. Może ta jakby pozytywistyczna zaprawa wyrobiła w nim sceptycyzm co do "polskiego Wilna". Naraził się temu Wilnu od pierwszych numerów Gazety Codziennej ,ogłaszając artykuły, w których rozpacz i gniew z powodu wrześniowej klęski wyładowały się we wściekłych atakach na całą Polskę międzywojenną, tak że nie zostawiał na niej suchej nitki. Nie lubił Piłsudskiego ani sanacji (choć pracował przecie w sanacyjnym Słowie), ale żeby znaleźć teraz współpracownika w osobie Piotra Kownackiego, "narodowca", i razem z nim rządy "pułkowników" wyszydzać, choć przecie nic go poza tym z Kownackim nie łączyło, to już było dużo. Wyglądało to na znęcanie się nad powaloną Polską, żeby przypodobać się litewskim gospodarzom. Bez ustanku masakrowana przez cenzurę i oskarżana przez Litwinów o tendencje wywrotowe (bo co to za podstępne gadania o Wielkim Księstwie?) Gazeta Codzienna dała początek potępieńczym swarom, w których niejawnym przeciwko niej argumentem była "kolaboracja z okupantem". Czyli Mackiewicz wykazał talent do takiego ustawiania się, żeby być bitym przez obie strony. Miało się to powtórzyć później. Niewątpliwie uczucia gniewu i goryczy po klęsce były powszechne i dawał im wyraz z samego zgryzu, nie żeby się komuś przypodobać. Ale większość, choć tak samo czuła, powściągała się, bo jakoś nieładnie prać brudną bieliznę w tak smutnej chwili.

Wilno owego krótkiego okresu, czyli włączone do niepodległej Litwy, przeładowane uchodźcami, poddane przyśpieszonej lituanizacji, ustawowo i pałką jeżeli trzeba (ci, co niedawno bili Żydów, teraz byli bici, choć nie tylko oni, za śpiewanie w kościele po polsku), opływało mlekiem i miodem, jak to umieją urządzić gospodarni Litwini, miało znakomite restauracje i kawiarnie, w których handlowano walutą, kupowano paszporty i wizy, planowano podróże na Zachód, a przede wszystkim było miastem przeróżnych plotek i zawsze niepomyślnych wieści. Litwa, otoczona przez złowrogie mocarstwa, przyciągała niby wyspa zbawienia nieszczęśników, którzy gotowi byli narażać skórę w wędrówce przez granicę na zielono, ale znalazłszy się u celu swoich marzeń, spostrzegali, że są w pułapce. Samoloty z Kowna na Zachód, przez neutralną Szwecję, jakiś czas kursowały. Sam nawet zgłosiłem się do nieoficjalnego polskiego przedstawicielstwa w Kownie, zostałem zakwalifikowany, miałem już miejsce, kiedy wyjazdom położono koniec.

Nie myślę, żeby napięcia polsko- litewskie mnie bardzo obchodziły. Choć przyjaźń z Keliuotisem, który organizował spotkania polsko- litewskie, tzn. polskich i litewskich reprezentacyjnych postaci, żeby napięcia łagodzić, powinna była mnie angażować w tym kierunku. Nota bene Keliuotis, z Kowna, nie znał polskiego i zarówno podczas mojej wizyty w Kownie w 1938 roku, jak teraz, rozmawialiśmy po francusku, (Jego studia w Paryżu miały się okazać złym przygotowaniem dla przyszłego długoletniego więźnia gułagów). Olbrzymiość i groza wydarzeń pozbawiała wagi szarpania się polsko- litewskie i chyba po prostu wzruszałem ramionami. Mackiewicz we wspomnianym już eseju zarzuca mi deformację prawdy, kiedy powiadam, że "wiele nienawiści między Litwinami i Polakami szło w niepamięć". Jak zauważa, w Wilnie, wskutek nacjonalistycznej i niemądrej polityki władz litewskich, wrogość po polsku mówiącej ludności rosła. Lokalnie, tak. Jednak, niezależnie od obustronnych zacietrzewień, istniał fakt podstawowy, ludzkiego zachowania się Litwy w dniach wrześniowej klęski, a także, jak rzekłem, niestosowność, a nawet śmieszność narodowościowych sporów.

Nie potrafię odtworzyć moich ówczesnych myśli. Jedna to z moich faz tak dużej , że prawie psychopatycznej obolałości, a na zewnątrz działań w służbie jednej obsesji. Nie mogłem pisać wierszy, jak na mnie, wystarczy za dowód choroby, całą energię natomiast zużywałem na wysiłki sprowadzenia Janki z Warszawy i zabrania jej na Zachód, ale granice jedne po drugich okazywały się zbyt niebezpieczne albo niemożliwe. Dostatecznie dużo zajęć, żeby unikać jasnego rozeznania. Kto zresztą je miał. Szok września 1939 był tak duży, że to przeżycie wymagało czasu, zanim należycie osiadło.

Więc Wilno niejasne. Nie tak bardzo jednak, żebym zagubił moje opcje polityczne. Moją współpracę z Gazetą Codzienną w znacznym stopniu tłumaczy osoba Bujnickiego, bo on głównie zajmował się w piśmie literaturą. Poza tym naprawdę bliżsi mi byli "krajowcy" niż prawowiernie patriotyczni Polacy, a jako krewny Oskara Miłosza, który chciał Wilna dla Litwy, nie mogłem hodować w sobie wrogości do "okupacji litewskiej".

Rząd litewskiego państwa niczego nam jednak nie ułatwiał, przeciwnie, prowadził w Wilnie politykę nierozumną, działając przeciwko własnym interesom. Podział mieszkańców na przeróżne kategorie piętnował większość z nich jako "ludność napływową", albo "uchodźców", w których to grupach znaleźli się nawet Wilnianie z dziada pradziada. Prawo do litewskich dowodów osobistych przyznano jedynie zameldowanym w określonych datach, bodaj od 1920 roku poczynając, ale umieszczona w tych dowodach rubryka "narodowość" miała na celu ograniczenie liczby obywateli pełnoprawnych. Wolałem dowód osobisty niż papiery uchodźcy, ale jakąż to narodowość mogłem podać, jeżeli nie polską? Zresztą dowód ten miałem wkrótce zniszczyć podczas przeprawy z Zofią Rogowicz do General Gouvernement, bo kolidował z fałszywą przepustką dla mieszkańca Suwałk.

Z tymi dawnymi żagarystami, którzy poszli do komunizmu, nie szukałem kontaktów. Pakt Mołotow- Ribbentrop ich całkowicie pogrążał. Jedno z ostatnich moich o nich wystąpień na łamach Po prostu było akcesem do Frontu Ludowego w 1936 roku, ale kwaśnym, i dużo bym dał, gdybym mógł je dzisiaj przeczytać. Co prawda byłem zaproszony na zebranie, kiedy obmyślali tytuł nowego pisma po ubiciu Po prostu przez cenzurę. Ten tytuł, Karta, to mój wkład, bo tak jak Żagary pochodził z mego skromnego zasobu słów litewskich. Karta znaczy pokolenie, viena karta znaczy raz, co innego po polsku, więc powstaje pożądana wieloznaczność. Po paru numerach pismo znikło, zakazane.

Politycznie najbliżsi mi byli teraz w Wilnie socjaliści. Była to grupa, która utworzyła własną organizację "Wolność", złożoną z uchodźców i miejscowych. Z przybyszów :Władysław Malinowski i jego żona Halina, Stefan Salman (znany później jako Stefan Arski) z żoną Magdą Hertz, Zbigniew Mitzner, Zofia Rogowicz, Wacław Zagórski, z miejscowych Renata Mayenowa, Władysław Ryńca. Trzymałem się z nimi. "Wolność" miała potężnego protektora za granicą, Oskara Lange, wówczas profesora ekonomii na Uniwersytecie Chicagowskim. Dzięki niemu Malinowscy i Salmanowie dostali się do Ameryki, przez obszary Rosji i Japonię, zdaje się ze szwedzkimi paszportami. Mitzner, Zagórski, Zofia Rogowicz i ja wywędrowaliśmy przez zielone granice do Warszawy, ja z Zofią, która parę już razy robiła szlak kurierski Suwalszczyzna, Prusy Wschodnie, Reich, General Gouvernement. Była żoną literata Wacława Rogowicza, wtedy miała chyba pięćdziesiątkę. Wspominam ją jako dobrego kompana.

W kawiarni Rudnickiego naprzeciwko Katedry i raptem głośny grzechot żelastwa, wjazd sowieckich czołgów. Do dzisiaj jest to dla mnie jedno z najsmutniejszych zdarzeń mego życia, bo miałem jasną świadomość nieodwołalnego i obrzydliwe poczucie, że jestem świadkiem deptania bezbronnych, bez oglądania się na jakiekolwiek prawo, narodów. Tak właśnie wygląda doznanie nieszczęścia. Akurat wtedy padła Francja. Dwa monstra dzieliły łupy rozpoczynając tysiącletnie, jak im się zdawało, panowanie nad Europą.

Co by się stało gdybym nie uciekł z Wilna? W Prawdzie Wileńskiej jak Bujnicki albo na białe niedźwiedzie. Choć Janusz Minkiewicz i inni uratowali się, prowadząc kabaret literacki. O treści ich tekstów nic zresztą nie wiem. To, co wtedy nastąpiło, zostało wiernie opisane w powieści Mackiewicza Droga donikąd.

Z Mackiewiczem nie widziałem się więc od lata1940 do lata 1944, kiedy dostał się do Warszawy. Czyli że nie byłem świadkiem jego poczynań w okupowanym przez Niemców Wilnie. Oskarżenia o kolaborację pochodziły z tych samych kół, które miały z Mackiewiczem na pieńku w okresie 1939- 1940, czyli szlak już był przetarty . Kiedy nad jednym z najwybitniejszych polskich powieściopisarzy sprawuje się sąd kapturowy, bez prawa obrony, warto chyba zastanowić się, jakie poglądy w swoich pismach głosił, jak też kim byli jego oskarżyciele. Mackiewicz w tym co pisze nie jest nigdy wykrętny. Można mu wierzyć, kiedy wyjaśnia nieporozumienie wokół nazwiska w artykule ("Redaktor Bohdan Mackiewicz). Można mu też wierzyć, kiedy w swoich powieściach i powojennych esejach bez osłonek wykłada swoje stanowisko. Otóż moim zdaniem jego stanowisko było tak absolutnie nie-polskie, tzn. przeciwnie temu, co uchodziło za pewnik w umysłach ogromnej większości Polaków, że gdyby nawet był nieskazitelny, należałoby mu winę przyczepić. Ortodoksyjny pogląd polski na toczącą się wojnę zakładał wierność zachodnich Aliantów i przywrócenie państwa polskiego w granicach z 1939 roku. Tak wierzyło "polskie Wilno" i jego wojsko, czyli Ak. Dla Mackiewicza były to rojenia jednej narodowościowej mniejszości, która stan chwilowy lat międzywojennych chciała uznać za stały. W tej części Europy zwycięstwo mogło należeć albo do Niemiec, albo do Rosji i zarówno Litwini jak Białorusini czy Ukraińcy, wiedzieli, że nie mogą stawiać na Zachód. Ludność na ziemiach dawnego Wielkiego Xięstwa (z wyjątkiem Polaków i Żydów) witała Niemców entuzjastycznie i jak wiadomo tylko niepojęty niemiecki obłęd doprowadził do odwrócenia się nastrojów. Pozostawał komunizm, który Mackiewicz uważał za wielkie zło. Walkę z nim stawiał na pierwszym miejscu, ponad interesami narodowymi, i zarzucał Ak, że działając niby na rzecz Aliantów, w istocie pomaga zwycięstwu ich sojusznika, tj. Moskwy. Po upływie wielu dziesięcioleci wypada uznać, że ta ocena dobrze ujmowała los Polski, która, opierając się jednym i drugim, nadzieje pokładała w dalekich a obojętnych trzecich. Niestety ta realistyczna ocena dobrze służyła tylko Mackiewiczowi - powieściopisarzowi, pozwalając na bezlitosne pokazywanie ślepych zaułków historii. Jako program polityczny warta była zero. Nikt, nawet sam Mackiewicz, nie popierałby udziału w niemieckiej krucjacie, doszczętnie przez samych Niemców skompromitowanej.

Z jego pism wynika, że gdyby mógł wskrzesić Rosję carską, to by ją wskrzesił, bo uważał ją za państwo poszanowania prawa i tolerancji, zwłaszcza w porównaniu z tym, co nastąpiło wszędzie w następstwie I-ej wojny światowej. Tutaj szedł też całkowicie przeciwko polskiej opinii, która pomiędzy Rosją i komunizmem chętnie stawia znak równania, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro np. sowiecka polityka masowych wywózek Polaków z ziem białoruskich i ukraińskich, zaczęta zaraz po rewolucji, była dalszym ciągiem polityki carskiej w dziewiętnastym wieku, tyle że środki zastosowano bardziej okrutne. Mackiewicz kategorycznie sprzeciwiał się uznawaniu komunizmu za twór specyficznie rosyjski i nie czuł żadnej wrogości do Rosjan, na których po prostu spadło nieszczęście komunistycznej władzy.

Co doradzałby w Wilnie pod okupacja niemiecką, trudno dociec. Gdyby chodziło o wojnę pomiędzy Rosją i Niemcami, na pewno nie wahałby się stawać po stronie Rosji, ale skoro wielka gra toczyła się o oswobodzenie narodów od komunizmu, zdawał się być, teoretycznie, zwolennikiem jakiegoś przeczekania czy układu z Niemcami, co, szczerze mówiąc, nie różni się od kolaboracji. Tyle można wnioskować z jego pism powojennych, bo wtedy w Wilnie czynnym kolaborantem nie był.

Jednym z głównych argumentów używanych przez tych, którzy Mackiewicza bezwzględnie potępiają, jest artykuł Pawła Jasienicy "Moralne zwłoki szlachcica kresowego", pisany przez kogoś, kto wtedy był w Wilnie i jak sam powiada: "Służyłem w Armii Krajowej, miałem przydział do propagandy i pilne czytanie szmatławców zaliczało się do moich obowiązków". Zadałem sobie trud i wyszukałem książkę Jasienicy Ślady potyczek, w której ten tekst figuruje. Jasienica, jak wiadomo, to pseudonim. Występował pod nim mój kolega z Akademickiego Klubu Włóczęgów w Wilnie, wówczas student historii, Lech Beynar, nazywany u nas Bachusem. Nazwisko wcale nie żydowskie, jak próbowano podszeptywać, tylko tatarskie. Beynar pochodził z tatarskiej szlachty, choć, o ile wiem, nie był już mahometaninem. I imię Lech i później przybrane nazwisko Jasienica świadczą o katolicko - piastowskich przywiązaniach i jego, i jego rodziny.

Jeżeli poważny historyk i świadek wydarzeń pisze rzecz tak karygodnie lekkomyślną, to cóż mówić o innych. Beynar był człowiekiem prawym i nieustraszonym, nie mogąc się pogodzić z tym, co dla Mackiewicza było jasne, walczył do ostatka w oddziale Łupaszki i dostał po wojnie wyrok śmierci. Uratował go, zdaje się, Bolesław Piasecki, szef "Paxu". Nie przypominam sobie, żeby Beynar w naszym Klubie Włóczęgów deklarował się politycznie. Zapalczywego endeka mieliśmy jednego, Kazimierza Hałaburdę, ten został wywieziony i umarł w gułagu na dyzenterię. Z innych członków Klubu: nasz senior Gasiulis został rozstrzelany za współpracę z tymiż władzami; Jędrychowski został "wybrany" do sejmu Litwy i głosował za włączeniem Litwy do Związku.

Moralne oburzenie Beynara jest szczere i powtarzając za Jądrem ciemności Conrada "Ohyda! ohyda!", na pewno wyraża uczucia wielu swoich rówieśników. Wglądnąwszy jednak bliżej w jego artykuł, nie znajdzie się w nim wiele poza stanem uczuciowym.

Pierwszy zarzut dotyczy charakteru Mackiewicza, którego Beynar oskarża o tchórzostwo, bo skoro zalecał opór wobec komunizmu choćby kosztem zniszczenia całego polskiego narodu, to dlaczego nie poszedł do lasu (jak on sam, Beynar)? Dla tych, co znali Mackiewicza, jest to jedynie chwyt demagogiczny. Drugi zarzut dotyczy powieści Droga donikąd, którą Beynar nazywa nikczemną. Dlaczego? Dlatego, że inne narodowości są w niej pokazane przychylnie, natomiast Polacy oczernieni i że nie ma w niej wzmianki o ZWZ, z którego narodziła się później AK. Jak też, że nie ma w tej książce miłości do ziemi rodzinnej jak w Panu Tadeuszu (?). Ale przecie Droga donikąd istnieje i obroni się sama. Atak na nią naprowadza być może na powody, dla których trudno być polskim powieściopisarzem. Gdyby ktoś w ubiegłym stuleciu tak Polskę przedstawił jak Gogol Rosję w Martwych duszach, z pewnością zasłużyłby na miano nikczemnika. Trzeci wreszcie zarzut - że Mackiewicz drukował w gazecie gadzinowej. Pewnie, że nie powinien był tego robić. Ale co drukował? Właśnie kilka rozdziałów Drogi donikąd, którą Beynar uznał za paszkwil.

W nagonce na Mackiewicza brało udział dziwne towarzystwo, bo i patrioci i ukryci agenci sprawców mordu w Katyniu. Leżało jak najbardziej w interesie tych ostatnich, żeby świadka ogłosić faszystą i kolaborantem. Właśnie teraz zajrzałem do teczki z listami Mackiewicza do mnie z lat 1969-1970. Dotyczą starań, jakie robiłem, żeby polecać jego książki wydawcom amerykańskim i niemieckim, z małym powodzeniem, bo za każdym razem nawijał się ktoś z Polaków, dbały o to, żeby zamiar wydania książki ubić. Mackiewicz i jego żona, Barbara Toporska, też pióro znakomite, żyli w skrajnym ubóstwie. Muszę się zgodzić z tym, co Makiewicz pisze w jednym z listów, że w porównaniu z nimi Gombrowiczowi znakomicie się powodziło.

Mackiewicz płacił za swoją podróż w 1943 do Katynia na zaproszenie władz niemieckich. Z polskich pisarzy jeździł tam też Ferdynand Goetel. W Warszawie pamiętano jego przedwojenne otwarte pochwały faszyzmu, a w 1940 roku zdradzał nieśmiałe skłonności do kolaboracji, bo zarejestrował się jako wolny zawód, literat, i kolegów do tego namawiał. Wielu zarejestrowało się, że niby bezpieczniej. Jednak Goetel miał dobre wyczucie społecznych presji i nakazów patriotycznego kodeksu, toteż nie posunął się dalej w ugodowości wobec Niemców. I chociaż pojechał do Katynia, nikt go jakoś później na emigracji nie piętnował jako kolaboranta. Natomiast Mackiewicz, który ze wszystkimi chodził na udry, nie liczył się z publiczną opinią i był z temperamentu pieniaczem, jadąc do Katynia umacniał nieprzychylne jego osobie nastroje i nikogo nie obchodziło, że pojechał za zgodą polskich władz podziemnych.

Czy Polacy powinni byli, w imię wyższej dyplomatycznej racji, udawać, że nic a nic Niemcom nie wierzą i groby katyńskie dodać do innych hitlerowskich zbrodni? Wymagałoby to zdławienia w sobie moralnego protestu, nadludzkiej niemal dyscypliny. Państwo sowieckie dokładało ogromnych starań, żeby przekonać cały świat o swojej niewinności i jego sojusznicy brali to za dobrą monetę albo udawali, że biorą, czyli Polacy zostawali sami, z prawdą, ale z prawdą głoszoną przez ich wrogów. I któżby im wierzył, jeżeli byli znani ze swoich antysowieckich "urazów"? Cóż za paradoksalne równanie, godne filozoficznej analizy.

Niedawno, będąc w domu znajomych, wziąłem przypadkiem z półki grubą książkę amerykańskiego korespondenta w Moskwie, Harrisona E. Salisbury, Journey For Our Times, A Memoir (1983) i natrafiłem na ustęp, który jest świadectwem o podróży dyplomatów i dziennikarzy zachodnich do Katynia. Czytałem to i prawie zbierało mi się na wymioty.

"Kathy Harriman była w Moskwie z jej ojcem, teraz ambasadorem w Moskwie. Miała posadę w Office of War Information i spełniała funkcje pani domu, wnosząc życie i wesołość w banalną scenerię. Przekształciła salę balową ambasady w kort do gry w badmingtona i znalazła zapas starych hollywódzkich filmów na strychu. Były tak kruche, że pękały co chwila podczas pokazu, jednak puszczaliśmy je i tak".

"Kathy była obecna, kiedy ogłoszono wiadomość o Katyniu i powiedziała, że chce pojechać. Rosjanie natychmiast zaprosili ją i Johna Melby, młodego attache ambasady. Przygotowali specjalny pociąg - międzynarodowe wagon-lits, wagon restauracyjny wykładany mahoniem, mnóstwo kawioru, szampana, masła, białego chleba, wędzonego łososia, ciastek, beef Strogonoff, kotletów kijowskich - i wyruszyliśmy, żeby wglądnąć w jedną z wielkich tragedii wojny".

"Rosjanie odbili Smoleńsk we wrześniu 1943 i zbierali się teraz do uruchomienia swojej propagandowej bomby. Korespondenci zachodni byli zaproszeni jako część dekoracji. Nie wydaje mi się, żeby udział Kathy Harriman i Johna Melby był kalkulowaną polityką U.S. Myślę, że nastąpiło to jako podyktowany przez chwilę odruch, jakkolwiek Averell Harriman rzeczywiście miał dosyć "londyńskich" Polaków i kiedy wrócił z Katynia, powiedział mi, że od dawna był przekonany o tym, iż Polacy dali się nabrać na niemiecką wersję zbrodni i że to, co zobaczył, utwierdziło go w jego przekonaniu".

"Jestem głęboko wdzięczny sowieckiemu wydziałowi prasy za urządzenie tej wyprawy. Była to (i pozostaje) dobra lekcja sowieckich metod. Żenujący był luksus tego pociągu, wyposażonego w śnieżnie białą pościel, pierzynki, pachnące mydła, biało ubranych kelnerów, luksus jak dla Cara".

"Zresztą mógł to być jeden ze specjalnie dla Cara przeznaczonych pociągów. Siedzieć w wagonie restauracyjnym przy stole pełnym butelek, kryształów i sreber, talerzy, na których piętrzyły się zakuski i zza koronkowych firanek oglądać obok, na sąsiednim torze, drewniane towarowe pociągi, skąd ranni krasnoarmiejcy z głowami w krwawych bandażach, rękami w gipsie, amputowanymi nogami, przyglądali się nam dygocąc dokoła swoich piecyków, było niemal nie do zniesienia".

Autor tego świadectwa, podobnie jak inni dziennikarze, nie został przekonany rzekomymi dowodami, jakie im przedstawiono. Toteż powstrzymał się od opinii, czyim dziełem był Katyń. Ale amerykański ambasador w Moskwie, Averel Harriman, dał się przekonać. A mieć ambasadora amerykańskiego jako swojego wroga na pewno dodawało do katastrofalnej sytuacji polskiego rządu w Londynie.

Józef Mackiewicz widział groby katyńskie i napisał, co zobaczył. Przypadkiem był też świadkiem, jak odbywało się mordowanie Żydów przez Niemców w Ponarach i też zostawił rzeczowy raport. I dopóki będzie istnieć polskie piśmiennictwo, te dwa zapisy grozy dwudziestego wieku powinny być stale przypominane, po to, żeby dostarczały miary wtedy, kiedy literatura zbytnio oddala się od rzeczywistości.

Mackiewicz był pisarzem realistą i w porównaniu z jego zaciekłością w odtwarzaniu "jak naprawdę było" inne odmiany realizmu ukazują swoją bladość albo fałsz. Obca mu była cała wysoka sofistykacja literackich dyskusji i nie zastanawiał się nad niemożliwym do przezwyciężenia dystansem pomiędzy rzeczywistością i słowami. Ani nad powszechnie zapowiadanym końcem powieści. Staroświecki z uporu, posługiwał się językiem jako narzędziem, nie pozwalając stylowi usamodzielnić się i wziąć górę nad piszącą ręką. Powieść była dla niego dalej "lustrem ustawionym na gościńcu" i dbał o absolutną wierność szczegółu.

Droga donikąd i Nie trzeba głośno mówić tworzą razem epos końca. Jest to koniec Wielkiego Księstwa Litewskiego, czy też jego resztek, tak jak dotrwały do 1939 roku, koniec też Wilna jako miasta o ludności polskiej i żydowskiej. Innej niż ta powieść kroniki nie ma. Kolejno jest to obraz życia pod rządami sowieckimi od czerwca 1940 do czerwca 1941, czyli do ataku Niemiec na swego poprzedniego sojusznika, i niemieckimi. Ostatnie rozdziały drugiej powieści dają obraz Warszawy 1944 roku, gdzie znalazł się wtedy sam Mackiewicz, uciekinier z Wilna.

Pisania Mackiewicza o wojnie są zupełnym wyjątkiem w obfitej polskiej literaturze na ten temat. Obowiązuje w niej wzór patriotyczny, walka Polaków z Niemcami. Mackiewicz na ten wzór pozostał mniej czy bardziej obojętny, w czym można się dopatrzyć jego własnej niechęci do obiegowych pojęć i wpływu wielonarodowościowego Wilna. Dwie zasadnicze postawy polskie ścierały się w tym stuleciu ze sobą: niepodległość Polski jako cel wszelkich walk i wysiłków, i poświęcenie tej niepodległości w imię komunistycznego internacjonalizmu. Żadna z nich nie znajduje uznania u Mackiewicza, co więcej, odnosi się on do nich wrogo. Ci, którzy niepodległość odrzucili w imię komunizmu, jak w Wilnie Dembiński czy Jędrychowski, są dla niego nie tyle zdrajcami Polski, ile agentami państwa niosącego nieszczęście ludziom różnych narodów. Natomiast niepodległościowcy - stąd jego negatywna ocena AK - są zaślepieni swoim skoncentrowaniem się na walce z niemieckim zaborcą i nie zdają sobie sprawy z tego, że licząc na zwycięstwo zachodnich Aliantów, przygotowują zwycięstwo sojusznika tych Aliantóws, czyli Rosji. Mackiewicz w swoich powieściach i swojej publicystyce występuje jako zwolennik antysowieckiego internacjonalizmu, czyli antykomunistycznej międzynarodówki. Stąd wynikają poważne konsekwencje, również artystyczne, bo jego postacie nie są podzielone według kryteriów narodowościowych. Wśród tych, które darzy sympatią, są Polacy, Litwini, Białorusini, Niemcy, biali Rosjanie, uwikłani w różne podziemne ruchy, potencjalni uczestnicy zbiorowego, międzynarodowego oporu wobec systemu.

Nie sposób traktować poważnie wszystkiego, co pisał Mackiewicz-antykomunista. Niektóre jego artykuły są wręcz obsesyjne i graniczące z paranoją, według znanego wzoru wietrzenia wszędzie agentur, nawet w Watykanie. Toteż układając wybór jego pism publicystycznych, należałoby pamiętać, że płacił fantazjowaniem czy nawet wariactwem za stałość swoich poglądów. Odsiew oczywistych błędów spotka po śmierci wszystkich chyba piszących i myśl o tym powinna nas ustrzec od występowania w todze surowych sędziów.

Dwa otrzymane wczoraj listy są dla mnie przeżyciem, jeden od J., drugi od M. Te moje rówieśniczki i koleżanki z wydziału prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie nie tylko prowadzą mnie nitką sentymentów w przeszłość, istnieją jako osobowości tak cenne, że uważam siebie za szczęśliwego, mogąc o nich myśleć. Bo w tym naszym mieście były niezwykłe dziewczęta i jakże ubodzy są ci wszyscy, których pamięć nie może odwołać się do tak wartościowych okazów ludzkich. A mówię to teraz, kiedy są siwe i hodują wnuki, a ja znam mniej więcej ich życie pełne błędów i tragedii.

Z M. nigdy nie byłem blisko, ale przyglądałem się jej. Na swój plus to zapisuję, że jej wypukłe szkła osoby krótkowzrocznej nie przeszkodziły mi ocenić jej wdzięku. Była urocza, ślicznie zbudowana, ale oczywiście ani jej w głowie były faramuszki, skoro zaciekle goniła wielkie cele. Ona i jej siostra należały do wewnętrznego kręgu dokoła Jędrychowskiego i Dembińskiego, czyli Po prostu i Karty, a później w powojennej Polsce do znanych postaci "grupy wileńskiej". Pochodziły z rodziny bardzo katolickiej i w komunizmie znalazły nową religię, tak jak Zosia Westfalewicz, żona Dembińskiego, której siostra była zakonnicą.

List M., pisany jej śmiałym, zdecydowanym pismem, komentuje m.in. mój wiersz o złamaniu tabu przez rzucenie kamieniem w węża, który znalazła w krajowym wydaniu Świadectwa poezji i dodaje: "Ale skoro już jesteśmy przy wężu, napiszę Ci o rybach. W dzieciństwie weszłam do kuchni, gdzie skakały żywcem oskrobane przez gospodynię ryby. Zawsze bardzo bliskie mi były zwierzęta. Więc zaczęłam je zabijać (przez litość) waląc ich głowami o ścianę. Byłam cała w ich krwi. To była sytuacja, z której nie było dobrego wyjścia. Ale zastanawiam się, czy potem, już dorosła, nie byłam jak ci wychowankowie Sorbony".

W kilku zdaniach M. (nasz wydział prawa kształcił wybitne inteligencje) daje historię swoją i swojej grupy. Litość nad ludźmi prowadziła do zaangażowań, które nie były dobrym wyjściem. A wychowankowie Sorbony, wykształceni na filozofii Sartre’a, praktykowali ludobójczy terror w Kambodży.

Dalej M.:

"Żeby było weselej, napiszę, jak Cię pamiętam. Pochylnia z Sali Śniadeckich, ty lecisz na czele grupy robotników i studentów goniąc bojówkę endecką, która chciała rozbić wieczór poezji różnych narodów. Masz taką minę wilkołaka, jaką umiałeś robić, zęby na wierzchu, oczy wytrzeszczone, w ręku trzymasz szczątki krzesła. I wyjesz.

Drugi obrazek: stoimy przy stole w Kole Prawników i o coś się kłócimy, nie pamiętam o co, chyba o politykę, bo mówisz do mnie ze złością: ty zawsze byłaś i zostaniesz dewotka. Widocznie mi dogryzłeś, jeśli to pamiętam. Przeżyłam dwie dewocje, a na trzecią już mnie nie stać. To skutek nie tylko starości, ale między innymi literatury, która mi towarzyszy od dziecka".

W innej części listu M. mówi o przemówieniu Brodskiego w Sztokholmie na chwałę literatury: "Josip Brodski na Noblu powiedział to, co chciałam Ci napisać, tylko o wiele piękniej".

Moje myślenie o nich, tych dziewczętach z Wilna, a dziś starych kobietach, nie nadaje się właściwie do przekazu prozą, jest tak naładowane skrótami i tak wielowarstwowe, że wymagałoby jakiegoś szczególnego rodzaju poezji miłosnej. Czas w niej pewnie by się cofał do lat, kiedy byliśmy w niższych klasach gimnazjum, kiedy M. zabijała ryby w kuchni, a J. nosiła marynarski kołnierz mundurka szkoły Sióstr Nazaretanek. Prawdopodobnie w tych uparcie wracających obrazach wspólnoty poprzez dzieciństwo wyraża się moja tęsknota do przywrócenia, do apokatastastis, czy też do zaczynania na nowo, a więc do chwili, kiedy jeszcze nic nie musiało być tak, jak później się stało, kiedy jeszcze (wyobrażając sobie jakąś zupełnie inną epokę, inne obyczaje itd.) nie musieliśmy być rozdzieleni. A kto wie, czy taka poezja miłosna nie rodzi się z marzenia o "seksualności anielskiej" Swedenborga, z chęci zupełnej identyfikacji, niemal przemiany w drugiego, nie bezpłciowo, ale z przeniknięciem także jego innej płci.

O liście J., troszczącej się o mój stan zdrowia, lepiej żebym nie pisał. Bo za dużo nici zaraz bym musiał wyciągnąć. Zastanawia mnie jej stała skłonność minorowa, do pomniejszania siebie, aż, gdyby jej wierzyć, nieprawdą jest, że ma wybitne zalety umysłu i charakteru. Zawsze o sobie, o swojej chorobie i prawdopodobieństwie rychłej śmierci, z niedbałością, wzruszeniem ramion.

Wieczór poezji różnych narodów, o których przypomniała M. Sprzeciwiając się "narodowemu" Wilnu mieliśmy różne kontakty i myślę, że niektóre ich ślady są przypominane, na przykład w 1972 roku w pociągu Rotterdam - Paryż, kiedy wracając ze zjazdu poetów rozpiliśmy piersiówkę z Abramem Sutzkewerem, który przeżył getto wileńskie i jest autorem podstawowej książki o zbrodniach niemieckich w Wilnie. Myślę też, że te kontakty wyjaśniały, przynajmniej częściowo, sekret Władysława Ryńcy. Bo jak zostaje się milionerem podczas wojny, zakładając firmę transportową? Ryńca (gwarowe "Reka") pochodził ze Śląska. W Wilnie znalazł się jako student - jeszcze jeden mój kolega z prawa. Politycznie wywodził się ze "Strzelca", tak jak inni (Jędrychowski) z "Legionu Młodych", a był to okres "lewicowienia" tych sanacyjnych organizacji. Na uniwersytecie został jednym z głównych działaczy naszego bloku antyendeckiego w wyborach do Bratniej Pomocy, wyróżnił się też jako znakomity mówca. Później został na obrzeżu grupy i nie zbliżył się do komunizmu. Co robił w latach 1934-1939, nie umiem powiedzieć (adwokatura?), a już chyba nie potrafię dojść jak zmienił się z ubogiego syna górnika w finansowego potentata, operując od 1941 roku gdzie? - na linii Wilno - Mińsk - Warszawa, czyli na terenach narodowościowo mieszanych, tych właśnie, które Józef Mackiewicz opisał w powieści Nie trzeba głośno mówić. Wydaje mi się, że jednym z czynników godnych uwagi była ogromna ilość płynnej gotówki w Winie, w złocie i w dolarach, której w niczym nie opłacało się inwestować. Wspólnik Ryńcy, Krywitzki, był Żydem z Rygi i być może mobilizował te kapitały. Krywitzki działał w biurach firmy w Wilnie i Mińsku, które zostały zlikwidowane w miarę przesuwania się frontu, i w 1944 zjawił się w Warszawie, gdzie go poznałem. Był chroniony przez dobre aryjskie papiery, w ogóle Wilno miało jedne z najbardziej artystycznych wytwórni fałszywych dokumentów. Z Warszawy, nie czekając aż przyjdą Rosjanie, wyjechał do Pragi czeskiej i tam zginął, w nieznanych mi okolicznościach. Innym czynnikiem powodzenia Ryńcy był pewnie jego geniusz dyplomatyczny i brak narodowościowych przesądów. Firma była kryta jako zajmująca się dostawami dla wojska i miała wysoko postawionych Niemców na swoim żołdzie. W istocie przeprowadzała ogromne operacje walutowe na czarnym rynku. A ciężarówki szły wyładowane wszystkim, tylko nie dostawami dla wojska, bronią, owszem, ale nie przeznaczoną dla Niemców. Ryńca należał do naszej socjalistycznej "Wolności" (był też łącznikiem między Bundem w getcie wileńskim i Bundem w getcie warszawskim), a przez to do podziemia "londyńskiego", dla którego móc korzystać z takiej sieci transportowej było ważne. Woził pieniądze i broń dla oddziałów AK, ale domyślam się, że szlak do Mińska, prowadzący przez lasy pod kontrolą sowieckiej partyzantki, miał zabezpieczony dzięki odpowiednim układom i świadczonym usługom. Jego ciężarówki przewoziły też uratowanych z wileńskiego getta Żydów, nie za pieniądze, jeżeli mam sądzić po wypadku Seweryna Trossa. Tross pisywał przed wojną do pisma Orka na ugorze tak jak mój brat Andrzej, i znalazł się w Wilnie jako uchodźca z Warszawy. Mój brat ukrywał tego swego kolegę przez pewien czas w mieszkaniu naszych rodziców w Wilnie, na Zarzeczu, przy ulicy Popowskiej. Następnie Tross i jego żona zostali załadowani na ciężarówkę Ryńcy i wylądowali w Warszawie, gdzie znalazłem dla nich dobrą melinę. Niestety zginęli w powstaniu warszawskim, ale nie jako Żydzi, po prostu jako ludność cywilna. Cała działalność firmy była, z niemieckiego punktu widzenia, kryminalna i trudno pojąć, że nie było żadnej wpadki. Geniusz Ryńcy i tutaj się okazał, bo stworzył zespół (pamiętam jego szoferów), na którym mógł absolutnie polegać, scementowany na zdrowszych zasadach niż stosunki szefa z podwładnymi. Rodzinność tej grupy "swoich chłopców" z Wilna wykluczała donos, najczęstszy powód katastrofy.

Pisałem o Władku Ryńcu w Rodzinnej Europie, nazywając go literą W., ale znów do niego wracam, bo naprawdę mi imponował i do dziś staram się zrozumieć, jak to wszystko robił. Po wojnie założył, jak planował, firmę wydawniczą i stałby się na pewno panem wydawniczego rynku, zaraz jednak przedsiębiorstwo utrupiono w ramach walki z inicjatywą prywatną. Wtedy został adwokatem i specjalizował się w sprawach spadków, m.in. amerykańskich, korzystając z tego, że wskutek powiązań z "grupą wileńską" dostawał paszporty na zagraniczne podróże.

Osadzanie Mackiewicza według politycznych kryteriów nie zaprowadzi daleko. Dajmy na to, że był maniakiem, Don Kichotem, utopistą, niemniej to polityczna pasja odżywiała jego pisarstwo, które było ściśle realistyczne, ale zarazem chciało służyć, czyli być pisarstwem z tezą. A tezy brały się z jego uczciwości i moralnego oburzenia. Ciągle zapytywał: "Jak to jest możliwe?" i chciał być głosem wołającym na puszczy, kiedy wszyscy inni milczeli. Na szczęście nie był politykiem.

Ostatnie rozdziały Nie trzeba głośno mówić dają miarę różnic aury pomiędzy Winem i Warszawą, tak jak je odczuwał przybyły z Wilna latem 1944 roku Mackiewicz. I obraz Warszawy, zwariowanej, lekkomyślnej, obojętnej na strzelaniny tu i ówdzie, dumnej ze swego bohaterstwa, wesołej, bo blisko zwycięstwo, jest u niego poprawny. Dla Mackiewicza była to beztroska dzieci, które nie chcą wiedzieć, że jeszcze chwila, a nic nie zostanie z ich zabawek, tak jak nic nie zostało w Wilnie.

Mackiewicz po przyjeździe do Warszawy wyraził życzenie spotkania się ze mną i z Januszem Minkiewiczem. Odbyliśmy długą rozmowę. Z jego strony było to powtarzane na różne sposoby pytanie "Jak to jest możliwe?" . Więc teraz, kiedy jasne dla każdego, że Alianci są daleko, nic? Żadnej próby dogadania się, choćby w ostatnim momencie, z przegrywającymi Niemcami, skłonnymi już do ustępstw? Teraz przecie można by było wydawać pismo, żeby mówić głośno prawdę o okupacji sowieckiej, tłumioną przez polskie podziemie na usługach Londynu, a pośrednio Moskwy. Słuchaliśmy go z niedowierzaniem, jak się słucha człowieka niespełna rozumu. I wyśmialiśmy go. Powiedzieliśmy mu, że nie ma żadnego rozeznania w tutejszych nastrojach, że nikt by z takim pismem nie współpracował, że kolaborantom, Emilowi Skiwskiemu i Feliksowi Rybickiemu, nikt nie podaje ręki, a on, gdyby zaczął wydawać takie pismo, zostałby napiętnowany jako zdrajca. Mackiewicz nic nam nie powiedział o gazetce Alarm, której trzy numery podobno wydali wiosną 1944 r. we dwójkę z żoną.

Opowiadając to, nie uważam, że obciążam Mackiewicza, który w tym wypadku oświadczał się za kolaboracją, skąd mogłoby wynikać, że uprawiał ją dawniej. Otóż nie wynika. Był to wówczas człowiek zrozpaczony i być może bardziej zrozpaczony niż Minkiewicz i ja, bo my zachowywaliśmy jakieś nadzieje.

Dobrze, że wspomniałem o Władysławie Ryńcy i jego działaniach w trójkącie Wilno-Mińsk-Warszawa, bo dają pewne pojęcie o niesłychanej gęstości i zawiłości tamtejszych ludzkich losów za niemieckiej okupacji. Ich obraz musi sprzeciwiać się polskim wyobrażeniom, mocno wypaczonym przez patriotyczną konwencję. Rzeczywistość lat wojny na tamtych terenach została też całkowicie ukryta i przerobiona przez oficjalnych historyków. Jest faktem, że Niemcy byli tam witani jako oswobodziciele po swojej stronie. A tak jak się sprawy ułożyły, schemat bojowników i kolaborantów ujmuje zaledwie drobną część prawdy. Była to trzystronna gra, przy czym ogromna większość ludności lawirowała, zabezpieczając się u jednych i drugich, a istniały też niezależne enklawy, jakby oddzielne państewka zakładane przez zbrojnych watażków. Wiedza o tym wszystkim zmieniała perspektywę Mackiewicza, dobrze służąc jego obiektywizmowi.

Powieści Mackiewicza skłaniają do sceptycyzmu wobec literatury, bez ustanku przyrządzanej w coraz to innym sosie, w sosie obowiązującej w danym momencie mody, ideologii, polityki i tak dalej. Mają żywą narrację, zaciekawiają tak, że "nie można się oderwać", czyli spełniają wszelkie warunki niezbędne wtedy, kiedy powieść zajmowała miejsce zajęte później przez film i telewizję. Zawsze chyba istniała literatura zawodowa i niezawodowa. Do Mackiewicza nikt nie chciał się przyznać i dlatego, że taki literacko zacofany, i dlatego, że okropny reakcjonista, ale czytali, aż im się uszy trzęsły. I moim zdaniem pobił swoich współzawodników piszących bardziej wyszukaną prozą. Pobił artystycznie. Można zastosować do nich powiedzenie sowieckiego żołnierzyka: Francuzy w szełkach, no wojnu proigrali (Francuzi w jedwabiach, ale wojnę przegrali). Jego proza jest zwarta, oszczędna, funkcjonalna, widzi się, co opisuje, a już specjalnie krajobraz jego okolic. Pośród znanych mi polskich literatów nikt tak nie pisał. Ale i Prus, i Żeromski byli w porównaniu z nim literatami zawodowymi. Szlachcic szaraczkowy, jak go nazwałem, z tych upartych, wzgardliwych, zaciekłych milczków, pisał na złość. Na złość całemu światu, który czarne nazywa białym i nie ma nikogo, kto by założył veto. I właśnie w tej pasji jest sekret jego stylu.

Czesław Miłosz, Koniec Wielkiego Xięstwa."Kultura". Paryż. 1989 r. nr.5 (500)

Mackiewicz Józef (1902 - 1985). Autor Kazimierz Orłoś.
Józef Mackiewicz, młodszy brat Stanisława Cata-Mackiewicza, urodził się w 1902 roku w Petersburgu. Syn Antoniego Mackiewicza i Marii Pietraszkiewicz. Mackiewiczowie i Pietraszkiewiczowie wywodzili się z Wileńszczyzny. Majątki obu rodzin uległy konfiskacie po powstaniach w XIX wieku. W Petersburgu Antoni Mackiewicz był współwłaścicielem znanej firmy importującej wina.

W 1907 roku rodzina Mackiewiczów przeniosła się do Wilna. Tu Józef uczęszczał do gimnazjów: rosyjskiego Winogradowa i polskiego - Stowarzyszenia Nauczycieli.

Jako uczeń VI klasy gimnazjum wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Był w 10. Pułku Ułanów Dywizji Litewsko-Białoruskiej oraz 13. Pułku Ułanów Wileńskich. Po wojnie rozpoczął studia przyrodnicze na Uniwersytecie Warszawskim, później w Wilnie na Uniwersytecie im. Stefana Batorego - studiów tych jednak nie ukończył. W 1924 roku ożenił się z Antoniną Kopańską, nauczycielką. W 1922 roku podjął pracę w dzienniku "Słowo", redagowanym przez Stanisława Mackiewicza. Ze "Słowem" związany był do wybuchu wojny w 1939 roku. Publikował reportaże, artykuły, felietony i opowiadania. W połowie lat trzydziestych, po rozpadzie małżeństwa, poznał Barbarę Toporską, dziennikarkę i pisarkę, która została towarzyszką jego życia aż do śmierci.

Po wybuchu wojny znalazł się w Kownie. Później w Wilnie, zajętym przez Litwinów, wydawał "Gazetę Codzienną". Po ponownym zajęciu Wileńszczyzny przez wojska sowieckie, mieszkał w Czarnym Borze. Pracował jako wozak i drwal. W pierwszych miesiącach wojny niemiecko-sowieckiej - w okresie od lipca do października 1941 roku - opublikował trzy fragmenty "Drogi donikąd" oraz jeden artykuł, w "Gońcu Codziennym", polskojęzycznym piśmie ukazującym się w okupowanym Wilnie.

W maju 1943 roku, za zgodą Komendy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej, przyjął zaproszenie Niemców i pojechał do Katynia, gdzie był świadkiem ekshumacji zamordowanych przez NKWD oficerów polskich. Fakt ten zaważył na całym dalszym życiu Józefa Mackiewicza.

Po wojnie znalazł się we Włoszech. Na zlecenie Oddziału Kultury i Prasy II Korpusu generała Andersa napisał "Zbrodnię katyńską w świetle dokumentów". Była to pierwsza, szczegółowo udokumentowana praca polskiego autora wskazująca na Stalina i NKWD jako sprawców mordu. W roku 1952 Mackiewicz występował przed Komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych jako jeden z głównych świadków tej zbrodni.

Od 1947 do 1955 roku mieszkał w Londynie. Pisywał m.in. w piśmie "Lwów i Wilno", wydawanym przez Stanisława Mackiewicza. W 1955 roku Józef Mackiewicz i Barbara Toporska zamieszkali w Monachium. Tutaj autor "Drogi donikąd" napisał inne wielkie powieści: "Kontrę", "Sprawę pułkownika Miasojedowa", "Lewą wolną" i "Nie trzeba głośno mówić". Przez wiele lat współpracował z pismami emigracyjnymi, przede wszystkim londyńskimi "Wiadomościami" i paryską "Kulturą", drukując liczne artykuły, felietony, wspomnienia i polemiki. Przez cały ten okres, aż do śmierci, był atakowany przez różne gremia, zarówno na uchodźstwie, jak i w kraju. Środowiska AK- owskie nie mogły darować Mackiewiczowi krytycznej oceny polityki rządu londyńskiego i AK wobec Sowietów; wypominano mu bez końca wyrok sądu specjalnego AK (odwołany przez komendanta Okręgu Wileńskiego) - sprawę, której inspiratorami mogli być ludzie powiązani z agenturą sowiecką. Środowiska katolickie niechętne były Mackiewiczowi z powodu książek, w których krytykował politykę wschodnią Watykanu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ("W cieniu krzyża", "Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy"). Część opozycji w kraju nie mogła zaakceptować jego bezkompromisowej postawy wobec komunizmu, wykluczającej jakąkolwiek ugodę, którą zawsze uważał za przejaw naiwności.

Zmarł w Monachium, w styczniu 1985 roku.

W 1971 roku odznaczony przez prezydenta RP na uchodźstwie Krzyżem Komandorskim Orderu Polonia Restituta. Laureat nagrody w dziedzinie literatury Fundacji im. Jurzykowskiego w Nowym Jorku (1972) oraz nagrody honorowej krakowskiego pisma ukazującego się poza cenzurą - "Arki" (1984). W 1974 roku Wydział Slawistyki Uniwersytetu w Kansas City wysunął kandydaturę Mackiewicza do Nagrody Nobla.

***

Przed laty, jako bardzo młody człowiek, próbujący pisać, umieściłem na pierwszej stronie zeszytu dwa motta przepisane z "Zielonych wzgórz Afryki" Hemingwaya: Pisarzy wykuwa niesprawiedliwość, tak jak wykuwa się miecz. I drugie: Bo my bywaliśmy tam w książkach i poza książkami - a dokądkolwiek pójdziemy, tam wy możecie pójść tak samo jak my, jeżeli jesteśmy coś warci.

Myślę, że oba te motta dotykają istoty pisarstwa realistycznego, które opisuje świat, czerpiąc z życia i tworząc literaturę z życia. Podobną definicję realizmu znalazłem w notatkach Kornela Filipowicza, drukowanych w "Odrze": Jestem realistą w tym sensie, że przerabiam życie na literaturę, a nie literaturę na literaturę.

Otóż Józef Mackiewicz na pewno należał do pisarzy realistów w takim właśnie sensie: nigdy nie tworzył literatury z literatury - zawsze z życia. Jego pisarstwo, jak sądzę, bardzo precyzyjnie odpowiada również obu Hemingwayowskim definicjom: wojna, komunizm w sowieckim wydaniu, z jakim miał do czynienia w Wilnie w roku 1940 - komunizm jako wielka totalna niesprawiedliwość - to właśnie ukształtowało jego pisarstwo. Ale także wszędzie tam, gdzie był Józef Mackiewicz, byliśmy z nim razem - nad otwartymi grobami w Katyniu, na frontach wojny polsko-bolszewickiej w dwudziestym roku, w okupowanym Wilnie. Byliśmy świadkami masakry Żydów w podwileńskich Ponarach i świadkami tragedii Kozaków walczących po stronie niemieckiej. Wszystkie te opisy losów ludzkich, wydarzeń historycznych, których był świadkiem, tragedii jednostek i całych narodów - opisał z fotograficzną precyzją. Dla mnie jest to pisarstwo oddające klimat życia ludzkiego w XX wieku w naszej części Europy, dramat ludzi skazanych na komunizm - pisarstwo zupełnie wyjątkowe. Powieści Józefa Mackiewicza tworzą jakby wielką epopeję ludzkich zmagań z komunizmem. (...)

Myślę, że pisarstwo Józefa Mackiewicza wyróżnia kilka cech, o których warto powiedzieć. Otóż, po pierwsze, Józef Mackiewicz był pisarzem n i e z a l e ż n y m w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie był związany z żadną grupą literacką, z żadną ideologią - zawsze był sam. Wydaje mi się, że był szczególnie uczulony na tego typu niezależność, ponieważ uważał, że każdy człowiek powinien myśleć samodzielnie, a już szczególnie samodzielnie powinien myśleć pisarz. (...)

Jak wiadomo, wypowiadając sądy o pisarzach lub o ich twórczości, ludzie na ogół powtarzają opinie wcześniej ukształtowane przez krytykę i tzw. środowiska opiniotwórcze - intelektualne, literackie itp. Są to opinie, które wynosząc jednych ponad poziom, innych przekreślają, jeszcze innych pomijają milczeniem. Józef Mackiewicz należał do tych pomijanych milczeniem, ponieważ w zbyt wielu kluczowych dla Polaków sprawach - polityki wobec Związku Sowieckiego, Niemiec, roli AK w czasie wojny i Kościoła po wojnie - szedł "pod prąd". Miał swoje, odmienne, zdanie. Z tego powodu był ciągle wplątany w spory publicystyczne, polemiki polityczne, oskarżony o zdradę i kolaborację, a skutkiem było zimne milczenie obejmujące jego twórczość pisarską - zwłaszcza tu, w kraju, także w kręgach opozycji. Znana była twórczość Gombrowicza, Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego - pisarzy tak samo niechętnych komunizmowi - ale nie Józefa Mackiewicza. Ta zmowa milczenia obowiązywała bardzo długo - do przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ale trzeba jednocześnie powiedzieć, że bardzo niewielu pisarzy przeżywa własną śmierć. Józef Mackiewicz na pewno należy do tych nielicznych.

Niezależności sądów i myślenia bronił i dawał jej wyraz wielokrotnie - we wszystkich książkach. Pisząc "Kontrę", opisując tragedię Kozaków walczących po stronie niemieckiej, przeciwstawiał się wszelkim stereotypom "polonocentrycznego" sposobu myślenia. Odrzucał skojarzenia typu: "Kozak - ciemiężyciel narodu polskiego", "Ukrainiec - rezun i kolaborant", itd., itp. Pisząc "Lewą wolną" i przedstawiając obraz wojny 1920 roku, przeciwstawiał się sielankowej wizji niepokalanego żołnierza polskiego - obrońcy ojczyzny, wizji "cudu nad Wisłą", genialnego wodza - marszałka Piłsudskiego, itd. Oczywiście, że nawet dla wykształconej i czytającej części społeczeństwa polskiego, ale wychowanej na Sienkiewiczu i skłonnej do "bogoojczyźnianych" postaw - tego typu wizja świata, Polski i jej sąsiadów była obca i często wywoływała oburzenie. A przecież nie ulega wątpliwości, że Mackiewicz po prostu mówił prawdę, kiedy powtarzał, że nie ma wyjątkowych narodów ani wyjątkowych ludzi-Polaków, ani wyjątkowych religii, że wszędzie - w podobnych sytuacjach - ludzie zachowują się mniej więcej tak samo: jedni tchórzą, inni się biją, jedni są podli, drudzy zachowują godność. Ale nie ma to nic wspólnego z nacją, krajem urodzenia i wyznaniem.

Myślę, że takie pojmowanie p r a w d y można wymienić jako drugą podstawową cechę pisarstwa autora "Kontry". Jest ono jakby próbą spojrzenia z boku na narody i ludzkie wspólnoty. Nie ze środka, ale z różnych punktów widzenia. Nie tylko z polskiego punktu widzenia, ale z punktu widzenia Ukraińców, Niemców i Rosjan. Józef Mackiewicz stale odrzucał to głęboko zakorzenione przekonanie wielu Polaków, że to my właśnie jesteśmy pępkiem świata. Uważał, że przy takim spojrzeniu prawdę się gubi lub zmienia na mity.

Jeśli przyjąć podział pisarzy (bodajże za Gombrowiczem, z jego "Dzienników") na takich, którzy piszą jak dla dzieci (mimo przekonania, że piszą dla dorosłych) i tych, którzy rzeczywiście piszą dla dorosłych, to do tej pierwszej grupy zaliczyć trzeba wszystkich, którzy odpowiadają na jakieś oczekiwania czytelników, chcą się przypodobać czy schlebiają i oczywiście w ich pisarstwie pojawia się fałsz i nieprawda. Józef Mackiewicz należał do drugiej grupy - pisarzy dla dorosłych, opowiadających się za prawdą, choćby bolesną i niewygodną. (...)

Na pisarstwie Józefa Mackiewicza odcisnął swoje piętno K a t y ń. To trzecia cecha. Myślę, że bardzo wielu przeciwników Mackiewicza i wrogów, wytaczając tak ciężkie zarzuty jak zdrada i kolaboracja lub mówiąc o jego "zaciekłym antykomunizmie", zapominało, że był to człowiek, który widział otwarte groby w Katyniu.

Wiek XX przyniósł bardzo wiele okrucieństw: łagry sowieckie, Oświęcim, Kołymę, Hiroszimę i Nagasaki, bestialstwa lokalnych wojen, niezliczone mogiły ludzi pomordowanych i zakatowanych w najokrutniejszy sposób, ale w tym tragicznym katalogu Katyń zajmuje szczególne miejsce. Kilka tysięcy jeńców wojennych zamordowano podstępnie, pojedynczo, strzałami w tył głowy. Oprawcy dokonali tego mordu metodycznie i z precyzją. Nie było chyba większego sprzeniewierzenia się wszelkim normom etycznym, prawnym i cywilizacyjnym - jak Katyń.

Józef Mackiewicz tak to opisał: Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już cięńkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące i wszystkie w mundurach oficerów polskich... Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich jedne na drugich, jedne na drugich. (...) Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo, gdzieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi na wpół otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem. Wiosna nad dołem splątanych nawzajem rąk, nóg, wykrzywionych twarzy zlepionych włosów, oficerskich butów, strupieszałych mundurów, pasów. (...) każda z tych pozycji leżących, skrzywienie kolana, odrzut głowy był ostatnim odruchem największej męki, rozpaczy, strachu, bólu...

Tak pisarz mówił, bezpośrednio po powrocie z Katynia, w rozmowie z dziennikarzami wileńskiego "Gońca Codziennego", gazety wydawanej przez Niemców, co - oczywiście - poczytywano mu za złe, mimo że zarówno wyjazd do Katynia, jak i wywiad, były uzgodnione z wileńskim AK. Ale niechby nawet nie były - czy wobec wagi świadectwa, jakie składał, miało to jeszcze znaczenie?

We wspomnieniu opublikowanym w roku 1947, w Londynie, w piśmie "Lwów i Wilno" - tak pisał o listach jeńców: Kto ich nie miał w ręku, wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów - ten jeszcze może dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto wdychał ich słodkawą woń trupią, nad zwłokami "kochanego", do którego były pisane, dla tego nie ma i nie może być względów innych, jak obowiązek rzucenia prawdy w oczy świata.

Otóż myślę, że pisarz konsekwentnie i z uporem, do ostatnich dni życia, starał się tę prawdę o Katyniu "rzucać w oczy świata". Kiedy pisał o komunizmie, kiedy opisywał okupację sowiecką Wileńszczyzny i przedstawiał grozę systemu - narzuconego później siłą połowie Europy (co zresztą przewidział) - chyba zawsze pamiętał o katyńskich grobach. (...)

Na zakończenie chciałbym powiedzieć o klimacie prozy Józefa Mackiewicza i o tej wyjątkowej umiejętności, która sprawia, że wszystkie kolory i zapachy miejsc, o których pisał, pory roku, sylwetki ludzi - wszystko stawało się tak jasne i wyraźne, jakbyśmy stali obok. (...)

On sam, własna osoba, prawie nie istnieją w tej prozie. Pisał językiem prostym, bez oglądania się na mody i prądy. Zupełnie inaczej pojmował sens pisania - nigdy jako zabawę intelektualną w językowe łamigłówki. Mam wrażenie, że pisarstwo było dla niego bliższe przeznaczenia, obowiązku, pewnego nawet powołania. Odpowiadał za każde słowo.(...)

Kazimierz Orłoś. "Józef Mackiewicz. Życie, twórczość, nagroda", Warszawa 2002.

Nasz Czas

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Ładysz Bernard, śpiewak (bas); ur. 24 lipca 1922, Wilno. W latach 1940-41 kształcił się w Wilnie, zaś po wojnie w latach 1946-48 odbył studia wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. Od 1946 do 1950 był solistą Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, z którym występował również poza granicami kraju. W 1950 zaangażowany został do Opery Warszawskiej. Zadebiutował tu rolą Griemina w Eugeniuszu Onieginie Piotra Czajkowskiego. Najświetniejszą kreacją artysty w tym pierwszym okresie jego występów na scenie operowej była rola Mefista w Fauście Charlesa Gounoda, która dała mu możność ukazania w pełni zarówno niepospolitych walorów głosu, jak temperamentu i talentu scenicznego. Zwrotnym momentem w karierze Bernarda Ładysza stał się konkurs śpiewaczy w Vercelli we wrześniu 1956. Odniósł tam triumf zdobywając I nagrodę i zyskując międzynarodową popularność. Dało mu to później możliwość występów we Włoszech z artystami tej miary co Victoria de los Angeles, Antonietta Stella i Anita Cerquetti czy Tullio Serafin. W 1959 nagrał w Londynie Łucję z Lammermoor Gaetano Donizettiego wspólnie z Marią Callas pod dyrekcją Tullio Serafina dla firmy Columbia. Ta sama firma zaprosiła go również do nagrania całej wolnoobrotowej płyty z ariami operowymi Giuseppe Verdiego i kompozytorów rosyjskich.

Wielkim sukcesem artystycznym w karierze artysty była kreacja tytułowa roli w Borysie Godunowie Modesta Musorgskiego w Operze Warszawskiej (1960), a także w nowej inscenizacji tej opery w Teatrze Wielkim w Warszawie (1972). Nie brakowało w repertuarze Bernarda Ładysza miejsca dla twórczości rodzinnej. Poza operami i pieśniami Stanisława Moniuszki wziął udział nagraniach opery Król Roger Karola Szymanowskiego oraz opery radiowej Usziko Tadeusza Paciorkiewicza. Występował na wielu festiwalach, również na Warszawskiej Jesieni. Dokonał światowego prawykonania Pasji według św. Łukasza, Jutrzni oraz opery Diabły z Loudun (w roli Ojca Barré) Krzysztofa Pendereckiego, która została nagrana później na płyty przez firmę Philips. Występował w filmach, m.in. w Ziemi obiecanej (w reżyserii Andrzeja Wajdy), Znachorze (w reżyserii Jerzego Hoffamna), w musicalach, m.in. w roli Tewiego w Skrzypku na dachu J. Bocka oraz na estradzie piosenkarskiej.

W uznaniu wybitnych artystycznych zasług Bernard Ładysz został w 1964 odznaczony Orderem Sztandaru Pracy II klasy.

(Źródło: Polskie Centrum Informacji Muzycznej www.polmic.pl.)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Stanisława Lewandowska

Polskie życie muzyczne Wilna
w latach II wojny światowej

Polskie życie muzyczne okresu II Rzeczypospolitej miało co prawda spore zaniedbania z czasów ponadstuletniej niewoli narodowej, było jednak bujne i urozmaicone. Gdyby dokonać jego przeglądu wedle takich np. rozdziałów, jak twórczość, wirtuozi, orkiestry symfoniczne, zespoły kameralne, chóry, opera, ruch koncertowy, szkolnictwo muzyczne, czasopisma muzyczne, katedry muzykologii, zbiory fonograficzne, produkcja płyt - w każdym znalazłoby się wiele zjawisk wartościowych. Zwłaszcza w latach przedwojennych zrobiono bardzo wiele dla rozszerzenia kultury muzycznej w społeczeństwie. Dotyczyło to również życia muzycznego Wilna.

 
Autorka publikacji prof. dr hab. Stanisława Lewandowska jest urodzoną Wilnianką. Wyemigrowała z Wilna w ramach tzw. repatriacji. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się na problematyce drugiej wojny światowej. Jest autorką wielu książek, artykułów i studiów, w tym.: Ruch oporu na Podlasiu 1939-1944 (wyd. l - 1976, wyd. 2 - 1982), Polska konspiracyjna prasa informacyjno-polityczna 1939-1945 (1982), Kryptonim "Legalizacja"1939-1945 (1984), Prasa okupowanej Warszawy 1939-1944 (1992), Prasa polskiej emigracji wojennej 1939-1945 (1992), Okupowanego Mazowsza dzień powszedni 1939-1945 (1993), Życie codzienne Wilna w latach II wojny światowej 1939-1945 (wyd. l -1997, wyd. 2 - 2001) i innych. Jest także współwydawcą, m.in. Terroru hitlerowskiego na wsi polskiej (1965) oraz dokumentów o wysiedleniach na Zamojszczyźnie pt. Zamojszczyzna - Sonderlaboratorum SS (t. 1-2, wyd. l-1976, wyd. 2-1979).

Jej książki były wielokrotnie nagradzane, m.in. przez Ministra Szkolnictwa Wyższego, Sekretarza Naukowego PAN, "Politykę", Ludową Spółdzielnię Wydawniczą oraz Mazowiecki Ośrodek Badań Naukowych. Urywki z Jej książki "Życie codzienne Wilna w latach II wojny światowej 1939-1945", są dostępne na naszej stronie internetowej www.nasz-czas.lt (Fundacja Zbiory Wileńskie). Obecnie jest emerytowanym pracownikiem Instytutu Historii PAN.
 
Wilno - przypomnijmy - kochało przed wojną teatr. Bez przesady można powiedzieć, że żyło teatrem. Niewielkie w końcu miasto miało ich kilka. Nie narzekało również na brak talentów muzycznych. Co najzdolniejsi kształcili się w konserwatorium, w którym dyrekcję sprawował Stanisław Szpinalski, a następnie Tadeusz Szeligowski. Znaczący udział w życiu muzycznym miasta brało środowisko żydowskie. Wywodzili się zeń legendarny niemal Joel Lewensztein-Straszuński "Balebest", który już jako dziecko zachwycał wszystkich swym głosem, Kusewiccy, tworzący całą dynastię kompozytorzy Izak Pirożnikow, Mojżesz Bernsztein, Leopold Godowski, skrzypek wirtuoz Jasza Chajfec. Czynny był żydowski Instytut Muzyczny, kształcący młodzież, prowadzący jednocześnie sekcję operową. Dyrektorem Instytutu był Rafał Rubinsztein. Działały trzy chóry i balet. Tak tedy życie kulturalne w Wilnie kwitło. Liczyło się także i to, że ówczesna inteligencja wileńska nie zamykała się w domach. Tam się bywało właśnie w teatrach, w operetce, na koncertach. Mieszkańcy miasta do dziś wspominają, że w Wilnie, w ogóle na Wileńszczyźnie, życie duchowe miało jakby wyższy ton niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Nic tedy dziwnego, że kiedy z chwilą zajęcia Wilna przez okupanta życie teatralne miasta zejdzie do podziemia, Wilno będzie kontynuowało instytucję tradycyjnych już w tym mieście okupacyjnych "salonów", a więc spotkań i wieczorów, na których miejscowi autorzy prezentowali swoje utwory.
Codzienność wileńskiego środowiska muzycznego pozostawała w czasie II wojny światowej w ścisłym związku z przeobrażeniami polityczno-ustrojowymi ówczesnego państwa litewskiego, na niespełna rok stając się jego elementem składowym.

Między listopadem 1939 a sierpniem 1940 r. ośrodkami inspirującymi i w miarę możliwości organizującymi życie kulturalno-twórcze społeczności wileńskiej stały się tam przede wszystkim polskojęzyczne gazety "Kurier Wileński" i "Gazeta Codzienna". W teoretycznie podstawowej dla dzienników informacyjnych problematyce polityczno-społecznej, pozostając pod kontrolą czujnej i niechętnej im cenzury litewskiej, gazety polskie miały nader skromną możliwość manewru. W tej sytuacji na czoło ich publikacji wysunęły się najbardziej strawne dla cenzury zagadnienia kulturalno-artystyczne. Dzięki temu - mimo restrykcji i ograniczeń gazety z lat 1939-1940 zapewniające sobie współpracę twórców zarówno miejscowych, jak też przybyłych tu na fali wojennych tułaczek, osiągnęły poziom nieporównywalny z żadnym innym pismem polskojęzycznym, ukazującym się na terenach byłej Rzeczypospolitej. Obydwie żywo interesowały się życiem muzycznym miasta, odgrywając w jakiś sposób rolę ośrodka inspirującego i w miarę możliwości organizującego życie kulturalne jego mieszkańców. Podobnie należy spojrzeć na codzienność intelektualną Wilna poprzez zainteresowania w tym względzie prezentowane - po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej - na łamach wileńskiej gadzinówki "Goniec Codzienny", a ściślej niemieckiej gazety "Wilnaer Zeitung", której to gazety "Goniec Codzienny" był wierną kopią. Zagadnieniom kulturalnym "Goniec Codzienny" poświęcał sporo miejsca, co po części wiązało się z faktem, że Niemcy tolerowali początkowo szczątkowe przejawy polskiej kultury.

Okres, który nastąpił po zajęciu Wilna przez Niemców, prof Konrad Górski określił jako najbardziej trudny dla kultury polskiej w tym mieście. Życie muzyczne zostało poddane rygorystycznym ograniczeniom. Zabroniono wykonywania utworów kompozytorów pochodzenia żydowskiego oraz o charakterze "antypaństwowym" (staatsfeindliehe Komponisten), polskich marszów, pieśni ludowych i narodowych, jak też wszelkich utworów mogących wzbudzić lub podtrzymać poczucie tradycji narodowej. Teatry polskie przestały funkcjonować, ostały się jedynie - nie przez wszystkich wilnian najlepiej widziane - niektóre teatrzyki rewiowe, z przedstawieniami o charakterze typowych składanek rewiowo-estradowych, utrzymywanych w jedynie możliwej tonacji rozrywkowo-humorystycznej. Pracowała też tzw. Wileńska Trupa Operowa (1942-1944), afiliowana początkowo przy Filharmonii, a następnie przy litewskim Teatrze Miejskim. Inną formę działalności sceniczno-estradowej stanowiły indywidualne występy zwane "koncertami", "porankami" lub "błyskawicznymi popołudniówkami", odbywające się od marca 1943 r. z udziałem szczególnie popularnych artystów - zwłaszcza łączących aktorstwo z piosenkarstwem lub śpiewem operetkowym - w doraźnie wynajmowanych salach. Ich działalność, jak i indywidualne recitale, miały charakter inicjatyw prywatnych, tolerowanych przez okupanta niemieckiego. Natomiast bardziej oficjalny status miały imprezy kulturalne organizowane przez Niemców oraz litewskich kolaborantów (tzw. Związek Zawodowy Generalnego Okręgu Litwy, a ściślej wchodzący w jego skład oddział "Odpoczynek a radość życia" Wileńskiego Związku Zawodowego). Nie ukrywano, że działalność ta ma swoiste, czysto rozrywkowe skrzywienie, uzasadniano to jednak wyłącznie takim, a nie innym zapotrzebowaniem odbiorców, poszukujących form beztroskiego relaksu i oderwania się od uciążliwej rzeczywistości wojennej. Uwagę zwraca obfitość różnego rodzaju sprawozdań i recenzji prasowych z wileńskich imprez artystycznych 1941- 1944, publikowanych na łamach "Gońca Codziennego". Gazeta ta starała się możliwie systematycznie rejestrować i omawiać przejawy jawnego muzycznego życia okupowanego Wilna. W okresie od lipca 1941 do lipca 1944 r. zamieściła 138 różnego typu publikacji na ten temat (w tym 43 obszerne sprawozdania z koncertów). Ze względu na narodowość występujących artystów - "polskim" poświęcono 21, natomiast 22 dotyczyło występów muzyków i artystów innych narodowości. Dane te mają dla badacza co prawda niekwestiowaną wartość rejestrująco-dokumentacyjną, nie należy jednak zapominać, że zamieszczane tam teksty - podporządkowane goebbelsowskim wymogom "Kunstberichtu" - ograniczały się do akceptacji wszystkich przedsięwzięć, kreowanych dzięki temu na wydarzenia dużej rangi, dowody rzekomo bujnego rozwoju kultury wojennego Wilna.

Spośród Polaków najwybitniejszym i najbardziej aktywnym uczestnikiem jawnych imprez muzycznych wojennego Wilna był pianista wirtuoz Stanisław Szpinalski. Występował stosunkowo często ("Goniec Codzienny" omawiał przede wszystkim jego koncerty: 17 V, 18 VI, 2 VIII, 29 X, 30 XI 1942, 17 V, 27 XII 1943, 11 II, 11 IV oraz 4 VII 1944), a nie jest to pełna lista, gdyż artysta współpracował poza tym z Filharmonią, a także brał udział w imprezach Związku Zawodowego ("Goniec Codzienny" wymienia go w związku z tym dziesięciokrotnie).

Każde publiczne pojawienie się Szpinalskiego przy fortepianie było ujmowane na łamach gadzinówki w kategoriach niezwykłego wydarzenia artystycznego. Praktycznie żadna impreza kulturalna miasta odnotowana przez "Gońca" nie była przez redakcję oceniana negatywnie, ale w wypadku koncertów Szpinalskiego (zwłaszcza gdy wykonywał utwory Chopina, co zdarzało się często) można wręcz mówić o euforii recenzentów. W sprawozdaniach wciąż powtarzały się określenia typu "precyzja techniczna zdumiewająca", "wirtuozostwo na takiej wyżynie, że istniejące trudności wydają się być proste i łatwe", "wizje muzyczne najwyższego , gatunku", "przeżycia najwyższej miary" itp. Zarazem podkreślano imponującą wszechstronność pianisty (gra wszystko i wszystkich"), mającego w repertuarze nie tylko ulubionego Chopina, ale tak różnych od siebie nawzajem kompozytorów, jak Scarlatti, Beethoven, Bach, Liszt, Schumann, Schubert, Debussy. Mniej więcej od połowy 1943 r. Szpinalski był swego rodzaju "monopolistą". Dopiero od maja tego roku "Goniec Codzienny" recenzował (chyba jednak wcześniej nieorganizowane) popisy innych muzyków i śpiewaków - wykonawców poważnego repertuaru pieśniarskiego i operowego, takich jak Aleksander Mroziński, Olga Olgim, Henryk Sokoliński, Karol Koszela, Jadwiga Łagunówna, Stanisław Dzięgielewski, Jerzy Tyczyński, Henryk Maruszko. Charakterystyczne dla działu muzycznego byto częste poprzedzanie koncertów specjalnymi mniej lub bardziej rozbudowanymi notami "przedkoncertowymi", prezentującymi sylwetki artystów oraz przede wszystkim szczegółowy program występu, niekiedy opatrywany wyjaśniającym komentarzem. Dosłownie w ostatnich tygodniach istnienia pisma wprowadzono jeszcze jedną innowację w postaci wywiadów z artystami (S. Dzięgielewskim, W. Rychterem). Względy bardziej propagandowe aniżeli artystyczne nakazywały wreszcie wileńskiej gadzinówce reklamowanie i pochwałę organizowanych z polecenia władz tzw. koncertów w przerwie obiadowej, wyjazdowych imprez odbywających się w różnych zakładach pracy, mających w obliczu zbliżającego się frontu stwarzać sugestię dbałości okupanta o kulturę wśród robotników.

Autentycznie wysokim poziomem charakteryzowały się natomiast wileńskie imprezy muzyczne, obsługiwane przez artystów zajmujących trwałe miejsce w historii tej dziedziny sztuki, np. z Polaków Stanisław Szpinalski i śpiewaczka Olga Olgim, z Litwinów dyrygent i kompozytor Kondradas czy niewidoma śpiewaczka Beatrice Grinceviciute.

Wspominając recitale S. Szpinalskiego, Aleksander Achmatomicz w recenzji mojej książki o życiu codziennym Wilna w latach II wojny światowej zauważa: "W pamięci mam jego recital wiosną 1944 r. w sali teatru na Pohulance, na którym wśród tłumnie przybyłych polskich melomanów widać było wcale niemało niemieckich oficerów z wojskowych instytucji okupanta w mieście. Nie znaczy to, że Szpinalski "koncertował dla Niemców", jakkolwiek w czasie recitalu nie wykonał ani jednego utworu polskiego. Jego muzyka i jego publiczny występ w kontekście stosunków z Litwinami były potrzebne samym wilnianom jak demonstracja polskiego potencjału kulturalnego, jaki reprezentują. Zaś co dotyczy repertuaru polskiego, to w odstępie paru dni (...) Szpinalski grał same utwory polskie dla ścisłego grona zaproszonych gości w prywatnym mieszkaniu nauczycielki muzyki, pani Marii Dąbrowskiej przy ul. Piekiełko". Do koncertów organizowanych w mieszkaniach prywatnych wypadnie jeszcze wrócić.

W źródłach pozostał ślad wielu różnego rodzaju koncertów jawnych organizowanych dla mieszkańców Wilna - zdaniem recenzentów cieszyły się one autentyczną popularnością, w tym również regularnie odbywające się - bogate programowo - koncerty Orkiestry Radiowej, a także koncerty filharmonijne.

Kontynuowano je również - jak wyżej stwierdziliśmy - w okresie okupacji niemieckiej. Dodajmy w tym miejscu, że polityka okupanta niemieckiego w Wilnie przechodziła dwie fazy, obie miały wpływ na życie muzyczne w mieście. Pierwsza obejmowała okres od zajęcia miasta przez Niemców, trwając mniej więcej do schyłku 1943 r. Otworzyła ona swoisty okres quasi-stabilizacji wojennej i dopuszczała istnienie polskiego życia kulturalnego w mieście, będąc zarazem głównym i najbardziej typowym modelem funkcjonowania kultury i sztuki poddanej dyrektywom i nadzorowi niemieckiemu. Faza druga, która obejmowała miesiące wiosenne 1944 r. wniosła elementy nowe, będące efektem okólnika Josepha Goebbelsa z 15 lutego 1943 r., postulującego - po doświadczeniach klęski stalingradzkiej - odstąpienie od dotychczasowej polityki wyniszczania ludów Europy żyjących poza Rzeszą, ich bezwzględnej eksploatacji i eksterminacji. Ów tzw. elastyczny kurs polityki nieznacznych ustępstw był obliczony na przyciągnięcie do współpracy z Niemcami szerszych kręgów społecznych. Owe niewielkie koncesje w zakresie form, m.in. kultury, wyrażały się jedynie w pewnych spektakularnych gestach obliczonych na doraźny efekt propagandowy i mających świadczyć o nagle objawionej niemieckiej wielkoduszności wobec kultury ludności okupowanego kraju. Jedno z najbardziej sztandarowych przedsięwzięć "elastycznego kursu" władz niemieckich stanowiło otwarcie sezonu koncertowego w Filharmonii. Władze miasta starały się nadać imprezie szczególnie duży rozgłos propagandowy. "Goniec Codzienny" pisał "Zimowy sezon koncertowy Filharmonia otwiera pierwszym koncertem symfonicznym w sali Filharmonii przy ul. Auszroswartu (d. Ostrobramska 5) w najbliższą niedzielę 28 września, punktualnie o godz. 17. W programie utwory kompozytorów niemieckich i litewskich. W koncercie bierze udział połączona orkiestra rozgłośni wileńskiej i filharmonii, pod batutą kompozytora Stanisława Szymkusa. Zakończenie koncertu punktualnie o godz. 19.15. W przyszłości koncerty będą częstsze. Zamierzone jest organizowanie zarówno koncertów symfonicznych, jak i występów chóru". Do tej pory koncerty orkiestry Filharmonii odbywały się dwa razy w tygodniu. Czwartkowe były poświęcone "wielkiej muzyce", niedzielne miały program popularny, dla wszystkich. W ocenie recenzentów programy tych koncertów były układane bardzo starannie. Witold Rudziński w swojej recenzji jako szczególnie interesujący odnotował program koncertu z 26 stycznia 1942 r.: "Dobór utworów przynosi zaszczyt kapelmistrzowi tego wieczoru - Durmaszkinowi". W okresie do końca okupacji niemieckiej codzienna prasa wileńska odnotowała co najmniej 12 koncertów Filharmonii Wileńskiej, opatrując je mniej lub bardziej obszernym komentarzem, zarówno w odniesieniu do programów, jak też ich wykonawców, a także warunków pracy Filharmonii.

Życie muzyczne wzbogacały koncerty przybyłych do Wilna artystów. Już w 1939 r. tłumy publiczności ściągały m.in. występy Jerzego Gardy. "Garda bardzo rzadko koncertował w Polsce - przypomina recenzent na łamach "Kuriera Wileńskiego" - w Wilnie w ogóle nie śpiewał. Dzięki okolicznościom, w które rzuciła go wojna, mieliśmy wczoraj okazję poznania świetnej klasy śpiewaka, o dużej skali twórczości".

W swej najambitniejszej i twórczej kulturalnie warstwie społeczności Wileńskiej, życie muzyczne, w którym jawne działanie wydaje się w ogóle warunkiem istnienia, zeszło do konspiracji. Kultura muzyczna znajdowała tam swój społeczny wyraz przede wszystkim w koncertach organizowanych w mieszkaniach prywatnych. Była już wyżej mowa o mieszkaniu nauczycielki muzyki, Marii Dąbrowskiej, gdzie dla ścisłego grona osób zaproszonych gości grał polski repertuar narodowy m.in. Stanisław Szpinalski. Wymieńmy w tym miejscu kilka jeszcze innych osób, których konspiracyjna twórczość muzyczna zostawiła swój ślad w źródłach. Takie koncerty konspiracyjne odbywały się w Spragielinie (30 km od Wilna), w domu Zofii i Eugeniusza Nieciejowskich, u Eugeniusza Nieciejowskiego (b. naczelnika Wydziału Szkół Zawodowych w kuratorium) przebywali Stanisław i Zofia Stomma, prof Staszewski (USB), dr Witold Sylwanowicz (z USB) i doc. Wilhelmina Iwanowska (z USB). Przywieziono tu z Wilna fortepian i organizowano koncerty muzyki poważnej. Zapowiadał E. Nieciejowski, a śpiewała Harkowa - Mozarta i muzykę klasyczną. Nieciejowski grał utwory K. Szymanowskiego. Zorganizowano tu także szopkę Or-Ota z bogatą oprawą muzyczną. Również w samym ośrodku nauczania, w Kolonii Wileńskiej, organizowano akademie z okazji rocznic narodowych i 11 listopada, gdzie na fortepianie grała Danuta Pieńkowska. Spotkania odbywały się w domu b. premiera Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego. Uczestniczył w nich Ludwik Sempoliński. D. Pieńkowska grała utwory Chłop i poeta, Lekka kawaleria i walce na cztery ręce z Ireną Rakowską. H. Krakowska i H. Paszkiewicz wykonywały O szyby deszcz dzwoni i Preludium deszczowe Chopina. Podobne przykłady można by zapewne mnożyć. Liczne koncerty były poświęcone nowej twórczości wojennej, w której dominowały utwory wokalne i kameralne lub na instrumentach solo. Interesujący jest też - z punktu widzenia kultury polskiej w konspiracji - pogląd wyrażany powszechnie przez wykonawców i słuchaczy tajnych koncertów - o wyjątkowo silnym związku psychicznym, jaki wytwarzał się pomiędzy twórcami i odtwórcami a publicznością. Interesujące uwagi na ten temat znajdujemy m.in. na kartach rękopisu Dziennika M. Romera, przechowywanego w zbiorach Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie, a pośród współczesnych świadków wydarzeń - u Zygmunta Kęstowicza w publikowanych wspomnieniach tego aktora, dotyczących przedstawienia Krakowiaków i górali.

Pewna część działalności kompozytorów wiązała się bezpośrednio ze zbrojnym ruchem oporu. Nowo skomponowane pieśni patriotyczne i piosenki wojskowe - powielane tajnie, szeroko kolportowane - zyskiwały dużą popularność. Tworzyli je często wybitni kompozytorzy o znanych nazwiskach. Ogólnie rzecz biorąc, w najgorszych i najtrudniejszych nawet warunkach można było w Wilnie dostrzec dążenia twórcze, potrzeby kulturalne, a co więcej - ludzie skazani przez okupanta na los ofiar, prześladowani i poniżani, nieraz znajdowali źródło siły duchowej w wartościach kultury i tradycji ojczystej, słowie pisanym i mówionym, pieśni, melodii, symbolu, samym faktem swego istnienia jakoś uparcie podkreślających egzystencję narodu, dla którego w Wilnie nie miało być miejsca.

Warszawa, 2005

Autorka publikacji prof. dr hab. Stanisława Lewandowska jest urodzoną Wilnianką. Wyemigrowała z Wilna w ramach tzw. repatriacji. Jej zainteresowania badawcze koncentrują się na problematyce drugiej wojny światowej. Jest autorką wielu książek, artykułów i studiów, w tym.: Ruch oporu na Podlasiu 1939-1944 (wyd. l - 1976, wyd. 2 - 1982), Polska konspiracyjna prasa informacyjno-polityczna 1939-1945 (1982), Kryptonim "Legalizacja"1939-1945 (1984), Prasa okupowanej Warszawy 1939-1944 (1992), Prasa polskiej emigracji wojennej 1939-1945 (1992), Okupowanego Mazowsza dzień powszedni 1939-1945 (1993), Życie codzienne Wilna w latach II wojny światowej 1939-1945 (wyd. l -1997, wyd. 2 - 2001) i innych. Jest także współwydawcą, m.in. Terroru hitlerowskiego na wsi polskiej (1965) oraz dokumentów o wysiedleniach na Zamojszczyźnie pt. Zamojszczyzna - Sonderlaboratorum SS (t. 1-2, wyd. l-1976, wyd. 2-1979).

Jej książki były wielokrotnie nagradzane, m.in. przez Ministra Szkolnictwa Wyższego, Sekretarza Naukowego PAN, "Politykę", Ludową Spółdzielnię Wydawniczą oraz Mazowiecki Ośrodek Badań Naukowych. Urywki z Jej książki "Życie codzienne Wilna w latach II wojny światowej 1939-1945", są dostępne na naszej stronie internetowej www.nasz-czas.lt (Fundacja Zbiory Wileńskie). Obecnie jest emerytowanym pracownikiem Instytutu Historii PAN.

Nasz Czas 24/2005 (673)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1786 - 1861). Wilno w życiu i twórczości - Joachima Lelewela (1786 - 1861). Autor Beata Garnyte

Imię Joachima Lelewela niezmiennie kojarzy się nam z Uniwersytetem Wileńskim. Jedynie nieliczni wiedzą, że w Wilnie spędził on zaledwie 9 z 75 lat swojego życia. Urodził się natomiast w Warszawie 22 marca 1786 roku. Pochodził ze środowiska inteligencji niemieckiej. Jego ojcem był Karol Lelewel, kapitan gwardii koronnej, wieloletni generalny kasjer Komisji Edukacji Narodowej, matką - Ewa Szulettówna, córka cześnika rzeczyckiego. Młody Lelewel pierwsze nauki pobierał u księdza proboszcza w Okrzei, potem uczył się w Kolegium Pijarów w Warszawie, ogromną wiedzę, którą zasłynął później, zdobył jednak jako samouk. Do Wilna po raz pierwszy Lelewel przybył mając 18 lat - w roku 1804. Został przyjęty wówczas na Uniwersytet Wileński jako stypendysta i zapisał się na wykłady: prawa, literatury łacińskiej, historii naturalnej, geometrii, fizyki, rysunku. Daleki był od aktualnej polityki, znacznie bardziej interesowała go bowiem przeszłość. Uwieńczeniem tych zainteresowań była wydana w 1807 roku książka zatytułowana "Edda, czyli księga religii dawnych Skandynawii mieszkańców". W rok później światło dzienne ujrzała kolejna jego książka "Rzut oka na dawność litewskich narodów i związki ich z Herulami". Ta ostatnia wywołała konflikt między młodym studentem a rektorem uniwersytetu Janem Śniadeckim. W tym samym roku Lelewel ukończył studia i nie ubiegając się o stopień magistra opuścił Wilno. Powrócił dopiero po 6 latach, po otrzymaniu pisma od Jana Śniadeckiego, w którym rektor zaproponował mu katedrę historii Uniwersytetu Wileńskiego. Pierwszy wykład inauguracyjny odbył się 4 maja 1815 roku. W ciągu trzech kolejnych lat akademickich wykładał historię powszechną z uwzględnieniem numizmatyki, dyplomatyki i chronologii. Po wygaśnięciu kontraktu w roku 1818 powrócił do Warszawy, gdzie został pracownikiem biblioteki przy Uniwersytecie Warszawskim i jednocześnie wykładał bibliografię. Po raz trzeci powrócił do Wilna w roku 1821, kiedy to po napisaniu rozprawy konkursowej pt. "O historii, jej rozgałęzieniu i naukach związek z nią mających" otrzymał nominację na profesora historii. Inauguracyjny wykład odbył się w roku 1822. Jego wykłady cieszyły się wśród studentów ogromną popularnością. Na jego prelekcje uczęszczało około 400 osób (uczelnia liczyła wówczas 670 studentów). Wszystko się jednak wkrótce skończyło. Po tym jak rząd carski w 1823 r. wpadł na trop tajnych związków filomatów i filaretów, Lelewel został zwolniony (w 1824 r. ) z pracy i 17 października opuścił Wilno. Tym razem już na zawsze. Resztę życia spędził w Warszawie, Paryżu i Brukseli. Zmarł 29 maja 1861 roku w Paryżu i został pochowany na cmentarzu Montmartre. W roku 1929 w związku z obchodami 350 rocznicy Uniwersytetu Stefana Batorego prochy Lelewela zostały sprowadzone do Wilna i złożone na Rossie.

NG 50 (435) 1999 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1882 - 1957). Sylwetka prof. Manfreda Kridla w relacjach różnych osób. Autor Wacław Dziewulski.

Po bardzo długich staraniach trafiły do mnie dwa obszerne maszynopisy robocze zredagowane na wskroś odmiennie: analiza zjawiska naukowego i udokumentowane źródłowo wspomnienie o kochanym i szanowanym Ojcu - naukowcu.

Świadom jestem potrzeby popularyzowania postaci kultury umysłowej. Podjąłem ryzyko przedstawienia jednej z wybitnych osobowości USB. Zrobiłem to na miarę swych umiejętności poczuwając się do moralnego obowiązku spłacania długu wdzięczności za korzystanie przez całe życie z dobrodziejstw ideałów USB, bowiem jako wilnianin rosłem w atmosferze Wszechnicy Batorego nawet w Gdańsku, a to za sprawą Medyków USB przybyłych z Wilna.

Genius loci Wilna

Reaktywowanie uniwersytetu w Wilnie, tak oczywiste dla społeczności tego miasta i ogromnego obszaru ziem znajdujących się od wieków w orbicie jego oddziaływania, oznaczało jednak konieczność uporania się z wieloma problemami, a przede wszystkim skompletowania kadry profesorskiej: Kresy Płn - Wsch. były przez kilka pokoleń bezlitośnie szykanowane przez carat za patriotyzm oraz za udział w ruchach wolnościowych i powstaniach narodowych.

Krótka historia wileńskiej wszechnicy w latach II Niepodległości ukazuje jak żywe musiały być tradycje ruchu umysłowego w Wilnie, skoro już w pierwszych latach działalności zdołano zgromadzić grono uczonych nierzadko światowej sławy, bądź takich, którzy swoją późniejszą działalnością w USB zdobyli powszechne uznanie. Ponadto i w następnych latach uniwersyteckie katedry obejmowali profesorowie o ugruntowanej pozycji w polskiej nauce, nierzadko rezygnując z pracy w większych ośrodkach akademickich. Dotyczy to zwłaszcza Wydziału Humanistycznego. Tak ujmująco relacjonował Waldemar Smaszcz.

Humanistyka USB

Z Wydziałem Humanistycznym w różnych okresach czasu byli związani uczeni tej miary, co historycy - Henryk Łowmiański i Stanisław Kościałkowski, filozofowie Władysław Tatarkiewicz, Tadeusz Czeżowski, Henryk Elsenberg, filologowie -' Marian Zdziechowski, Kazimierz Kolbuszewski, Konrad Górski, Stanisław Pigoń, Manfred Kridl, Stefan Srebrny. Każdy z nich wnosił potężny rys własnej indywidualności w mury wileńskiej Alma Mater, wywierając wpływ na to, co zwykle określamy atmosferą uczelni, jak i na zastęp absolwentów przenoszących do nowych placówek wiedzę i ogólną formację intelektualną ukształtowaną w orbicie oddziaływania mistrza.

Waldemar Smaszcz w swej relacji napisał:

"Pamiętam niezapomniane spotkania klubowe, w czasie moich studiów polonistycznych w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdy dyskutanci rozpoczynali swoje kwestie sformułowaniem w rodzaju: "jak zawsze powtarzał mój Mistrz, prof. Elzenberg", "jestem uczennicą prof. Pigonia, Kridla, Górskiego..." Po latach, we wspomnieniach absolwentów, zwłaszcza atmosfera panująca we własnej Alma Mater, zawsze była określana jako jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna, pełna tolerancji i wolna od wszelkich małości".

Zgromadzenie tak znacznej liczby autorytetów naukowych musiało prowadzić do ścierania się poglądów, a nawet sporów kształtujących się szkół badawczych. Bez tego rzecz oczywista - nie do pomyślenia jest uniwersyteckie życie naukowe. Taka polemika metodologiczna rozwinęła się pomiędzy Manfredem Kridlem i Konradem Górskim, uczonymi przybyłymi do Wilna na początku lat trzydziestych. Nie był to spór lokalny, ale odbicie szerszego zjawiska w naszej teorii literatury i badaniach literackich tamtych lat.

W 1923 r. został wybrany członkiem Komisji do Badań Literatury i Oświaty Polskiej Akademii Umiejętności. Od 1928 do 1932 r. prowadził wykłady z historii literatur słowiańskich na Uniwersytecie w Brukseli.

W r. 1934 mianowano go profesorem zwyczajnym tegoż uniwersytetu a w roku akademickim 1934/35 sprawował funkcje dziekana Wydziału Humanistycznego. W latach 1938 - 1939 był przewodniczącym Klubu Demokratycznego w Wilnie.

W pracy naukowej zajmował się metodologią badań literackich, edytorstwem i historią literatury polskiego romantyzmu. Opracował podręcznik do nauki literatury dla młodzieży szkół średnich, współredagował (t. VII - IX) dział. Wiek XIX. Sto lat myśli polskiej, zredagował Antologię poezji społecznej 1924 - 1933. Po wybuchu II wojnyświatowej pracował w Komitecie Pomocy Uchodźcom w Wilnie (do 1940 r.).

Kilka pokoleń przodków Manfreda żyło na Morawach. Ojciec Edward Józef urodził się (1846 r.) w Hradec Kratowe, a matka Wiktoria z Zaleskich - (1849 r.) we Lwowie. Manfred urodził się 11 października 1882 r. we Lwowie, gdzie kształcił się i odbywał studia, a następnie kontynuował je we Fryburgu i Paryżu.

Doktoryzował się (1909 r.) we Lwowie, a habilitował (1925 r.) na Uniwersytecie Warszawskim. W 1922 r. ożenił się w Warszawie z Haliną Maylert ur. (1887 r.) w Łodzi.

W 1932 r. objął Katedrę Historii Literatury Polskiej na USB w Wilnie i wygłosił wstępny wykład pt: "Przełom w badaniach literackich", w którym, zaprezentował swe nowatorskie poglądy na nowoczesne literaturoznawstwo.

W 1940 r. wyemigrował na Zachód, a dalszy rozwój wydarzeń wojennych sprawił, że znalazł się w USA. Syn Andrzej Jerzy (ur. 1924 w Wilnie) - chemik w USA, córka Elżbieta (ur. 1926 r. w Wilnie) po mężu Valkenier - historyk kultury w USA, od 1956 r. utrzymywała stałe, żywe kontakty zawodowe z humanistyką polską.

Geneza reorientacji

Z czego wynikał ten niepokój intelektualny i potrzeba poszukiwań zasadniczej reorientacji badań literackich?

Trzeba cofnąć się do okresu rozbiorowego, gdy historycy cieszyli się autorytetem i byli szafarzami wiedzy humanistycznej, a od pisarzy oczekiwano wiele więcej niż od historyków, bo "pokrzepienia serc". Tradycje romantyczno - pozytywistyczne nie mogły już sprostać rosnącym potrzebom rozwijającej się kultury. Lapidarną pointę zawiera nośny aforyzm Pawła Hertza: "nieszczęściem Rosji jest, że nie słuchała swoich wielkich pisarzy, nieszczęściem Polski jest, że swoich słuchała".

Dyskusję zapoczątkował Juliusz Kleiner (1913r.) publikacją pt.: "Charakter i przedmiot badań literackich". "Ani kataklizmy I wojny światowej, ani burzliwe przebijanie się na niepodległość nie przyhamowały potrzeb myślowych, które ekspandowały u progu II Niepodległości, a zaowocowały w Dwudziestoleciu" - pisał Waldemar Smaszcz.

Badania literackie to nie tylko analizowanie obszaru kultury umysłowej społeczeństwa polskiego na tle jego dziejów, ale również rozwijanie świadomości kultury społecznej, a zwłaszcza kształtowanie wizji rozwoju intelektualnego młodego pokolenia i wywieranie wpływu na pryncypia polskiej kultury narodowej.

Przełom w pracy badawczej prof. Kridla wyznacza data objęcia przez uczonego Katedry Historii Literatury Polskiej na USB. Wtedy to (1932r.) wygłosił wykład wstępny pt.: "Przełom w badaniach literackich", w którym przedstawił swoje poglądy na nowoczesne literaturoznawstwo. "Profesor okazał się jednym z najbardziej bezkompromisowych poszukiwaczy dróg, zaprzeczając nawet własnym wcześniejszym badaniom. Droga niewielu uczonych bywa aż tak odważnie krytyczna do własnych poczynań naukowych, gdy w konsekwencji dojrzalszych przekonań należy przekreślić część długoletniego dorobku własnego" - tak napisał o MK prof. Czesław Zgorzelski.

Córka o Ojcu (dzieciństwo Elżbiety w Wilnie)

Zdecydowane pierwszeństwo pracy naukowej MK, widoczne było w jego stosunku do mnie i do brata. Dom był prowadzony tak, aby MK miał maksimum spokoju. Ojciec miał osobny duży gabinet zapełniony książkami, do którego (w naszym odczuciu, choć to nigdy nie było wyraźnie zabronione) wstęp nie był otwarty. W domu musiała być cisza nie tylko w czasie codziennej popołudniowej drzemki, ale także kiedy wracaliśmy ze szkoły lub z zabawy. Prymat pracy naukowej MK przyjmowaliśmy za coś normalnego i nawet podziwu godnego. Nigdy, ani wtenczas ani dzisiaj, nie miałam mu za złe, że nam dzieciom mało poświęcał czasu.

W Wilnie w pobliżu uniwersyteckiego gmachu im. Czartoryskich, a zwłaszcza przy ul. Zakretowej, mieszkało bardzo wielu profesorów i pracowników USB, a wśród nich również profesorostwo Kridlowie. Mieli oni dwoje dzieci: starszy Andrzej był moim kolegą szkolnym, a Elżbieta (Dziuba) koleżanką Krysi Sylwanowiczówny (późniejszej mojej żony). Grupa rówieśników spotykała się często. I tak np. rowerzyści: Jędrek Kridl, Jurek Wróblewski, niżej podpisany... zabierali na ramę dziewczęta na krótkie przejażdżki. Dziuba była przemiłą dziewczyną.

Stosunki z niektórymi studentami były tak bliskie i serdeczne, że przychodzili na obiady do naszego domu, a niektórzy nawet zaprzyjaźnili się ze mną i bratem. Pozostając za granicą pamiętałam ich dobrze z czasów wileńskich i łatwo było odnowić kontakty, kiedy od roku 1956 zaczęłam dość regularnie odwiedzać Polskę. Bliskie, bezpośrednie stosunki MK z uczniami, ich współpraca i odkrycia w USB torowały mi drogę do podtrzymywania stosunków po wojnie z Marią Rzeuską, Ireną Sławińską, Renatą Mayerówną i Eugenią Krassowką.

Z postawy obojga rodziców było jasne, że byli przeciwko bojkotowi sklepów żydowskich. Dobrze pamiętam poczucie dumy, kiedy matka spokojnie i bez słowa przechodziła ze mną przez kordon studentów okrążających perfumerię Prużana na ul. Mickiewicza. Żadne argumenty nie były potrzebne; sama postawa eleganckiej pani wystarczała, aby speszyć tę młodzież. Sprzeciw MK zaprowadzeniu getta ławkowego na uniwersytecie jest znany. Ale mnie ciekawi ilu innych profesorów i do jakiego stopnia protestowało otwarcie. Mam wrażenie, że MK był jednym nie z tak wielu.

Postawa polityczna MK do pewnego stopnia groziła mu niebezpieczeństwem. Pobicie docenta Cywińskiego w jego własnym domu przez grupę oficerów za to, że niepochlebnie wyraził się o Marszałku Piłsudskim było głośnym skandalem, którego echa dotarły nawet do mnie i zrobiły wrażenie. Matka obawiała się podobnej rozprawy z ojcem. Kiedy MK nie wracał do domu na czas, czuło się jej niepokój i zdenerwowanie.

Wyjazd na emigrację (w relacji córki)

USB został zamknięty przez władze litewskie w grudniu 39-go roku. Pozbawiony pracy, MK opuszcza Wilno 25 marca 1940r. na zaproszenie Uniwersytetu Brukselskiego, na którym wykładał w latach 1929-32. Pobyt w Belgii był bardzo krótki: MK wygłosił tylko jeden wykład. Neutralność kraju nie wstrzymała niemieckiego napadu. Bombardowanie zaczęło się 10-go maja i już w dwa dni później MK ucieka do Francji. Podczas miesięcznego pobytu w Paryżu, Rząd Londyński ofiarował mu posadę dyrektora polskiego muzeum w Szwajcarii, ale szybka eskalacja działań wojennych zmusiła go do ponownej ucieczki przez Hiszpanię do Portugalii, skąd udał się do Stanów, lądując w Nowym Yorku 10-go września 1940r.

Wjazd do Stanów był ułatwiony przez Bohdana Zawadzkiego, kolegę MK z USB i działacza w Klubie Demokratycznym, który dostał się do Stanów wcześniej, wykorzystując związki i kontakty z przedwojennego pobytu na stypendium Rockefellera. Zawadzki wykładał psychologię w Smith College i wystarał się o posadę dla MK, a gwarancja zatrudnienia była niezbędna dla otrzymania wizy amerykańskiej.

Przez następne osiem lat, od 1940 do 1948r, MK "wykładał" na małej, ale prestiżowej żeńskiej uczelni. Stawiam znak cudzysłowu nad opisaniem zajęć MK w Smith College - napisała córka o Ojcu - bo nie można porównać ani zasięgu, ani poziomu wykładów w tej instytucji z USB. W Smith College MK uczył języka rosyjskiego (który, notabene znał słabo) i wykładał literaturę polską i rosyjską, przedmioty, które nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem. Trzeba tu jednak podkreślić chwalebną rolę Smith College. Chociaż wiedziano, że zapotrzebowanie na tematykę MK nie będzie duże, stworzono tę "słowiańską" placówkę, aby uratować jeszcze jednego naukowca - uciekiniera z Europy. Podobnie zachowywało się wiele innych amerykańskich uczelni już od połowy lat 30-tych, kiedy w Niemczech zaczęto czystki na uniwersytetach.

Miłosz o Kridlu

(Hasło "Kridl" z książki Czesława Miłosza "Abecadło Miłosza" str. 153-158

Kridl Manfred. W Wilnie byłem krótko na polonistyce, "wydziale matrymonialnym", zaludnionym przez prawie same dziewczyny. To swoją drogą byłby ciekawy temat: jak wpływa na młodzież ta okoliczność, że w szkołach prawie wyłącznie kobiety uczą literatury polskiej. Studiując prawo, należałem jednak do Koła Polonistów, do Sekcji Twórczości Oryginalnej, stąd moja znajomość z patronem Koła, profesorem Kridlem.(...)

Kridl, urodzony w 1882 we Lwowie, tam studiował polonistykę, ale tam też przejął się ścisłością myślenia filozofów i wymieniał ich nazwiska: Twardowski, Łukasiewicz, Kotarbiński, Husserl. Następnie studiował we Fryburgu i w Paryżu. Po pierwszej wojnie wykłada w Wolnej Wszechnicy w Warszawie i na uniwersytecie w Brukseli. W 1932 roku został profesorem na moim uniwersytecie, po Pigoniu i tam stworzył swój ośrodek, w badaniach często powołujący się na pisma formalistów rosyjskich. Był świadomy, że wraz ze swymi uczniami dokonuje przewrotu i później opisał Boje Wilna i Warszawy o nową naukę o literaturze.

Strukturalizm zachodni wywodzi się pośrednio z rosyjskiej szkoły formalnej. Ale to dokonało się później. Grupę Kridla można więc nazwać prestruktualistami. Wcale do niej nie należałem, należał do niej jeden z nielicznych polonistów rodzaju męskiego Jerzy Putrament. Ale Kridl, jako patron Koła Polonistów, życzliwie odnosł się do Antologii poezji społecznej, którą ułożyliśmy z polonistą Zbyszkiem Folejewskim (syn prezydenta Wilna, późniejszy profesor w Szwecji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie). Profesor napisał do niej przedmowę, w której do naszych lewicowych skrajności odniósł się z sympatią, ale także z uśmiechem sceptyka. W każdym razie był otwarty na nowe i politycznie umieszczał siebie wśród wolnomyślicieli demokratów, całkiem inaczej niż na przykład profesor Konrad Górski, mesjaniczno - narodowy, z którym był w stałym konflikcie.

O pewnej zażyłości z Kridlem świadczy pamięć mojej wycieczki do Trok z jego rodziną i Irena Sławińską. Mieściliśmy się w jednej łódce, jak to tam, malowanej w jaskrawe kolory. Siedzę przy wiosłach i gorliwie grzebię, aż poza wyspy, na otwartą przestrzeń jeziora.

Kridlowi i rodzinie udało się wyjechać z Litwy w początku wojny przez Szwecję do Brukseli, gdzie zachował dawne przyjaźnie. Stamtąd do Ameryki. Spotkałem Kridla, kiedy sam po wojnie znalazłem się w Ameryce. Przez jakiś czas wykładał w dobrej uczelni Smith College w Massachusetts, ale na ogół kiepsko mu się wiodło, choć slawiści o jego naukowych rozprawach i książkach wiedzieli, a popierał go sam Roman Jakobson.

Tu zaczyna się duża awantura, nie przeze mnie zaczęta, ale przy moim niemałym udziale. Jestem attache warszawskiej ambasady - i umawia się ze mną na rozmowę profesor Simmons, chairman Wydziału Studiów Słowiańskich Uniwersytetu Columbia w Nowym Yorku. Wyłuszcza propozycję swego uniwersytetu. Utworzą katedrę literatury polskiej, nazwą ją katedrą imienia Adama Mickiewicza. Jeżeli damy im pieniądze, 10 000 dolarów rocznie. Wtedy to była znaczna suma. Na pytanie, kto miałby wykładać, Simmons mówi trochę nieśmiało, że oni mieliby kandydata: profesora Kridla. Ja na to, że znam i cenię Kridla, i zrobię, co można.

Bogaty uniwersytet amerykański nie wstydzi się zabiegać o subsydium ubogiego komunistycznego kraju. Ale katedry literatury polskiej nigdy w Ameryce nie było i oto ja, zdrajca czyli kolaborant, mam okazję, żeby ją stworzyć wbrew całej Polonii, która patriotycznie deklamowała, ale nigdy na taki czyn się nie zdobyła i oczywiście moje nieczyste sumienie kolaboranta dodawało mi energii. Motywy, którymi kierował się Simmons, dopiero później się odsłoniły. Może to prawda, że miał do komunizmu ciche ciągoty. Ale przede wszystkim chciał się pozbyć Colemana. Ten Amerykanin irlandzkiego pochodzenia upodobał sobie Polaków i czegoś tam uczył na wydziale, nie miał jednak dość przygotowania, żeby zostać pełnym profesorem. Simmons zupełnie logicznie rozumował, że zamiast niego mógłby mieć poważnego polskiego naukowca, który właśnie był bez posady.

Ministrem spraw zagranicznych był wtedy Zygmunt Modzelewski, stary komunista, przez szereg lat na emigracji we Francji, skąd wreszcie na wezwanie pojechał do Moskwy, czyli prosto do łagru. Człowiek bystry, natychmiast pochwycił korzyści propozycji, też polityczne, skoro czerwona Polska ukazałaby się tutaj jako protektorka polskiej kultury. Subsydium zostało przyznane, katedra imienia Mickiewicza, objęta przez Kridla, utworzona na 150-lecie urodzin poety, czyli w 1948 r.

Piekło, które się wtedy rozpętało w prasie polonijnej - Kridl jako bolszewik, komunistyczna wtyczka na Columbii - było bez ustanku podniecane przez Colemana. Biedak, w proteście przeciwko utworzeniu katedry, złożył swoją dymisję i ta, ku jego przerażonemu zdumieniu, została przyjęta, o co wreszcie chodziło. Prezydentem Columbii był wtedy Eisenhower i przed jego domem odbywały się polskie manifestacje, protestujące przeciwko komunistycznej infiltracji uczelni.

Stosy wycinków przesyłane do Warszawy dobrze służyły mojej tam reputacji. Duma z założenia pierwszej polskiej katedry w Ameryce byłaby jednak nie na miejscu, bo w całej tej głośnej aferze tkwiło coś nieprzyzwoitego. Prostoduszny Coleman i jego żona Marion chcieli dobrze. Mickiewicza próbowali tłumaczyć, tyle że brakło im "poziomu". Ich polscy przyjaciele byli gminem nie mającym pojęcia o tym, co reprezentował Kridl. Polonia składała się z ludzi ciężko pracujących, którzy przyjechali ze swoich wiosek często jako analfabeci, i uniwersytety nie były im w głowie, po prostu nie wiedzieli, że tam ogniskują się wpływy. A tu przeciwko gminowi spisek oświeconych. I co tu robił Mickiewicz? Nieźle narozrabiał, wyposażając polską warstwę wykształconą w mesjanizm, co słabo dotarło do gminu. Ten rozbrajał powstańców w 1863 roku i dostarczał ich Rosjanom, a następnie emigrował do kopalń i fabryk Ameryki. Katedra literatury polskiej zyskiwała w tych warunkach odcień klasowy: "my, inteligenci, wiemy lepiej, co dla was dobre".

Z Kridlem i z Józefem Wittlinem pracowaliśmy nad księgą mickiewiczowską po angielsku, które to sympozjum, pióra różnych autorów, pod redakcją Kridla, subsydiowane przez ambasadę, ukazało się nie w rocznicowym 1948 roku, ale z opóźnieniem, w 1951.

Dalszych losów katedry nie śledziłem, bo wyjechałem z Ameryki. Po śmierci profesora skończyła się katedra, czyli uniwersytet nie uważał za stosowne łożyć na nią swoje pieniądze.

Kridl był nie tylko poważnym naukowcem. Wspominany jest przez wszystkich, którzy go znali, jako człowiek prawy i dobry, zbyt może ufny i szlachetny jak na wiek nie sprzyjający humanistom.

Początkowy okres pobytu w USA

(Na podstawie archiwaliów opracowanych przez córkę)

MK wyjechał do Stanów, lecz nie stracił kontaktów ze swymi wileńskimi uczniami (jego żywa korespondencja znajduje się w Archiwum Bakhmeteva uniwersytetu Columbia). Dzięki temu rozwinął szeroką działalność na rzecz wspomagania Wilnian z USB, z których większość znalazła się w Toruniu. W latach 1946-48 wysyłał na własny koszt lub za pośrednictwem różnych organizacji: lekarstwa, ubrania, paczkiżywnościowe, książki, prenumeratę czasopism naukowych... Listownie upewniał się czy to wszystko docierało do profesorów, pracowników i studentów. Z inicjatywy MK uczelnia Smith College zorganizowała w 1947r. "bazar" na rzecz pomocy polskim uniwersytetom; zebrano wtedy, pokaźną na owe czasy, sumę 1400 dolarów.

Swą obecność w stanie Massachussetts wykorzystywał dla popularyzowania wiedzy o Polsce wśród licznej Polonii. Wygłaszał odczyty o: Koperniku, Pułaskim, o polskich laureatach nagrody Nobla, o osiągnięciach przedwojennej Polski, o losach kraju podczas wojny... Prowadził działalność oświatową wśród rodowitych Amerykanów; wygłaszał prelekcje w różnych kościołach, klubach obywatelskich, mówił przez radio, udzielał wywiadów gazetom... Przeprowadził cykl odczytów o literaturze i kulturze polskiej dla grona wychowawców polonijnego katolickiego seminarium w pobliskim miasteczku Granby.

Przygotował obszerne opracowanie pt.: "Literatura polska na tle kultury", które zostało wydane po polsku w 1946r. a po angielsku 1956r. Współpracował ze Stefanem Miżwą (założycielem i prezesem fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Yorku) nad książką: "The Great Men and Women of Poland" (1941r.), w której zamieścił rozdział o Mickiewiczu. Współpracował również z Uniwersytetem Kalifornijskim przy opracowywaniu- pod redakcją znanego amerykańskiego historyka Roberta Kernera - tomu pt.: POLAND (wydanego w 1945r).

MK szeroko popularyzował polskie tradycje demokratyczne. Razem z poetą Józefem Wittlinem i wileńskim PPS-owcem Władysławem Malinowskim wydał antologię pt.: "Za waszą i naszą wolność. Polska myśl demokratyczna w ciągu wieków" Ten wybór materiałów (od XV w., aż do odezw wydawanych przez wojenne podziemie) uzasadniał zgodność polskiej myśli demokratycznej z postępowymi ideami Zachodu (tolerancja wyznaniowa, wolność słowa, poszanowanie mniejszości narodowych, sprawiedliwość społeczna). Antologia ta miała szereg wydań angielskich i polskich (ostatnie w czasach Solidarności i w 2000 r.).

MK brał aktywny udział w rozważaniach nad powojennym ustrojem politycznym Polski. Działalność ta była przeznaczona głównie dla polskiej emigracji. Podkreślał potrzebę reform politycznych, społecznych i gospodarczych, ale także konieczność krytycznego rozrachunku sumień inteligencji emigracyjnej.

Jeszcze przed konferencją w Jałcie rozważano rolę ZSRR i jego zamiary w stosunku do Europy Wschodniej. Gdy Armia Czerwona rozpoczęła wielką kontrofensywę i powstał Komitet Lubelski - MK powoływał się na polityczną tradycję zaborczą Rosji tak carskiej, jak i radzieckiej oraz starał się wyjaśniać Polonii realistyczny stosunek do powojennej sytuacji ze względu na geograficzne położenie Polski i niezaprzeczalną potęgę ZSRR.

Uniwersytet Columbia (wg wspomnień córki)

Po ośmiu latach w Smith College - małej żeńskiej uczelni na prowincji oraz szeroko zakrojonych poczynaniach na rzecz popularyzacji wiedzy o Polsce - MK obejmuje katedrę literatury polskiej (pierwszą w USA) na uniwersytecie Columbia, ważnym ośrodku naukowym w Nowym Jorku. Pracuje intensywnie i to głównie naukowo. Ilość wydawnictw, recenzji, artykułów i odczytów jest ogromna. Pisze lub redaguje książki poświęcone literaturze; zaczyna zabierać głos w kwestiach teorii literatury; podejmuje badania nad nowymi zagadnieniami, które wykraczają poza margines polskiej lub słowiańskiej literatury.

MK miał w Columbii dużo zdolnych, utalentowanych uczniów. Ale większość z nich specjalizowała się w literaturze rosyjskiej i studiowała u MK głównie, aby wypełnić wymagane znajomości drugiej słowiańskiej literatury dla uzyskania wiedzy porównawczej. Tak więc, język polski i literatura były dla większości doktorskich lub magisterskich kandydatów drugim, mniej "ważnym" przedmiotem w porównaniu z literaturą i językiem rosyjskim. Ale trzeba zaznaczyć, że wielu słuchaczy MK zostało wybitnymi znawcami literatury rosyjskiej. MK nie stworzył w Columbii tak zwanej "własnej szkoły" na wzór wileński, ale zostawił po sobie ważną spuściznę profesorską.

Amerykańskim uczniom (jak ongiś wileńskim) imponowała jego świetna znajomość prądów literackich tak na Zachodzie jak i na Wschodzie, troskliwość i ścisłość naukowa połączona z żarem własnych przekonań. Równie imponującą była jego postawa wobec obowiązków dydaktycznych. Jesienią 1956 r. będąc chory na raka i poruszając się tylko przy pomocy wózka, MK nie przerwał wykładów. Znalazł siłę, aby przyjmować studentów u siebie w domu. Umarł 4-go lutego 1957 r. prawie miesiąc po zakończeniu pierwszego półrocza akademickiego.

Rozważania końcowe

W Ameryce MK czuł się obco, tęsknił do polskiego środowiska akademickiego. W lutym 1946 r. w liście do Zgorzelskiego zwierzył się o "swoim wygnaniu w tym pięknym, ciekawym i zacnym ,ale jakże obcym kraju" i przyznał się, że "gdyby było możliwe, spakowałbym zaraz manatki i przyjechał do kraju... Moje miejsce jest w kraju, w moim gabinecie, wśród moich przyjaciół, kolegów, współpracowników i uczniów".

W Polsce oczekiwano na MK. Namawiano na powrót, ale ogólnikowo. Np. Kazimierz Budzyk w marcu 1947 r. wyraził przypuszczenie, że MK wnet przejmie (wydawnictwo) "Z Zagadnień Poetyki", ażeby prowadzić je pewną ręką, tak, jak to było przed wojną. W maju 1947 r. Jerzy Borejsza (dyrektor "Czytelnika"), podczas pobytu w Stanach, zaproponował miesięczny pobyt w Polsce. Niedługo MK otrzymał zaproszenie i w sierpniu, wraz z drugą żoną Amerykanką i córką wybrał się Batorym do Polski. W Gdyni powitali go: Krassowska i Budzyk.

Kompetentne osoby oficjalnie zaproponowały MK kierownictwo Instytutu Badań Literackich. Równocześnie jednak MK poznawał powojenne uwarunkowania życia w Polsce, które diametralnie odbiegały od standardów w Stanach. Spodziewano się, że MK przedłuży pobyt, wygłosi cykl odczytów... MK odmówił przedłużenia pobytu w Polsce, a także pozostawienia córki w Warszawie na studiach uniwersyteckich tłumacząc, że nie może zostawiać "zakładnika". Oficjalne kręgi były zaskoczone odmową przedłużenia pobytu i rezygnacją z przeniesienia się do Polski. Wyjeżdżał otoczony oficjalnym chłodem. Z trudem udało się znaleźć kajutę na statku płynącym do Nowego Jorku. Nikt go nie odprowadzał wspomina córka.

Dlaczego MK zrezygnował z przeniesienia się do Polski? Przyczyn było kilka. Totalitarne rządy komunistyczne nie odpowiadały MK; wolał wygnanie na emigracji. Liczył się już z ufundowaniem katedry polonistyki na uniwersytecie Columbia, a więc z możliwością pracy naukowej związanej z Polską, ale bez nacisków politycznych władz komunistycznych. A wreszcie warunki w powojennej Polsce były po prostu odstraszające dla nowej małżonki Amerykanki.

MK do końca życia tęsknił za krajem, ale nigdy stuprocentowo nie żałował decyzji podjętej w 1947 r. Jako naukowiec zdawał sobie sprawę, że w Stanach miał warunki do normalnej twórczej działalności naukowej. Jego osiągnięcia w ostatnim ośmioleciu świadczą o tym wymownie - tak swą relację zakończyła kochająca Córka, która była bliska Ojcu przez całe życie Profesora.

Autor wykorzystał udostępnione mu opracowania:

- Elisabeth Kridl - Valkenier: "Manfred Kridl: uczony, pedagog, działacz polityczny" (roboczy maszynopis do wykładu w Instytucie Badań Literackich, Warszawa 2000)

- Waldemar Smaszcz: "Dwie koncepcje polonistyki wileńskiej: prof. Manfred Kridl i prof. Konrad Górski (maszynopis powiel.)

Oba opracowania powołują się na bardzo bogatą literaturę tematu.

NG 11 (550), 2002 r.

Nasz Czas
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com