…Historia jest bardzo długa i bardzo zawiła. Chodzi o to, że ongiś, dawno, było państwo nie tyle bogate, co wielkie i, jak na mój gust, piękne, pod nazwą Wielkie Księstwo Litewskie. I oto raptem wszyscy wyrzekli się po nim sukcesji… Józef Mackiewicz.  Kultura, 1954

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1893-1972)

30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. ”Tadzio” ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:

„- Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie'' Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego nie skorzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?"...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: „Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd.

W tamtych czasach - pamiętam - dziecinnych czasach, zabaw w piasku jeszcze, w ogrodzie, parku, pod klonami, w rozpierającej ra­dości między pniami sosen i furtką wilgotnej alei - weszło pewnego la­ta w użycie gwary dziecinnej (nie mam pojęcia, skąd) słowo: Honolulu. - „Gdzie byłeś? -W Honolulu! - Zaczekaj, dokąd lecisz?". - Do Hono­lulu!" - Ktoś, widocznie, musiał podszepnąć, że to najbardziej egzotyczny, najbardziej odległy punkt od tutaj, taki nieomal: „na księżycu!"

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawa­jach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero odwieczne pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego po­winni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. „realizmie"; traktowanie „realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. „realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umownie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków „uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim Sens życia, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu: „W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie-oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: „Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)". „Między Królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem – pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem i złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"...

Gdyby kniaź Trubeckoj dożył naszych dni, to musiałby, chyba nabrać przekonania odwrotnego, że termin drugiego przyjścia Chrystusa raczej się oddala... Albowiem zapanował akurat powszechnie „niedopuszczalny kompromis", koegzystencja wolności z niewolą, deptanie godności ludzkiej z pięknym słowem; a Pokój (Pokój za wszelką cenę) między Dobrem i Złem, podniesiony został do najwyższej cnoty, i budowanie mostów między chrześcijaństwem i bolszewizmem stało się przedmiotem starań wszystkich Kościołów. Nic przeto nie zapowiada rychłego końca świata.

Michał K. Pawlikowski przeżył ogromny okres, od r. 1893 do trzech czwartych prawie XX wieku.

Według tradycyjnej terminologii polskiej był: synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróco­nym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno-socjalnymi. W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych „stolic”: Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy „w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; „ścisłe” i „obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... „sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich „ścisłość” - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich „obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno - bywa - rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: b.p. Juliusza, Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go „kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. Sumienie Polski, która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiega oraz dalszy ciąg w Sezonie i wojnie. W mniejszym stopniu ostatnią książkę Brudne niebo.

Obok „powieści", które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia - jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie „tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.

x

Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie po­wtarzając się. Był dużo starszy. Za „dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski. Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego „myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie. „Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.

Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta, jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki; „Spij, śpij, to gęsi lecą...”

Pawlikowski redagował w wileńskim Słowie dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną „Libawo-Romeńską" do Libawy? Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z „Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do „drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie. Już nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w Sezonie Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: „... Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym peppermintem?.." Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... - To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: „facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już popierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne.

Naturalnie, że piło się za dużo. A gdzie pije się wódkę, tam rodzą się awantury. Kodeks honorowy Boziewicza cieszył się większą poczytnością niż Rycerz Niepokalanej. Sekundanci, lekarz (zazwyczaj bywał nim specjalista chorób dziecinnych dr Iszora lub ginekolog dr Karnicki), strony i „prowadzący pojedynek". Gdzie nie prowadził filister korporacji „Polonia» (powstałej swojego czasu w Dorpacie), Bonasewicz, tam prowadził najczęściej Pawlikowski. Pamiętam w moich własnych sprawach trzy razy, a zresztą nie zliczyć... Pawlikowski był wysokiego wzrostu. To ułatwiało mu odliczać olbrzymie kroki, żeby odległość w metrach, według ustalonych warunków wymiany strzałów, była jednak możliwie największa. Trochę zgarbiony z wysiłku, rozwiane poły płaszcza... Przeważnie wtedy leżał śnieg w lesie.

Było za ciasno w tym „worku wileńskim". O jakimś rozwiązaniu spuścizny po Wielkim Księstwie, w większej czy nawet małej skali, ani narodowych, ani innych problemów, nie można było de facto marzyć. Mówiło się jeszcze sloganami, które zastępowały rzeczywistość. Wierzono więc w „geniusz", który, jak zauważali złośliwcy: „nie potrzebuje być fachowcem..." Pomstowano na endeków i „karłów" ducha, którzy zaprzepaścili wszystko w umowie pokojowej. Naturalnie nie mówiąc, że nie panowie podpisujący traktat ryski w r. 1921, lecz Piłsudski, podpisujący zawieszenie broni już 12 października 1920, przesądził i zdecydował de facto o zaistniałej sytuacji.

Eksperyment z osadnictwem wojskowym, tworząc szczególną warstwę uprzywilejowanych przybyszów, rozgoryczał i „górę" i „dół", i panów i chłopów tej ziemi. Nie zadowalając zresztą obcych. Pawlikowski pisze: „Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Wspomniałem o nieszczęściu „zurzędniczenia" i „amilitaryzowania" Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej szczęście w nieszczęściu. Gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną" o zabitych deskami oknach..." - Nie wiem, czy procent tzw. „dziewczynek" na głowę mieszkańca Wilna był największy w Polsce. Ale był duży. W wypełnionych do późnej nocy restauracjach, jak przypływ fali, wstawali oficerowie z kieliszkami i innym gościom kazali wstawać, śpiewając pod wódkę „Pierwszą Brygadę".

To prawda, że w porównaniu do tego, co miało nastąpić, co trwa - to był jeszcze raj na ziemi. To prawda. Ale ludzie nie porównują i nie mogą porównywać tego co jest, z tym co będzie: mogą tylko z tym co było. Dlatego była masa rozgoryczonych w tamtym „dwudziestoleciu".

W skrótach literackich jest inaczej, w życiu codziennym inaczej. Interes narodu nie zawsze pokrywa się z interesem jednostki. Interes partii jeszcze i wielokrotnie rzadziej. Dopiero jednostka, która swój własny interes rzuca na stos interesu narodowego, uchodzi za patriotę. A taka, która rzuca na stos interesu partyjnego - za dobrego bolszewika. To przechodzi później do literatury. Literatura narodowa wymaga, aby gołe fakty były przyzwoicie odziane, jak manekiny w witrynach ulicznych, żeby nie gorszyły. Bo nagle drażnią swym widokiem. Przyjął się schemat taki: kto cytuje fakty, same przez się mogące uchodzić za pozytywne (np. o obcych narodach), a które nie pokrywają się z własną doktryną narodową, mówi się, że: „wychwala", „upiększa", „gloryfikuje" etc. choć jest to tylko nagim faktem. Kto cytuje negatywne zdania o własnym narodzie, mówi się, że: „oczernia", „szkaluje" etc., choć jest to tylko nagim faktem. Dotykam dziedziny niezmiernie banalnej, jeżeli chodzi o schemat.

W tamtym dwudziestoleciu, gdy mimo Pism Komendanta i odgórnie zalecanej doktryny: prof. Kucharzewskiego (Od białego caratu do czerwonego) nikt z ludzi powszednich nie nazywał jeszcze tego co się w Rosji stało ,,Rosją", lecz „Sowdepią" lub „Bolszewią", zaszedł w Wilnie taki śmieszny fragmencik: kino „Pan" przy ul. Wielkiej grało film najświeższej patriotycznej produkcji Młody las (według sztuki Jana Adolfa Hertza o strajku szkolnym w r. 1905). Przedsiębiorczy właściciel kina puścił na miasto swoistą reklamę: plakaty nieśli ludzie ubrani w przepisowe mundury i uzbrojenie rosyjskich „gorodowych". Ludność żydowska zgotowała tym „carskim policjantom:" taką owację na ulicach, że starosta grodzki był zmuszony do zakazu tego rodzaju pomysłowej reklamy.

Omawialiśmy, pamiętam, to zabawne zdarzenie, naturalnie przy wódce i różnych dowcipuszkach. Ale zgadało się też, dlaczego właściwie Żydzi (ci solidni mieszczanie-kupcy; nie z „Bundu" naturalnie, czy „Poalej Syjonu", a tym mniej z KPZR) - mimo pogromów, czarnej sotni, „czerty osiedłosti" (linii ograniczającej osiedlenie), procesów Bejlisa itd. - tęsknią do carskiej Rosji? Pawlikowski sam był raczej co się określało: „antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać: Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawno-publicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych „obchodów", „Dni", „uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało, kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał na­stępującą formę:

We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie imperium rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego „świadkiem", lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. -Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: „Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: „Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: „Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: „... ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest „totalitarny"? Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 „totalitarnym? Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami -rozumną uwagą pod adresem tych „... którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.

Niedawno jeden z bardzo czcigodnych historyków polskich opisał w artykule jak podczas pierwszej okupacji niemieckiej w latach 1915-18 na terenie tzw. „Ober-Ostu" Niemiec szczuł wilczurem biednych Żydów. A w następnym artykule jak święty ksiądz wstawiennictwem i protekcją swoją wyratował z rąk niemieckich podczas okupacji w pierwszej wojnie jakichś Żydów skazanych na śmierć. Naturalnie, że wypadki odbiegające od reguły zdarzają się w życiu, a już w wojnie, zawsze. Ale wyraźna sugestia „pod smak" narodowej demagogii, że wszyscy Niemcy, i zawsze, muszą być „źli", i że zawsze gnębili Żydów, i że pierwsza okupacja nie różniła się od drugiej pod tym względem, jest wielką nieprawdą historyczną. Gdyż reguła była akurat odwrotna. O ile pamiętam, to z reguły raczej Żydzi bywali protektorami do władz niemieckich podczas tamtej okupacji. To, co nazywało się wówczas „międzynarodowym żydostwem", stawiało na państwa centralne. Dla każdego kozaka każdy Żyd był synonimem „szpiega niemieckiego". I odwrotnie, u przeciętnego Niemca cieszył się dużymi przywilejami, już chociażby ze względu na znajomość języka niemieckiego (także z reguły). Nie ma chyba trudności w odszukaniu prawdy w archiwach naukowych. Czy więc pisanie nieprawdy historycznej przez bardzo czcigodnego historyka, nawet dla tak wzniosłego celu jak dla pokrzepie­nia serca rodzimej demagogii, jest wkładem do kultury narodowej?

Wkład Pawlikowskiego do poznania ostatnich dziesięcioleci naszego kraju jest marginesowy. Upstrzony daleko posuniętym subiektywizmem, anegdotą, personaliami znajomych i krewnych, malunkiem krajobrazu. Ale mimo wszystkich usterek, jakie można dostrzec w jego prywatnej kronice, nie można dostrzec nigdzie nonsensu na użytek banału. Dlatego czyta się ją jak żywą historię.

Pawlikowski, jak wspomniałem, był zapalonym myśliwym. Dobrze to czy źle; ale wskutek ciągłego obcowania z przyrodą dochodził do głębszego jej wyczucia. Osobiście mam największe zaufanie do „naturalistów". Wydaje mi się zawsze, że łatwiej uchwytują związki przyczynowe jakie są, w odróżnieniu od innych, którzy wolą je dostrzegać jakimi być powinny. Ten swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi. Z łatwością przechodził z debaty w leśnym szałasie z gajowym, ze ścieżki przez moczary, na bruk stołecznych arterii i ich spraw. I wzruszał ramionami, gdy mu wmawiano, że oglądany żywym okiem przedmiot jest zupełnie inny niż jest, bo tak zawyrokował jakiś autorytet. Pisarstwo Pawlikowskiego na pewno wszystkim z branży „asfalt-intelektualistów" wydawać się musi bezbrzeżnie naiwne. Bo trzeba pamiętać, że nie ma ludni z większym zamiłowaniem do zginania karku, pełzania na brzuchu przed autorytetem, wodzem i dyktatorem jak lewicujący intelektualiści, „rewolucjoniści", „progresiści", „awangardziści". Nigdy też nie bywało takiej masy zuniformowanych, jak tłumy dzisiejszych rozczochrańców młodzieżowych.

Pawlikowskiemu zawdzięczamy przypomnienie, że już w r. 1912, na wystawie futurystów w Petersburgu, wystawiono zdechłą mysz, przybitą na sznurku do deski, jako produkt sztuki nowoczesnej. Dziesięć lat temu sam oglądałem na wielkiej monachijskiej wystawie parę brudnych pończoch zwisających na sznurku. W roku bieżącym, 1972, tzn. równo 60 lat od tamtej zdechłej myszy w Petersburgu, parę zdeptanych podeszew zawieszonych w gablotce na wystawie awangardy. Ale minister Włoch, Preti, przypomniał akurat, że przed kilku laty na wystawie sztuki „modernej" w Rzymie wystawiono powieszoną na sznurku blaszankę z ludzkimi ekskrementami... A przypomniał to w związku z wernisażem XXXII Biennale, sztuki w Wenecji, gdzie „wystawiono" żywego człowieka, upośledzonego fizycznie i umysłowo, który siedział z zamkniętymi oczami, zwisającymi rękami, z szyldem na szyi: „Drugie rozwiązanie nieśmiertelności. Universum się nie porusza". A gdy wreszcie wybuchło oburzenie na sali, „eksponat" za­mieniono na małą, żywą dziewczynkę, która płakała żywymi łzami... (Ech, na mój gust, nahajami rozpędziłbym tę zgraję „artystów”!)

Otóż Pawlikowski zestawiając „petersburską mysz" z osiągnięciami współczesnego abstrakcjonizmu, stwierdza, że to nie jest... żaden postęp. Ale stwierdza w sposób nierozważnie prosty. I to nie jest do przyjęcia dziś, gdy wymagane jest co najmniej „gombrowiczowskie” uzasadnienie. Podobnie jak w sposób nieoględnie prosty, zakańczając pierwszą część swej kroniki wybuchem wojny światowej r. 1914, pisze:

„Bajka -słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia -skończyła się”.

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej Gazety Codziennej. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem, Stefanem Jankowskim, i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich („tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.

Józef Mackiewicz

Wiadomości 1972 nr 34 (1377)

Nasz Czas nr 1 za 2007

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1876 - 1954) Życie i spuścizna Jana Obsta. Autor Liliana Narkowicz

Oczekiwana przez nas wigilia Bożego Narodzenia, zwana po staropolsku wilią, jako najpiękniejszy dzień w kalendarzu każdego Polaka oraz domu katolickiego, dzień urodzin i imienin naszego Wieszcza Adama Mickiewicza wiąże się również z sylwetką JANA OBSTA ur. 24 grudnia 1876 r., którego losy ściśle były powiązane z Ziemią Wileńską Jan Obst był dziennikarzem, redaktorem, wydawcą, historykiem.

Człowiekiem, który potrafił zaznaczyć swoją obecność w życiu literackim i kulturalnym międzywojennego Wilna, m. in. zakładając istniejące do dziś Muzeum Adama Mickiewicza przy ul. Bernardyńskiej. Nie mówią o nim żadne encyklopedie, nikt nie napisał o nim monografii, Polski Słownik Biograficzny przy haśle "Jan Obst" podaje niektóre daty i nazwy ze znakiem zapytania. Wydane w latach 90. edycje traktujące o latach międzywojennych Wilna i jego kulturze, jak np. "Dziennik" (1994-96) F. Ruszczyca czy "Młoda Polska Wileńska" (1999) A. Romanowskiego wspominają Obsta w jednym wycinku czasowym. (O Janie Obście patrz. Bibioteka Wileńska. Biblioteka Wydawnictwa "Czas".) NG 53 (489), 2000 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Czesław Noniewicz

Czesław Noniewicz urodził się na Wileńszczyźnie w 1937 r. i tam kończy szkołę średnią z polskim językiem nauczania. W 1956 r. wstępuje do Instytutu Pedagogicznego w Nowej Wilejce, a w roku następnym wyjeżdża do Polski Ludowej.

W Warszawie kończy studia ekonomiczne i pracując kolejno w Polskiej Akademii Nauk, na Uniwersytecie Warszawskim i ponownie w PAN uzyskuje w 1971 r. stopień doktora habilitowanego nauk ekonomicznych.

Po kilku latach jeszcze raz zmienia miejsce pracy przenosząc się do Białegostoku, gdzie wśród lokalnych ekonomistów jest pierwszym samodzielnym pracownikiem naukowym. Z jego przejściem do Białegostoku wiąże się uruchomienie studiów ekonomicznych w białostockiej Filii Uniwersytetu Warszawskiego.

Obecnie jest zatrudniony na stanowisku profesora zwyczajnego Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie kieruje Katedrą Historii i Teorii Pieniądza.

Przygodą, nie związaną z jego pracą zawodową, stało się zebranie ponad siedemdziesięciu relacji osób pochodzących z północno-wschodniej Wileńszczyzny. Jest też pierwszym, a może i jedynym ich słuchaczem, któremu udało się zanotować wspomnienia tych osób. Zbieranie i porządkowanie tego materiału zajęło mu prawie dziesięć lat.

Źródło: Za Wilnem. TPWiZW, Bydgoszcz, 2003.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

1872 - 1929. Autor Inż. Jerzy Kubiatowski

Wiktor Niewodniczański urodził się w 1872 r. Maturę zdał w gimnazjum wileńskim (1890 r.), następnie studiował na Wydziale Matematyczno - Przyrodniczym Uniwersytetu Petersburskiego (1895 r.) i na Wydziale Mechanicznym Warszawskiego Instytutu Politechnicznego. W 1903 r. uzyskał dyplom inżyniera technologa. Krótko przed ukończeniem studiów inżynierskich, w lipcu 1902 r., rozpoczął pracę na stanowisku pierwszego dyrektora nowo budowanej (pod kierownictwiem inż. Władysława Malinowskiego) elektrowni miejskiej w Wilnie. Podczas 13-letniej pracy na tym stanowisku inż. W. Niewodniczański przyczynił się do rozwoju Elektrowni Wileńskiej, jednej z pierwszych i nielicznych elektrowni komunalnych na północno-wschodnich obszarach dawnej Rzeczypospolitej. Swoje doświadczenia i wnioski dotyczące elektrowni miejskiej przedstawił w referacie na VI Ogólnorosyjskim Zjeździe Elektrotechnicznym w Petersburgu w 1911 r. (wyd. broszurowe, Wilno 1911). W tym okresie inż. W. Niewodniczański był związany z wileńskim środowiskiem inżynieryjno - technicznym. W 1903 r., wbrew zakazowi władz rosyjskich, uczestniczył w utworzeniu konspiracyjnego Kółka Inżynierów i Techników Polskich, które po rewolucji 1905 r. zarejestrowano oficjalnie pod nazwą Stowarzyszenia Techników Polskich w Wilnie. Był działaczem tego Stowarzyszenia zarówno przed I wojną światową, jak też później, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W drugim roku I wojny światowej, po zarządzeniu przez władze rosyjskie przymusowej ewakuacji przed nacierającymi wojskami niemieckimi, we wrześniu 1915 r. inż. W. Niewodniczański przeprowadził energiczne i skuteczne starania w sprawie uchylenia decyzji o wysadzeniu w powietrze Elektrowni Wileńskiej. Poddawszy się jednak zarządzeniom rosyjskich władz wyjechał w głąb carskiej Rosji. Podjął pracę jako dyrektor Ludinowskiej Fabryki Budowy Maszyn - największej fabryki towarzystwa akcyjnego znanych wówczas Mechanicznych Zakładów Malcowskich. Wkrótce po odzyskaniu niepodległości Polski inż. W. Niewodniczański powrócił do Wilna, gdzie do śmierci, a więc przez dziesięć lat, rozwijał ożywioną działalność zawodową i społeczną. Był On bowiem w Wilnie m.in.: kierownikiem Domu Przemysłowo-Handlowego inż. Władysława Malinowskiego, taksatorem Wileńskiego Banku Gospodarstwa Krajowego, przedstawicielem Zjednoczontych Fabryk Maszyn, Kotłów i Wagonów "Zieleniewski, Fitzner, Gamper" w Krakowie oraz Przedsiębiorstwa Wyrobów Kamionkowych Kazimierza Grancowa w Warszawie. Oprócz tego inż. W. Niewodniczański kontynuował działalność na niwie społecznej i gospodarczej, m.in. jako członek wydziału wykonawczego Wojewódzkiego Komitetu Pomocy Młodzieży Akademickiej, członek uniwersyteckiej komisji budowy domu i letniska akademickiego w Legaciszkach, członek Komitetu Ekonomicznego przy Wileńskim Urzędzie Wojewódzkim i Wojewódzkiego Komitetu Regionalnego. Działał też nadal w Stowarzyszeniu Techników Polskich w Wilnie, był jego wiceprezesem i prezesem, a także członkiem rady naukowo-technicznej, komisji szkolnej i sądu koleżeńskiego; był też delegatem na zjazdy Związku Polskich Zrzeszeń Technicznych w kilku miastach Polski. Udzielał się również w wielu akcjach społeczno-filantropijnych, m.in. jako współuczestnik organizowanych przez Józefa Montwiłła prac nad tworzeniem szkół zawodowych i rzemieślniczych oraz współinicjator utworzenia pod egidą Jana Tyszkiewicza bogatego księgozbioru bibliotecznego wydawnictw polskich. Inżynier Wiktor Niewodniczański był jednym z najstarszych energetyków polskich, działających na terenie Wileńszczyzny, szczególnie zasłużonym dla rozwoju elektryfikacji, a także życia gospodarczego i społecznego w tym regionie ówczesnej Polski. Na kartach historii zapisał się jako rzetelny fachowiec i aktywny społecznik. Zmarł 9 listopada 1929 r. w Wilnie. "Energetyka" nr 4 za 1986 r.

Na zdjęciu: Wiktor Niewodniczański (archiwum rodzinne);

NG 22 (511)

***

Inżynier Wiktor Niewodniczański 1872 - 1929. Autor Inż. Jerzy Kubiatowski Wiktor Niewodniczański urodził się w 1872 r. Maturę zdał w gimnazjum wileńskim (1890 r.), następnie studiował na Wydziale Matematyczno - Przyrodniczym Uniwersytetu Petersburskiego (1895 r.) i na Wydziale Mechanicznym Warszawskiego Instytutu Politechnicznego. W 1903 r. uzyskał dyplom inżyniera technologa. Krótko przed ukończeniem studiów inżynierskich, w lipcu 1902 r., rozpoczął pracę na stanowisku pierwszego dyrektora nowo budowanej (pod kierownictwiem inż. Władysława Malinowskiego) elektrowni miejskiej w Wilnie. Podczas 13-letniej pracy na tym stanowisku inż. W. Niewodniczański przyczynił się do rozwoju Elektrowni Wileńskiej, jednej z pierwszych i nielicznych elektrowni komunalnych na północno-wschodnich obszarach dawnej Rzeczypospolitej. Swoje doświadczenia i wnioski dotyczące elektrowni miejskiej przedstawił w referacie na VI Ogólnorosyjskim Zjeździe Elektrotechnicznym w Petersburgu w 1911 r. (wyd. broszurowe, Wilno 1911). W tym okresie inż. W. Niewodniczański był związany z wileńskim środowiskiem inżynieryjno - technicznym. W 1903 r., wbrew zakazowi władz rosyjskich, uczestniczył w utworzeniu konspiracyjnego Kółka Inżynierów i Techników Polskich, które po rewolucji 1905 r. zarejestrowano oficjalnie pod nazwą Stowarzyszenia Techników Polskich w Wilnie. Był działaczem tego Stowarzyszenia zarówno przed I wojną światową, jak też później, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. W drugim roku I wojny światowej, po zarządzeniu przez władze rosyjskie przymusowej ewakuacji przed nacierającymi wojskami niemieckimi, we wrześniu 1915 r. inż. W. Niewodniczański przeprowadził energiczne i skuteczne starania w sprawie uchylenia decyzji o wysadzeniu w powietrze Elektrowni Wileńskiej. Poddawszy się jednak zarządzeniom rosyjskich władz wyjechał w głąb carskiej Rosji. Podjął pracę jako dyrektor Ludinowskiej Fabryki Budowy Maszyn - największej fabryki towarzystwa akcyjnego znanych wówczas Mechanicznych Zakładów Malcowskich. Wkrótce po odzyskaniu niepodległości Polski inż. W. Niewodniczański powrócił do Wilna, gdzie do śmierci, a więc przez dziesięć lat, rozwijał ożywioną działalność zawodową i społeczną. Był On bowiem w Wilnie m.in.: kierownikiem Domu Przemysłowo-Handlowego inż. Władysława Malinowskiego, taksatorem Wileńskiego Banku Gospodarstwa Krajowego, przedstawicielem Zjednoczontych Fabryk Maszyn, Kotłów i Wagonów "Zieleniewski, Fitzner, Gamper" w Krakowie oraz Przedsiębiorstwa Wyrobów Kamionkowych Kazimierza Grancowa w Warszawie. Oprócz tego inż. W. Niewodniczański kontynuował działalność na niwie społecznej i gospodarczej, m.in. jako członek wydziału wykonawczego Wojewódzkiego Komitetu Pomocy Młodzieży Akademickiej, członek uniwersyteckiej komisji budowy domu i letniska akademickiego w Legaciszkach, członek Komitetu Ekonomicznego przy Wileńskim Urzędzie Wojewódzkim i Wojewódzkiego Komitetu Regionalnego. Działał też nadal w Stowarzyszeniu Techników Polskich w Wilnie, był jego wiceprezesem i prezesem, a także członkiem rady naukowo-technicznej, komisji szkolnej i sądu koleżeńskiego; był też delegatem na zjazdy Związku Polskich Zrzeszeń Technicznych w kilku miastach Polski. Udzielał się również w wielu akcjach społeczno-filantropijnych, m.in. jako współuczestnik organizowanych przez Józefa Montwiłła prac nad tworzeniem szkół zawodowych i rzemieślniczych oraz współinicjator utworzenia pod egidą Jana Tyszkiewicza bogatego księgozbioru bibliotecznego wydawnictw polskich. Inżynier Wiktor Niewodniczański był jednym z najstarszych energetyków polskich, działających na terenie Wileńszczyzny, szczególnie zasłużonym dla rozwoju elektryfikacji, a także życia gospodarczego i społecznego w tym regionie ówczesnej Polski. Na kartach historii zapisał się jako rzetelny fachowiec i aktywny społecznik. Zmarł 9 listopada 1929 r. w Wilnie. "Energetyka" nr 4 za 1986 r.

NG 22 (511)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA


Dar Wilnianina, który mieszka daleko

17 września br. w centrum uwagi litewskich elit politycznych i intelektualnych znalazło się otwarcie w Wileńskiej Galerii Sztuki (Pałac Chodkiewiczów, ul. Dzidżioji 4) wystawy Imago Lithuaniae, przedstawiającej historyczne dokumenty oraz mapy Wielkiego Księstwa Litewskiego z prywatnych zbiorów rodowitego Wilnianina, potomka znanego rodu inteligencji wileńskiej Tomasza Niewodniczańskiego, na losy rodziny którego bezpośredni wpływ miały obchodzone w tym dniu tragiczne wydarzenia sprzed sześćdziesięciu czterech lat.


Dowodem, że nie było to szeregowe wydarzenie kulturalne niech będzie fakt, iż w otwarciu uczestniczył prezydent R. Paksas, minister spraw zagranicznych A. Valionis, a sala była szczelnie wypełniona przez litewskie elity intelektualne. Bowiem delektować się oglądaniem takich właśnie świadectw historii u nas w Wilnie jest okazją niezwykłą. Tym bardziej, że wśród eksponatów pokazanych na wystawie w Wilnie znalazło się szereg pozycji bardzo rzadkich, w tym takie mapy, których nie ma ani w zbiorach polskich, ani litewskich, jak np. mapa Rzeczypospolitej Andrzeja Pograbki z 1570 r., mapa Księstwa Połockiego z 1580 r. Stanisława Pachałowieckiego i widok oblężonego Połocka także Stanisława Pachałowieckiego z tego samego roku.

Bardzo rzadkiej mapy Wielkiego Księstwa Litewskiego, (tzw. Radziwiłłowska) Tomasza Makowskiego z 1613 r. w wydaniu Willema Janszoona Blaeu?a z 1631 r. i widok Wilna Brauna i Hogenberga z wydrapanymi na płycie dwiema postaciami - nie posiada żadna z bibliotek litewskich. Bardzo cenne okazy stanowią widoki Grodna Matthiasa Zündta z 1568 r. jak też mapa Wielkiego Księstwa Litewskiego Macieja Strubicza z 1589 r.

Wśród eksponowanych dokumentów jest również wiele bardzo cennych, jak np. przywilej Kazimierza Wielkiego Piasta, wydany 12 V 1364 r., tj. w dniu, w którym założona została przez tego króla Akademia Krakowska, z zawieszoną pieczęcią, której nie ma żaden zbiór w Polsce, przywileje Władysława Jagiełły z 31 III 1388 r. i z 5 IV 1399 r., przywileje Henryka Walezego (de Valois) z 2 IX 1573 r. i z 2 III 1574 r. i wreszcie odręczny list carycy Katarzyny II do Stanisława Poniatowskiego z 7/18 I 1764 r.


Cenne uzupełnienie wystawy stanowi pieczołowicie wydany przez Bibliotekę Uniwersytetu Wileńskiego katalog w wersji książkowej oraz na dysku CD po raz pierwszy w trzech językach - litewskim, polskim i angielskim z przedmową Tomasza Niewodniczańskiego i prof. dr hab. Benediktasa Juodki, rektora Uniwersytetu Wileńskiego, który zaznacza, iż ta wystawa jest świadectwem wszechstronnej działalności jej autora, daje godny naśladowania wzór ukierunkowanego i konsekwentnego kolekcjonerstwa, mecenatu, a zarazem owocnej międzynarodowej współpracy kulturalnej.

Należą się więc autorowi wystawy szczególne wyrazy wdzięczności - za wieloletni trud zbierania i ratowania historycznych dokumentów, za wysiłek organizowania wystawy i możność jej oglądania, ale też za dokumenty i mapy, które na zawsze zostaną w Wilnie - w Uniwersytecie Wileńskim i w odbudowywanym Zamku Dolnym, z zaznaczeniem, zgodnie z wolą, którą ogłosił w czasie otwarcia, iż są one darem "Wilnianina, który mieszka daleko".

Przemawiając w chwili otwarcia wystawy (zamieszczamy poniżej) jej autor dał swoisty wykład historii, dotyczący losów Wilnian, ale też obecnych tendencji w Europie, gdzie dorobek i miejsce człowieka oceniane są według kryteriów aktywności społecznej, otwartości na współpracę, osobistej kultury i zawodowej kompetencji.

Zresztą słuchając Tomasza Niewodniczańskiego podczas otwarcia wystawy oraz w następnym dniu w trakcie spotkania z przedstawicielami prasy - jeszcze raz się przekonało, iż jest to wymarzony przez nas obraz Polaka wileńskiego - błyskotliwie inteligentny, niezwykle społecznie aktywny i ofiarny, wrosły w kulturę polską ze względu na swoje pochodzenie i wychowanie, ale też przyjaźnie otwarty na inne kultury, ludzi i ich zdania. Mimo prawie sześćdziesięciu lat spędzonych poza Wilnem, w każdym calu nadal Wilnianin - i w niemniejszym stopniu obywatel Europy.

Uczestnicząc w tej podniosłej uroczystości mieliśmy też satysfakcję, że dzięki naszym publikacjom w "NG" i "NCz", dotyczącym rodziny Niewodniczańskich, i przedrukom w "Mokslas ir gyvenimas" w pewnym stopniu współuczestniczyliśmy w przygotowaniu tego ważnego spotkania. Więc szczególnie gorąco zachęcamy do oglądania wystawy, która potrwa do 30 listopada br. Informacje tel. 212-42-58 oraz http://ldmuziejus.mch.mii.lt.

Do tematu wrócimy w następnym numerze w wywiadzie z dyrektorem Muzeum Sztuki Romualdasem Budrysem.

Ryszard Maciejkianiec

Na zdjęciach: autor wystawy Tomasz Niewodniczański podczas rozmowy z prezydentem Rolandasem Paksasem.

Fot. red.

Nasz Czas 30/2003 (619)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Kazimierz Grotowski

 

TWÓRCA KRAKOWSKIEGO OŚRODKA FIZYKI JĄDROWEJ

 
Henryk Niewodniczański wykładający w Instytucie Fizyki Jądrowej w Krakowie, lata 1960.

(Archiwum Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie)
 
Blisko pół wieku temu, w Bronowicach, na obrzeżach Krakowa, zaczęły rosnąć budynki, które są dzisiaj siedzibą Instytutu imienia Henryka Niewodniczańskiego. Jak to było możliwe, że w Krakowie, mieście prowincjonalnym, nie cieszącym się u władz PRL-u dobrą opinią, powstała nowa instytucja naukowa, w której zainstalowano nowoczesny na owe czasy akcelerator, cyklotron U-120? Dzięki temu, nadspodziewanie prędko Kraków stał się znanym ośrodkiem fizyki jądrowej i jej zastosowań, którego prace zaczęły być cytowane w międzynarodowych czasopismach naukowych. Było to niewątpliwą zasługą profesora Henryka Niewodniczańskiego, którego setną rocznicę urodzin uczciliśmy w Polskiej Akademii Umiejętności uroczystą sesją.

Aby zrozumieć zdarzenia sprzed pięćdziesięciu lat, powinniśmy jeszcze raz, w skrócie, prześledzić drogę życiową Henryka Niewodniczańskiego.

Urodził się w Wilnie, dnia 10 grudnia 1900 roku. Do szkół średnich uczęszczał w Wilnie, Rylsku i Briańsku (Rosja) i znowu w Wilnie, gdzie w czerwcu 1920 roku uzyskał z odznaczeniem świadectwo dojrzałości. Studiował nauki fizyczne, matematyczne i astronomiczne na Uniwersytecie Stefana Batorego.

W czerwcu 1924 roku uzyskał absolutorium, a rok później stopień doktora filozofii, na podstawie rozprawy pt. O absorpcji pasmowej i fluorescencji par rtęci.

Należy pamiętać, że czasy gimnazjalne i początek studiów Niewodniczańskiego na Uniwersytecie to pierwsza wojna światowa, rewolucja i wojna bolszewicka, w której brał – choć krótko – czynny udział, wreszcie pierwsze, trudne lata w odrodzonej Polsce.

Bardzo prędko poznano się na wyjątkowych uzdolnieniach młodego Henryka Niewodniczańskiego. Już we wrześniu 1921 roku zostaje stypendystą Departamentu Oświaty Tymczasowej Komisji Rządzącej Litwy Środkowej, a cztery miesiące później zastępcą asystenta u profesora Wacława Dziewulskiego. W 1927 wyjeżdża na rok do Tybingi, gdzie pracuje pod kierunkiem profesora Walthera Gerlacha. Habilituje się wiosną 1932 roku, mając 31 lat.

Zaraz po kolokwium habilitacyjnym Niewodniczański poślubia Irenę Prawocheńską, córkę Romana Prawocheńskiego, profesora UJ. Jak powiedziała nam kiedyś Pani Irena Niewodniczańska, poznała Henryka na wycieczce kajakowej. Był pełen humoru i całe towarzystwo zaśmiewało się z jego dowcipów. Profesor czynnie uprawiał sporty wodne i był przez pewien czas prezesem Akademickiego Związku Sportowego.

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy w dniu ślubu, Wilno, 28 marca 1932.
 
Pierwsze lata pracy naukowej poświęca Henryk Niewodniczański optyce atomowej i molekularnej, nauce, która w owych czasach stała na czele badań nad strukturą materii, będąc źródłem inspiracji dla rodzącej się mechaniki kwantowej. Ówczesną działalność młodego Henryka wspomina w liście Jan Weyssenhoff, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, były profesor Uniwersytetu Stefana Batorego:
"zaczął swą karierę naukową od prac nad fluorescencją pary rtęci i od razu wykazał wielkie uzdolnienie do badań doświadczalnych w dziedzinie fizyki, gdyż już w swej pracy doktorskiej udowodnił błędność poglądów lorda Rayleigh'a i jego szkoły w Anglii, którzy utrzymywali i starali się poprzeć doświadczalnie, że zdolną do fluorescencji (pod wpływem naświetlania linią rezonansową rtęci 2536.7 Å) jest tylko świeżo powstała para rtęci. Tymczasem Niewodniczańskiemu udało się wykazać niezbicie na drodze doświadczalnej fluorescencję w parze rtęci, dowolnie długo przechowywanej w naczyniu zamkniętym, nie zawierającym ani śladu rtęci ciekłej."

Rozgłos i uznanie międzynarodowe przyniosły Niewodniczańskiemu badania nad problemem wzbronionych linii atomowych. Opracowuje wydajną metodę uzyskiwania tych linii w mieszaninach nieznacznych ilości par metali z gazami szlachetnymi, poddanych wyładowaniom elektrycznym wysokiej częstości. Uzyskała ona w świecie nazwę "metody Niewodniczańskiego". I tutaj przychodzi największe odkrycie jego życia, a jednocześnie największe osiągnięcie polskiej fizyki okresu międzywojennego. Było nim stwierdzenie istnienia magnetycznego promieniowania dipolowego. Jedna z linii wzbronionych, w widmie promieniowania emitowanego przez mieszaninę par ołowiu z gazem szlachetnym, została zinterpretowana przez Jana Blatona i Henryka Niewodniczańskiego jako czyste przejście magnetyczne dipolowe. Henryk potwierdził to w następnym eksperymencie przez obserwację poprzecznego efektu Zeemana. W 1936 roku otrzymał Niewodniczański nagrodę Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, przyznawaną co dwa lata za najlepszą pracę z fizyki. W 1965 roku, na międzynarodowej konferencji w Amsterdamie, poświęconej 100. rocznicy urodzin Pietera Zeemana, właśnie Niewodniczańskiemu powierzono zreferowanie prac z zakresu optyki atomowej, wykonanych w naszej części Europy.

Warto sobie uświadomić, jak wyglądała wówczas praca w fizyce eksperymentalnej. Henryk Niewodniczański pracował właściwie sam, budując aparaturę badawczą i wykonując pomiary. W badaniach magnetycznego promieniowania dipolowego wspomagał go Jan Blaton, dyskutując, jak można przypuszczać, teoretyczne aspekty wykonywanych eksperymentów. Henryk Niewodniczański, poza głęboką znajomością fizyki i intuicją badawczą, był obdarzony wielką zręcznością manualną. Nie zatracił jej z upływem lat. Doskonale posługiwał się różnymi narzędziami, np. palnikiem do obróbki szkła, i do niego właśnie przychodziliśmy w Instytucie Fizyki UJ przy ulicy Gołębiej 13, prosić (często z duszą na ramieniu) o zreperowanie zerwanej, cienkiej nici precyzyjnego elektrometru. Warto było oglądać taką operację wykonywaną jego wielkimi dłońmi.

W 1934 roku Henryk Niewodniczański otrzymuje stypendium Fundacji Rockefellera i wyjeżdża na rok do Cambridge, aby pracować w The Royal Society Mond Laboratory i Cavendish Laboratory. Zabiera ze sobą żonę Irenę i rocznego syna Tomasza. Z uwagi na szefa obydwu tych instytucji, Lorda Rutherforda of Nelson, Cambridge było wówczas "świętym miejscem" rodzącej się fizyki jądrowej, do którego zjeżdżali się najzdolniejsi ludzie pracujący w tej branży.

W Cambridge Niewodniczański radykalnie zmienia kierunki swoich zainteresowań. Początkowo ma pracować w grupie [Rosjanina] Piotra Kapicy i zajmować się fizyką niskich temperatur. Wraz z młodym Amerykaninem, Henry A. Boorse'em, bada zmiany elektrycznego oporu metali w temperaturach ciekłego wodoru i helu. W sierpniu 1934 roku Kapica wyjeżdża do Związku Radzieckiego i zostaje tam zatrzymany na rozkaz Stalina. Rutherford postanawia przekazać mu do Rosji jego aparaturę. Henryk szybko kończy rozpoczęte prace, aby przenieść się do Cavendish Laboratory. W związku z tymi planami – pisze Niewodniczański – "zaczęliśmy z Boorse'm bardzo solidnie w Mond Lab. pracować. Zjawiamy się zaraz po 9-ej rano, na lunch do domów nie jeździmy (na rowerach), a ze sobą termos, kanapki i owoce przywozimy i tak bez wychodzenia w Lab. do 6:30 wieczorem siedzimy aż nas ostatnich wylewają, światło i inne prądy w Lab. wyłączając."

W Cavendish Laboratory Henryk Niewodniczański przystępuje do badań w fizyce jądrowej. Wspólnie z C. H. Westcottem mierzy absorpcję neutronów w różnych substancjach i wzbudzanie przez neutrony sztucznej promieniotwórczości w srebrze i miedzi. Neutrony są spowalniane w parafinie, w temperaturze ciekłego azotu i wodoru. Niewodniczański jest zafascynowany tą dziedziną i postanawia działać w tym kierunku po powrocie do Polski.

Tymczasem otrzymuje list od profesora Dziewulskiego, że z dniem 1 stycznia 1935 roku otrzyma w Wilnie etat adiunkta.

"Bardzo serdecznie dziękuję Kochanemu Panu Profesorowi – pisze w odpowiedzi – za tak miły list i do tego z tak przyjemną wiadomością, która nas oboje (z żoną) ucieszyła. To już urządza, pozwala na zupełniejsze poświęcenie się pracy naukowej, bez potrzeby stałego rozpraszania się na zajmowanie się sprawami z pracą naukową nic wspólnego nie mającymi, jak akwizytorska działalność przedstawiciela handlowego. Przy skromnym urządzeniu się VI-tka plus 2 godziny ćwiczeń może w Wilnie na utrzymanie rodziny wystarczyć. Tem jeszcze przyjemniej, że adiunktura wydaje się być stanowiskiem bardziej ustabilizowanem, niż asystentura docenta."

I tak, w tym miejscu dowiadujemy się, że w owych czasach można było być habilitowanym asystentem.

Po roku pobytu w Cambridge Niewodniczańscy wracają do Wilna. Henryk, pełen zapału, występuje o zasiłek z Funduszu Kultury Narodowej i rozpoczyna organizację laboratorium fizyki jądrowej. O nastroju świadczy list wysłany do profesora Jana Weyssenhoffa:

"Nastawiam się na przygotowanie do najwłaściwszego zużycia zasiłku w wysokości zł 14.500, który jest przeznaczony na zakup 50 mg radu i na rozmaite przyrządy i materiały do pracy nad neutronami i indukowaną promieniotwórczością. Obecnie już adaptujemy domek w podwórzu Zakładu (dawna studnia i pompa) na locum do przechowywania bromku radu i pobierania i oczyszczania radonu. Może więc już za pół roku, lub nawet wcześniej, zaczniemy konkurować z Cavendish Lab., z Joliot'ami itd."

W tym samym mniej więcej czasie Rada Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego Uniwersytetu Poznańskiego proponuje Henrykowi Niewodniczańskiemu objęcie Katedry Fizyki Doświadczalnej. Jest wiosna 1937 roku. We wrześniu przychodzi nominacja na profesora nadzwyczajnego. Niewodniczańscy przenoszą się do Poznania. Henryk Niewodniczański ma wówczas 36 lat.

Jest to punkt zwrotny w jego karierze. Kończy się etap indywidualnego badacza, który przyniósł Niewodniczańskiemu wielkie osiągnięcia. Zaczyna się o wiele trudniejszy etap organizatora nauki.

W Poznaniu zastaje Niewodniczański okropną ciasnotę i bałagan. Pisze do Weyssenhoffa:

"Dziękuję Panu Profesorowi bardzo serdecznie za Jego życzenia z powodu powołania mnie do Poznania oraz za miłe i życzliwe rady. Niestety dotychczas nie mogę się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia, jakie odniosłem z pobytu w Poznaniu. Stan zaopatrzenia Zakładu, panujące w nim stosunki personalne, oraz cały skandalicznie niski poziom fizyki poznańskiej – wszystko to niestety okazało się przy bliższym poznaniu znacznie gorsze, aniżeli można było poprzednio przypuszczać. Czeka mnie wyjątkowo ciężka i niewdzięczna praca. Nim się przystąpi do organizowania czegoś, trzeba będzie karczować i wymiatać smutne pozostałości."

Niewodniczański przystępuje do tworzenia nowego ośrodka naukowego. Ma wielkie plany. Zamierza działać w trzech kierunkach: optyki atomowej, fizyki jądrowej i badania powierzchni metali i stopów metodą dyfrakcji elektronów. Za zgodą kolegów z Uniwersytetu Stefana Batorego, przewozi do Poznania część laboratorium i dzięki znakomitej reputacji gromadzi wokół siebie grupę młodych, zdolnych fizyków z Poznania, Wilna i Krakowa.

Na młodego profesora i kierownika katedry spada ogrom obowiązków.

"Jestem ostatnio tak okropnie zajęty – pisze do swoich przyjaciół – że nawet na spanie więcej jak 5-6 godzin na dobę nie mam czasu. Bo to jest teraz u nas sesja egzaminacyjna i mam moc egzaminów co dzień. Prócz tego 2-óch moich magistrantów za kilka dni zdaje egzaminy ostateczne, więc moc miałem roboty z redagowaniem ich prac. 6-u innych magistrantów zabiera mi też moc czasu, bo to przeważnie trzeba z nimi współmontować całkiem nowe urządzenia i aparatury. Ale za to pięknie pracują teraz u nas komory jonizacyjne ze wzmacniaczami proporcjonalnymi (ładnie idzie jedna praca z fotoneutronami), kończy się montaż własnej budowy komory Wilsona etc."

Wytężona praca zaczyna przynosić owoce. Oprócz badań z optyki atomowej linii wzbronionych, przygotowywane są pierwsze dwie publikacje z fizyki jądrowej: O absorpcji powolnych neutronów w borze i licie oraz O kątowym rozkładzie par elektronów materializacji promieni gamma radu C'. Publikacje te nigdy nie ukazały się drukiem. Rękopisy wraz ze wszystkimi materiałami spłonęły podczas wojny w Wilnie. Jednakże w tych właśnie publikacjach można znaleźć inspirację dwóch prac doktorskich, Jerzego Janika i Andrzeja Hrynkiewicza, wykonanych po wojnie w Krakowie pod kierunkiem Henryka Niewodniczańskiego.

Tymczasem w roku 1938 umiera profesor Wacław Dziewulski i z początkiem 1939 roku Henryk Niewodniczański zostaje powołany na kierownika I Katedry Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Stefana Batorego. Mimo że Niewodniczański nie czuł się w Poznaniu dobrze, musiała to być trudna alternatywa, pozostawić zbudowany z tak wielkim trudem warsztat pracy w Poznaniu i zaczynać wszystko od nowa w Wilnie. Jednakże Henryk Niewodniczański uważał się za ucznia profesora Wacława Dziewulskiego. Przejęcie jego dziedzictwa uważał za swój miły obowiązek. Poza tym, jak pisze Adam Strzałkowski w katalogu wystawy otwartej w PAU w stulecie urodzin Henryka:

"Niewodniczański, co często miał zwyczaj podkreślać, był Litwinem [...] w tym szlachetnym sensie przynależności do jednej z dwóch nacji wchodzących w skład jednej, wspólnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów [...] Litwinem z urodzenia w Wilnie, ze studiów w Uniwersytecie Stefana Batorego i swej początkowej pracy naukowej."

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy z synami Tomaszem i Jerzym, Wilno, ok. 1939.
 
Nominacja zostaje podpisana przez prezydenta RP w dniu 30 czerwca 1939 roku i w końcu lipca Irena i Henryk Niewodniczańscy, wraz z synami, 5-letnim Tomaszem i 3-letnim Jerzym, wracają po kilku latach nieobecności do Wilna. Henryk obejmuje I Katedrę Fizyki Doświadczalnej na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Stefana Batorego i kierownictwo Zakładów Fizycznych I i II. Stanowisko to zajmuje do zamknięcia Uniwersytetu Stefana Batorego przez władze Republiki Litewskiej 16 grudnia 1939 roku. Słyszeliśmy na wykładzie profesora Romualda Brazisa, że Henryk Niewodniczański osobiście przekazał litewskiemu komisarzowi cały inwentarz naukowych i dydaktycznych pracowni, przyrząd po przyrządzie. Miał zapewne nadzieję, że w przyszłości będzie go z powrotem odbierał.

Angielscy przyjaciele nie zapomnieli o Henryku Niewodniczańskim. Zachowały się listy profesora Johna D. Cockrofta (styczeń i luty 1940) oraz profesora Williama L. Bragga (marzec 1940) w sprawie przyjazdu Niewodniczańskiego z rodziną do Anglii i przyznania mu grantu na badania w Cavendish Laboratory w Cambridge. W kwietniu nadeszły brytyjskie wizy i bilety. Niestety nie obejmowały one matki Henryka i Niewodniczańscy zrezygnowali z wyjazdu.

Jak pisze Niewodniczański w swoim życiorysie:

"Następnie do sierpnia 1940 r. byłem bezrobotnym. Od końca sierpnia 1940 r. pracowałem jako kierownik działu budowy przyrządów fizycznych w Państwowej Fabryce Elektrotechnicznej w Wilnie, a następnie, po zajęciu Wilna przez Niemców i zwinięciu tego działu w lipcu 1941 r. przez cały czas okupacji niemieckiej jako magazynier w tejże fabryce. Jednocześnie, przez cały czas okupacji, wykładałem fizykę na tajnych kompletach Uniwersytetu Stefana Batorego. Po wyzwoleniu Wilna przez wojska radzieckie, od lipca 1944 r. do opuszczenia Wilna w kwietniu 1945 r. w ramach ewakuacji ludności polskiej, pracowałem jako geofizyk w Oddziale Litewskim Komitetu do Spraw Geologii przy Radzie Komisarzy Ludowych SRR (pełniąc tam jednocześnie obowiązki naczelnika wydziału planowania)." [...]

"Po powrocie do Kraju – pisze znowu Niewodniczański – w m-cu kwietniu 1945 r. zostałem "przygarnięty" przez Uniwersytet Łódzki, zaś we wrześniu tegoż roku przeniosłem swoje "przygarnięcie" do Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, na który zostałem powołany w maju 1945 r. W międzyczasie, w oczekiwaniu na nominację na katedrę do Krakowa, w czerwcu i lipcu tegoż roku wykładałem fizykę atomową na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, a od listopada 1945 r. do końca lipca 1946 r. zajmowałem stanowisko kontraktowego profesora zwyczajnego fizyki doświadczalnej Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu."

W rzeczywistości do końca nie było pewne, gdzie ostatecznie osiedlą się Niewodniczańscy. W grudniu 1945 roku profesorowie UJ, Konstanty Zakrzewski i Jan Weyssenhoff, wraz z docentem Mieczysławem Jeżewskim wysyłają pismo, skierowane do Ministerstwa Oświaty, w sprawie powołania Henryka Niewodniczańskiego i Jana Blatona na stanowiska profesorów w Uniwersytecie Jagiellońskim. Widzieliśmy też list Jana Weyssenhoffa do Henryka Niewodniczańskiego z grudnia 1945 roku, zachęcający go do przeniesienia się z Wrocławia do Krakowa. Pozostający w przyjacielskich stosunkach Blaton i Niewodniczański naradzają się w tej sprawie. Podobno jednym z czynników, które wpłynęły na decyzję, były dobre warunki dla kształcenia dzieci, a być może również fakt, że ojciec Ireny Niewodniczańskiej był przecież profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Ostatecznie w dniu 22 maja 1946 roku Henryk Niewodniczański zostaje profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego i kierownikiem Katedry i II Zakładu Fizyki Doświadczalnej. Początkowo, na krótki czas, Niewodniczańscy zamieszkają w budynku fizyki, następnie przeprowadzą się do stałego lokum przy ulicy Łobzowskiej. W tym mniej więcej czasie rodzi się im córka, Justyna. Po śmierci profesora Konstantego Zakrzewskiego w 1948 roku, Henryk Niewodniczański obejmuje kierownictwo Zespołu Katedr Fizyki, a w 1956 zostaje dyrektorem utworzonego Instytutu Fizyki UJ. Jan Blaton uzyskał stanowisko profesora nadzwyczajnego UJ i objął Katedrę Mechaniki Teoretycznej. Niestety zginął tragicznie w Tatrach w maju 1948 roku.

I tak, po raz trzeci w swoim życiu, Henryk Niewodniczański zaczyna od nowa organizować ośrodek naukowy. Ma 45 lat.

Mimo wielkich tradycji Zygmunta Wróblewskiego i Mariana Smoluchowskiego przedwojenny ośrodek fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim był raczej niewielki. Składał się z dwóch katedr, fizyki eksperymentalnej i fizyki teoretycznej. Profesor Konstanty Zakrzewski, wraz ze swoimi uczniami, kontynuował badania w dziedzinie kriogeniki, a następnie zajął się optyką metali, pomiarami stałych dielektrycznych, rozchodzeniem się fal elektromagnetycznych, zjawiskiem Kerra i dyfrakcją elektronów. Profesorami fizyki teoretycznej byli: Władysław Natanson, zajmujący się optyką i termodynamiką procesów nieodwracalnych, a po nim Jan Weyssenhoff, pracujący w dziedzinie teorii względności.

Fizyka zajmowała budynek przy ulicy Gołębiej 13. Został on przez niemieckiego okupanta zdewastowany, aparatura wywieziona. Ocalał natomiast księgozbiór, przechowany w Bibliotece Jagiellońskiej. Mimo trudnych warunków profesor Zakrzewski, wraz ze swoimi nielicznymi współpracownikami, uruchamia studia fizyczne i podejmuje działalność naukową, również w nowych kierunkach. We współpracy z Polską Akademią Umiejętności powstaje Komisja Stacji Badań Promieniowania Kosmicznego, prowadząca pomiary w kopalni soli w Wieliczce.

Po przyjeździe Henryka Niewodniczańskiego praca może nabrać tempa. Jan Weyssenhoff wraz z Henrykiem Niewodniczańskim organizują trzy wyprawy do stref okupacyjnych Niemiec w celu zakupu aparatury naukowej oraz różnych niezbędnych materiałów. Jeżdżą na ogół samochodem. Kierowcą jest Weyssenhoff. Pomagają im asystenci, Jerzy Gierula i Ryszard Kołodziejski. Działają w rosyjskiej strefie okupacyjnej. Mają do dyspozycji kwotę 1.5 miliona marek, pozostawioną w Polsce przez niemieckie władze okupacyjne. Te, blisko sześć miesięcy trwające, wyprawy odbywały się w ciężkich i niezwykłych warunkach. Trzeba było zabierać ze sobą żywność, nawet mąkę na chleb, zdobywać często ukrywane informacje o dostępnej do nabycia aparaturze i materiałach. Przewożono je z wieloma przygodami do Krakowa. Umożliwiły one rozpoczęcie działalności dydaktycznej i naukowej. Przez kilka lat magazyny w Instytucie na Gołębiej, w których przechowywano te skarby, nazywaliśmy "Berlinem". Najcenniejszą aparaturę i materiały, np. lampy radiowe czy specjalne kondensatory, były schowane w gabinecie Henryka Niewodniczańskiego, w zamykanych szafach. Były wydawane tylko w uzasadnionych przypadkach, osobiście przez Papę (tak nazywaliśmy Profesora), z całym ceremoniałem i wieloma opowieściami.

Po powrocie Niewodniczańskiego i Weyssenhoffa z wypraw niemieckich do nielicznego grona pracowników Instytutu Fizyki dołączyła wkrótce pokaźna grupa młodych ludzi. Niektórzy przyszli z Wilna, za Henrykiem Niewodniczańskim, niektórzy z Lublina, za Janem Blatonem. Niewodniczański próbował namówić przebywającego w Kopenhadze profesora Stefana Rozentala do objęcia stanowiska w Krakowie. Rozental odmawia, tłumacząc się zobowiązaniami wobec Duńczyków. Resztę nowych pracowników stanowili studenci, czwartego, trzeciego, a nawet drugiego roku (jak autor tego artykułu), którzy, przyjęci na asystenturę, na gwałt kończyli studia. Druga wojna światowa na sześć lat zerwała kontakty fizyków polskich ze światem nauki. Niektóre działy fizyki, a zwłaszcza fizyka jądrowa, poczyniły w tym czasie olbrzymi krok naprzód. Zmienił się przedmiot badań, aparatura, metody badawcze. Pracę naukową należało zaczynać od nauki. W tym szczególnym okresie, przez kilka lat, wykładowcy uczyli się razem ze studentami. Na seminaria studenckie i wiele wykładów, zwłaszcza monograficznych, uczęszczali wszyscy pracownicy Zespołu Katedr Fizyki. Kurs zaawansowanej mechaniki kwantowej i fizyki jądrowej przerabiano w kilkunastoosobowym zespole. Najmłodszy uczestnik kursu miał 20 lat i był jeszcze studentem (dzisiaj jest dyrektorem Instytutu im. Henryka Niewodniczańskiego). Najstarsi uczestnicy, dwaj profesorowie, byli po pięćdziesiątce. Szczególną rolę, jednoczącą całe krakowskie środowisko naukowe, odgrywało Krakowskie Konwersatorium Fizyczne. Zgodnie z przedwojenną tradycją, odbywało się w czwartki, o godzinie 17, oczywiście z kwadransem akademickim, w dużej sali wykładowej Zespołu Katedr Fizyki przy ulicy Gołębiej 13. Niewodniczański pilnował, by jego współpracownicy brali w nim czynny udział i referowali ciekawe prace z różnych dziedzin fizyki. Prowadził swoją prywatną listę referujących i, sugerując tematy, wzywał leniwych do wygłaszania odczytów. W budynku przy ulicy Gołębiej 13 panował specyficzny nastrój. Siedziało się tutaj właściwie przez cały dzień, aż do godzin nocnych. Pani Irena Niewodniczańska przychodziła czasami, aby wyciągnąć męża do domu. "Bo wy jesteście takie nocniki" – mówiła. Przychodziły również nasze dziewczyny, a później żony. Kiedyś jedna z nich poskarżyła się Pani Irenie, że oni ciągle zajmują się fizyką. "Przecież wiedziałaś, kogo brałaś" – usłyszała od Ireny.

Niewodniczański miał swoją wizję Instytutu Fizyki. Wynikała ona z jego osobistych doświadczeń, ale również z rozmów, które prowadził ze swoimi współpracownikami. Umiał prowokować dyskusje, a następnie słuchać co inni mają do powiedzenia. Zamierzał rozwijać optykę atomową, dyscyplinę swojej młodości, i fizykę jądrową oraz te jej zastosowania, które, jak na przykład rozpraszanie neutronów, otwierały nowe możliwości badania struktury ciała stałego. Te ambitne plany musiały się rozpocząć od tworzenia bazy aparaturowej. Wiązało się to z określonym rytuałem. Papa wzywał młodego człowieka, w większości przypadków studenta i proponował na przykład: "Panie «Kulego». Może byście wybudowali impulsową komorę jonizacyjną [albo licznik proporcjonalny, licznik iskrowy, licznik Geigera-Müllera, licznik scyntylacyjny, komorę Wilsona czy komorę dyfuzyjną]".

Była to na ogół propozycja nie do odrzucenia i delikwent oczywiście się zgadzał. Jeśli młody człowiek nic na ten temat nie wiedział, wówczas obaj udawali się do biblioteki, gdzie odbywało się wyszukiwanie odpowiedniej literatury. W tym momencie Profesor uważał wszystko za załatwione i zazwyczaj miał rację. Oczywiście problem nie ograniczał się do skonstruowania komory jonizacyjnej. Należało również zbudować własnymi rękami odpowiedni impulsowy wzmacniacz, dyskryminator i jakiś układ rejestracji impulsów oraz system zasilania komory napięciem i gazem. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych tych rzeczy nie kupowało się w sklepie. Sam Henryk Niewodniczański tak właśnie uprawiał fizykę eksperymentalną i odpowiednio wychowywał swoich uczniów.

O dziwo, ale w ten sposób, w ciągu kilku zaledwie lat, w laboratoriach Zespołu Katedr Fizyki pojawiły się skomplikowane, jak na owe czasy, urządzenia do prac w zakresie fizyki jądrowej i optyki atomowej. Patrząc dzisiaj na ówczesne działania Niewodniczańskiego w dziedzinie fizyki jądrowej, nie sposób uniknąć stwierdzenia, że wiązały się one z wielkim ryzykiem. Już wtedy, w latach pięćdziesiątych, dla uprawiania fizyki jądrowej nie wystarczały urządzenia detekcyjne i naturalne źródła promieniowania. Niezbędne były akceleratory cząstek. Pod tym względem świat zmienił się radykalnie od czasów Ernesta Rutherforda. A akceleratory cząstek wymagały wielkich nakładów finansowych. Nic nie wskazywało na to, by miały się one pojawić w ubogim, zrujnowanym wojną kraju.

Nie zaniedbywano oczywiście żadnej okazji zdobywania pieniędzy. Jedną z nich była współpraca z utworzonym tuż po wojnie Wojskowym Instytutem Technicznym, WIT. Niestety, w 1951 roku zlikwidowano WIT i utworzono Wojskową Akademię Techniczną, WAT. Nie tylko utracono źródło finansowania, ale WAT zabrała część zakupionych za te pieniądze czasopism i przyrządów. Znacznie korzystniej wyglądała współpraca z Polską Akademią Nauk. Powstał Instytut Fizyki PAN, a w 1953 roku przy Gołębiej 13 zlokalizowano II Zakład Fizyki Jądra Atomowego PAN, powierzając jego kierownictwo Henrykowi Niewodniczańskiemu.

Ówczesna siedziba fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim... Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły, schowany za drzewami Plant, pod nim dwie kondygnacje piwnic, nad nim wieża, doskonałe miejsce do oglądania dachów starego Krakowa. Przed budynkiem stoi dzisiaj pomnik Mikołaja Kopernika. Wybudowany przed pierwszą wojną światową, dzięki staraniom profesora Augusta Witkowskiego, budynek ten nosi dzisiaj nazwę Collegium Witkowskiego. Korzystając ze wszystkich dostępnych środków finansowych, przystąpiono tutaj do budowy dwóch małych akceleratorów: na pierwszym piętrze – generatora elektrostatycznego AJGES z rurą akceleracyjną, a w piwnicy – Małego Cyklotronu C-48, o średnicy nabiegunników 48 cm. Budowę cyklotronu trzeba było rozpocząć [w roku 1952/1953] od wykopania dołu na fundamenty dla elektromagnesu. Ziemię wynosili wszyscy, z Niewodniczańskim na czele. Z wyjątkiem jarzma i nabiegunników o wadze czterech ton, zamówionych w Zakładach Zieleniewskiego, wszystkie elementy cyklotronu wykonano we własnym zakresie. Konieczne dla tego projektu doświadczenie zdobywano, krok po kroku, w trakcie jego realizacji. A oto, jak Jacek Hennel opisuje doniosły moment uruchomienia cyklotronu:

"Późnym wieczorem tegoż dnia (28 grudnia 1956) zebrali się w piwnicznych pomieszczeniach cyklotronu wszyscy członkowie mojej pracowni. Przybył Profesor Niewodniczański, przynosząc kilka flaszek wina, które na razie ustawił w kąciku. Przyszli również niektórzy uczestnicy dawnych "zebrań cyklotronowych", których nowe obowiązki [...] pozbawiły przyjemności udziału w pracach nad Małym Cyklotronem. Każdy z moich współpracowników zajął się czuwaniem nad wyznaczoną sobie częścią aparatury. Przez jakiś czas coś się psuło i nie funkcjonowało, raz to, raz tamto. Jednakże po paru godzinach usuwania usterek przyszedł moment, że wszystko było gotowe. Obecni skupili się wokół stołu sterowniczego, na którym stała opornica regulująca natężenie pola magnetycznego i galwanometr podłączony do tarczy. Przesunąłem suwak opornicy. W pewnym jego położeniu, a zgodnie z uprzednim obliczeniem, galwanometr wychylił się, wskazując istnienie wiązki wewnętrznej padającej na tarczę. Pierwszy w Polsce cyklotron zaczął funkcjonować. Była to dla nas wszystkich chwila wielkiego szczęścia. Profesor sięgnął po butelki wina."

Mały Cyklotron, który przyspieszał protony do energii około 2 MeV [Megaelektronowolty], był przedmiotem dumy całego, utworzonego w tym właśnie roku w miejsce Zespołu Katedr, Instytutu Fizyki UJ. Po przeniesieniu na Bronowice służył do prac w dziedzinie fizyki stosowanej i niektórych prac w spektroskopii jądrowej. Oczywiście, nie wystarczało to w żadnej mierze dla realizacji ambitnych planów Henryka Niewodniczańskiego stworzenia ośrodka fizyki jądrowej z prawdziwego zdarzenia.

I tutaj zdarzył się cud, a jednocześnie okazało się, jak genialna była naukowa polityka Henryka Niewodniczańskiego. W 1955 roku Związek Radziecki zaproponował niektórym krajom – z grupy tzw. bratnich krajów socjalistycznych – zainstalowanie u siebie reaktorów atomowych i cyklotronów, oczywiście radzieckiej produkcji. Nie była to bynajmniej darowizna. Należało za nie słono zapłacić. Pamiętajmy, że był to czas zimnej wojny. Fizyka i energia jądrowa miały być synonimem potęgi i przewagi nad Światem Zachodnim.

W centralistycznym systemie komunistycznym wydawało się rzeczą oczywistą, że reaktor atomowy i cyklotron powinny być zlokalizowane w jednym miejscu. Tak stało się w NRD, Rumunii i Czechosłowacji. W Polsce jednak miało być inaczej. Niewodniczański rozwinął niesłychanie energiczną działalność. Zorganizował ogólnopolską konferencję, poświęconą metodom eksperymentalnym fizyki jądrowej, która niezbicie pokazała, że jedynie Kraków ma doświadczenie z budowanym właśnie Małym Cyklotronem i szerokie zaplecze aparatury pomiarowej, gwarantujące natychmiastowe rozpoczęcie prac badawczych w fizyce jądrowej.

Udało się dotrzeć do odpowiednich ludzi, którzy umożliwili Niewodniczańskiemu audiencję u Hilarego Minca, rządzącego gospodarką PRL-u prezesa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Uzyskano decyzję, że reaktor atomowy zainstalowany zostanie w Świerku pod Warszawą, a cyklotron U-120 w Krakowie. Nie brakowało dramatycznych momentów. Początkowo chciano ograniczyć inwestycję w Krakowie wyłącznie do budynku cyklotronu. Stanowczy opór Henryka Niewodniczańskiego spowodował, że zgodzono się wybudować cały instytut.

Trudno dzisiaj zrozumieć, jak Profesor tego dokonał. Z całą pewnością w swojej akcji nie mógł liczyć na zbyt wielu sojuszników. Niech mi będzie wolno opowiedzieć w tym miejscu anegdotę. Z początkiem lat osiemdziesiątych pracowałem w Berkeley, w Instytucie Lawrence'a, nad rozszczepieniem lekkich jąder atomowych pod wpływem sił odśrodkowych. Po całym dniu spędzonym przy tamtejszym akceleratorze otrzymałem telefon od szefa laboratorium, Boba Stokstada, z zapytaniem, czy nie przyszedłbym do nich zaraz na kolację. Byłem dość sfatygowany i raczej nieodpowiednio ubrany, ale Bob powiedział, że to nic nie szkodzi. Julia Stokstad bardzo dobrze gotowała, dom był miły, więc nie mogłem się oprzeć. Okazało się, że u Stokstadów był Ben Mottelson z żoną. Rozmowa zeszła na Henryka Niewodniczańskiego, który wówczas od ponad dziesięciu lat nie żył. Ben Mottelson wraz z Aage Bohrem (obaj laureaci nagrody Nobla) byli w Krakowie pod koniec lat pięćdziesiątych. Zwiedzali Instytut na Bronowicach i Profesor zabrał ich w Tatry. "Była fatalna pogoda, gęsta mgła – opowiadał Mottelson – ale Niewodniczański wszystko nam pokazywał. Tutaj Giewont, tam Rysy. Nic nie było widać. Ale On miał taki dar przekonywania!"

Decyzja zainstalowania cyklotronu U-120 w Krakowie całkowicie zmieniła sytuację krakowskiej fizyki. Było to po prostu przejście fazowe. Otworzyły się możliwości, o których trudno było poprzednio marzyć. Poza cyklotronem pojawiła się rosyjska aparatura elektroniczna, detektory i materiały dotąd niedostępne. Budowany [od roku 1956] w imponującym tempie Instytut w Bronowicach stawał się pod względem wyposażenia ośrodkiem stojącym na przyzwoitym, europejskim poziomie.

Jednocześnie otwarły się zamknięte dotychczas drzwi na świat. Niewodniczański mógł wysyłać swoich uczniów za granicę. Adam Strzałkowski, Leon Pomorski i inżynier Wojciech Zakrzewski udali się na kilka miesięcy do Kijowa, gdzie pracował podobny cyklotron, a ja na półtora roku do Leningradu, do Instytutu Joffe'go. Niebawem zaczęły się podróże na Zachód, głównie do Wielkiej Brytanii. Adam Strzałkowski, Stefan Świerszczewski i nieco później Andrzej Budzanowski wyjechali na długie pobyty do Liverpoolu. Ja pojechałem do Birmingham. Andrzej Hrynkiewicz pojechał do USA, a Lucjan Jarczyk do Szwajcarii. Procedura wysyłania młodych ludzi za granicę była dość lakoniczna i podobna do tej, stosowanej przez Niewodniczańskiego przy zlecaniu im budowy różnego typu aparatury. Wyjeżdżając do Leningradu, usłyszałem od Profesora, do kogo mam się udać, zostałem wprowadzony w tajniki używania imienia i otczestwa, jak również dowiedziałem się, gdzie znajduje się polski kościół w tym mieście. Przed moim wyjazdem do Birmingham Profesor wygłosił dla mnie krótki wykład o angielskim systemie monetarnym, ustroju parlamentarnym, stosunkach towarzyskich oraz wręczył mi mapkę londyńskiego metra. Natomiast w obydwu przypadkach nie przejmował się faktem, że moja ówczesna znajomość rosyjskiego i angielskiego była raczej fragmentaryczna.

W Wielkiej Brytanii pamiętano, że Niewodniczański należał do ekskluzywnego "Klubu Rutherforda" i my, jego uczniowie, byliśmy serdecznie przyjmowani. W Birmingham było wówczas trzech członków tego klubu, profesorowie Bill Burcham, Rudi Peierls i J. H. Fremlin. U Billa Burchama bywałem w domu i mimo upływu czterdziestu lat wymieniamy co roku listy i życzenia. Cały personel naukowy, teoretycy i eksperymentatorzy należący do Department of Physics, spotykał się codziennie na "afternoon tea". Rudi Peierls zlokalizował mnie zaraz po przyjeździe i często wciągał do rozmowy, zwłaszcza że mając żonę z Europy Wschodniej, lubił słuchać wieści zza "żelaznej kurtyny". Profesor Peierls odegrał ważną rolę w pierwszych krokach brytyjskiego programu budowy bomby atomowej, który rozpoczął się wcześniej od amerykańskiego. W pewnym momencie Anglicy dołączyli do Projektu Manhattan i wyjechali do Los Alamos. Oczywiście Peierls nigdy o tym nie mówił. Ale podczas jednej z popołudniowych herbatek rozmawialiśmy o wizytach w USA, które wówczas nie były tak powszechne i łatwe. Zapytany o liczbę podróży przez Atlantyk, Peierls uśmiechnął się i powiedział: "kilkadziesiąt razy".

Instytut na Bronowicach był jeszcze w budowie. W budynku cyklotronu instalowano cyklotron. Jeszcze przed jego uruchomieniem przygotowywaliśmy pierwszy eksperyment: pomiar polaryzacji neutronów z reakcji strippingu deuteronów na węglu. Budowaliśmy parafinowy kolimator neutronów, tanki z wodą i osłony ołowiane dla redukcji tła. Szybkie neutrony miały się rozpraszać w helu, wypełniającym licznik proporcjonalny i być wykrywane w scyntylacyjnym detektorze Hornyaka, ustawianym w płaszczyźnie reakcji, raz po lewej, raz po prawej stronie. Asymetria lewo-prawo, w liczbie koincydencji, pomiędzy licznikiem proporcjonalnym, a detektorem Hornyaka miała być miarą stopnia polaryzacji neutronów. Pierwszą wiązkę jonów z cyklotronu U-120 uzyskano w listopadzie 1958 roku. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności wyprowadzenia jej w powietrze i wykonania fotografii. Była to świecąca miotła o długości kilkudziesięciu centymetrów, grubsza na końcu, zgodnie z prawem jonizacji Bragga. Schowani za osłonami przed promieniowaniem, obserwowaliśmy ją poprzez system zwierciadeł. Poczuliśmy zapach ozonu. Była to podniecająca i wzruszająca chwila. Pomiar polaryzacji neutronów powiódł się i został opisany w Biuletynie Polskiej Akademii Nauk. Niebawem wyjechałem do Uniwersytetu w Birmingham, gdzie w dalszym ciągu zajmowałem się problemem polaryzacji cząstek.

Z tym pierwszym eksperymentem, wykonanym na krakowskim cyklotronie, wiąże się zabawna historia. Wyniki pomiarów zabrałem ze sobą do Birmingham, aby je statystycznie opracować. Tam otrzymałem od Adama Strzałkowskiego alarmującą wiadomość, że powinienem je natychmiast przysłać Henrykowi Niewodniczańskiemu, który zamierzał zaprezentować naszą pracę na konferencji we Francji. Postanowiłem więc nadać telegram. Był to zbiór kilku liczb, podający kąty, wartość polaryzacji i błąd pomiaru. Późnym popołudniem udałem się z tym tekstem do małego urzędu pocztowego przy Boumbrook Road. Uprzejmy urzędnik, a jednocześnie kierownik poczty, pokiwał głową i powiedział: "Sorry, Sir, nie nadam takiego telegramu". Wróciłem więc do mojego pokoiku, wynajmowanego opodal u miłego inżyniera Rudawskiego, polskiego emigranta. Po upływie godziny zjawił się u mnie kierownik poczty, przeprosił i powiedział, że może przyjąć telegram. Jedyny raz w moim życiu mogłem to zrobić u siebie w domu. Ze zdumienia nie zapytałem zafrasowanego Anglika, skąd znał mój adres. Sprawa ta miała dalszy ciąg. Telegram przyszedł do Krakowa w nocy. Specjalny posłaniec dostarczył go do Instytutu na Bronowicach. Zaspany wartownik został zobowiązany doręczyć go natychmiast Adamowi Strzałkowskiemu. Można sobie wyobrazić, ile czasu spędziły odpowiednie komórki wywiadu – brytyjskiego i polskiego – aby rozszyfrować przekazaną wiadomość.

Opisując warunki, w których Henryk Niewodniczański tworzył wielki ośrodek fizyki w Krakowie, nie można pominąć politycznej atmosfery tamtych lat. Ówczesne władze konsekwentnie dążyły do przygotowania w środowisku uniwersyteckim nowej, politycznie właściwej kadry, która miała przejąć władzę w uczelni. W tym celu rozwijano stopniowo aparat selekcji, bynajmniej nie naukowej, ale zastraszania i śledzenia. W 1948 roku należałem do ostatniego, szczęśliwego rocznika, dla którego przyjęcie na studia polegało na pomyślnym zdaniu egzaminu wstępnego, niemal bez politycznych uwarunkowań. Ale również wtedy fakt pobytu ojca za granicą i jego udział w wojnie na Zachodzie musiał być przeze mnie ukrywany i w odpowiednich ankietach personalnych należało podawać wykrętne lub wręcz kłamliwe odpowiedzi. Nie bez znaczenia było, iż studia fizyki, nie mające wielkich perspektyw finansowych, nie były specjalnie oblegane.

Nie miały również takiego znaczenia ideologicznego, jak prawo czy historia. Sytuacja szybko uległa zmianie. Oprócz właściwego społecznego pochodzenia – robotniczego lub chłopskiego – również na fizyce bardziej skrupulatnie badano właściwą postawę polityczną kandydata i polityczne powiązania jego rodziny. Polityczna selekcja pojawiła się przy rekrutacji na studia magisterskie, po trzecim roku studiów. Niektórzy z naszych młodszych kolegów mieli z tych powodów wielkie trudności.

Pod koniec lat czterdziestych władze zlikwidowały Kółko Matematyczno-Fizyczne Uczniów Uniwersytetu Jagiellońskiego, samodzielną, naukową organizację studencką o wieloletniej przedwojennej tradycji. Studencki zarząd Kółka, do którego wtedy należałem, został złajany i przywołany do porządku za udział w tej reakcyjnej, przedwojennej organizacji. Grożono przy tym skreśleniem ze studiów. Likwidacja Kółka polegała, między innymi, na usuwaniu zbioru skryptów i książek, które wypożyczano studentom i które miały pieczątkę Koła. Z sentymentem przechowuję egzemplarz Teorii Wyznaczników i Macierzy, autorstwa dra A. B. Turowicza OSB, skryptu wydanego w 1949 roku i opatrzonego pieczęcią Kółka, który udało mi się wówczas ocalić. Mówiąc nawiasem, temuż Andrzejowi Turowiczowi wkrótce odebrano wykłady na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo był księdzem i zakonnikiem w Tyńcu.

Jednym ze sposobów umysłowego zniewolenia młodego pokolenia miała być polityczna indoktrynacja. Odbywały się wykłady dla pracowników naukowych, prowadzone przez osoby z bardziej upolitycznionych wydziałów. Szkolenia na wyższym poziomie, kończone egzaminem, odbywały się na ówczesnych studiach doktoranckich. Były to lata pięćdziesiąte. Nie szczędzono na to pieniędzy. Latałem do Warszawy samolotem lub jeździłem sypialnym, aby w Domu Marii Skłodowskiej-Curie na warszawskiej Starówce słuchać wykładów prowadzonych przez wysokich funkcjonariuszy partyjnych. Osobnym problemem było zachowanie "społecznej czujności". Wspaniałą do tego okazją były dni po śmierci Józefa Stalina. Byliśmy wtedy zobowiązani do 24-godzinnych dyżurów w Instytucie Fizyki przy ulicy Gołębiej 13. "Bo wróg klasowy może zaatakować".

Wielką osłoną był dla nas w tym czasie profesor Niewodniczański. Razem z nieżyjącym Olegiem Czyżewskim zawdzięczamy mu zachowanie pracy na Uniwersytecie, kiedy to – z okazji przejścia z etatu zastępcy na etat asystenta – chciano nas obydwu zwolnić, "ze względu na słabą aktywność polityczną". Bywały groźniejsze sytuacje. Jak wspomina Andrzej Hrynkiewicz, Antonina Kowalska miała odwagę wyrazić słowo sprzeciwu w sprawie likwidacji Zakładu Filozofii Chrześcijańskiej profesora Romana Ingardena. Stało się to w 1952 roku, na ogólnouniwersyteckim zebraniu, które miało uchwalić odpowiednią rezolucję. Tosia otrzymała na drugi dzień wymówienie z pracy. Profesor musiał interweniować w jej sprawie u wysoko postawionej osoby.

Jak Niewodniczański potrafił załatwiać tego rodzaju sprawy? Cieszył się u ówczesnych władz komunistycznych wielkim autorytetem, mimo że nie należał do partii i otwarcie, regularnie uczęszczał do kościoła i przystępował do komunii. Tego typu postępowanie wystarczało, by zakończyć niejedną karierę. Być może ma rację Andrzej Hrynkiewicz, stwierdzając:

"Mimo takich poglądów, Profesorowi udało się przeprowadzić Instytut i nas wszystkich, praktycznie bez uszczerbku, poprzez najczarniejszy okres stalinizmu i polowań na czarownice. To gładkie przepłynięcie przez fale fanatyzmu i nadgorliwości nie było bynajmniej spowodowane ugodowością Profesora, ale było wynikiem jego wielkiej tolerancji. Mógł się nie zgadzać z poglądami innych, ale uznawał je i szanował, jeżeli wypływały z prawdziwego przekonania."

Upartyjnienie fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim było zresztą wówczas kompromitująco niskie: jeden pracownik naukowy, jeden techniczny i kilku studentów. Jeden z tych studentów, wyjątkowo mało inteligentny, złożył na Niewodniczańskiego skargę u rektora, profesora Marchlewskiego. "Ma pan nieciekawych studentów, panie profesorze" – usłyszał od Marchlewskiego Niewodniczański. Reżim zrewanżował się Niewodniczańskiemu za jego przekonania dopiero po śmierci. Przez 20 lat, aż do 1988 roku, odrzucano wnioski o nadanie Instytutowi na Bronowicach jego imienia.

Bardzo groźną bronią w rękach reżimu komunistycznego, kierowaną w tamtych latach przeciwko ludziom nauki, była inwigilacja przez służby bezpieczeństwa i szantaż polityczny. Był on stosowany wobec fizyków, którzy zaczęli wówczas wyjeżdżać za granicę, również na Zachód. Bardzo często kandydat do wyjazdu był wzywany do Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie proszono go o przesyłanie do kraju interesujących wiadomości. Jeśli delikwent był twardy i odmówił, zazwyczaj nie pociągało to za sobą konsekwencji. Jeśli uległ, bywał później szantażowany. Innym sposobem była propozycja współpracy, kierowana za granicą do tych, którzy z jakichś powodów prosili o przedłużenie paszportu. Znam osoby, które w taki sposób zostały zmuszone do emigracji. Oczywiście z reguły nie wypuszczano z kraju członków rodzin. Byli zakładnikami.

W Instytucie w Bronowicach Henryk Niewodniczański mógł ostatecznie zrealizować swoje marzenia o utworzeniu dużego ośrodka naukowego.

 
Henryk Niewodniczański w swoim gabinecie w Instytucie Fizyki Jądrowej w Krakowie, lata 1960.

(Archiwum Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie;   Fot. Bronisław Motyka, IFJ)
 
Dzięki niemu, jego uczniowie mogli rozwinąć badania nie tylko w fizyce reakcji jądrowych i w spektroskopii jądrowej, ale też w fizyce fazy skondensowanej, biologii i chemii radiacyjnej, medycynie nuklearnej oraz, przy zastosowaniu metod jądrowych, w geologii i archeologii. Dzisiaj w skład Instytutu im. Henryka Niewodniczańskiego wchodzi także Zakład Fizyki Cząstek Elementarnych. Fizyka w Krakowie zaczęła się znacznie szybciej rozwijać, również na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z początkiem lat sześćdziesiątych [1964] wybudowano przy ulicy Reymonta 4 nowy gmach Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, któremu niedawno nadano imię Mariana Smoluchowskiego. Aż do śmierci w 1968 roku Henryk Niewodniczański był również jego dyrektorem.

Tutaj, ku wielkiej radości Profesora, oprócz fizyki jądrowej, powstał nowoczesny ośrodek optyki atomowej. Można śmiało powiedzieć, że na przełomie lat sześćdziesiątych fizyka w Krakowie przekroczyła pewną "masę krytyczną", czyniąc to miasto pod względem znaczenia i wielkości drugim po Warszawie ośrodkiem w Polsce.

Mieliśmy okazję, wraz z Adamem Strzałkowskim i Andrzejem Budzanowskim, prowadzić wspólne badania naukowe z Henrykiem Niewodniczańskim. Znaczną ich część wykonaliśmy przy pomocy cyklotronu U-120. Za każdym razem, zabierając się do nowego problemu, musieliśmy prosić Profesora, aby chciał z nami współpracować. Był bardzo wyczulony na tym punkcie i nigdy nie "dopisywał" się do prac. Oczywiście nie miał czasu, by pełnić dyżury przy cyklotronie. Ale dyskusje z nim i wspólne przygotowywanie manuskryptu pracy było przyjemnością, bo niezależnie od wielkiej intuicji i doświadczenia naukowego, miał bardzo dużo poczucia humoru i uroku osobistego. Zajmowaliśmy się wówczas optycznym modelem jądrowych rozproszeń. Wcześniej, w 1951 roku, Profesor zakomunikował mi, że będę robił pracę magisterską z optyki, jego ulubionej dziedziny, w której, jak wiemy, miał wybitne osiągnięcia. Z właściwą młodemu wiekowi arogancją powiedziałem, że wolę fizykę jądrową. Profesor nie pogniewał się i tak powstała nasza pierwsza wspólna publikacja, poświęcona efektowi temperaturowemu liczników Geigera-Müllera. Ale kilkanaście lat później postawił jednak – w pewnym sensie – na swoim, bo w naszych cyklotronowych eksperymentach obserwowaliśmy takie "optyczne" zjawiska, jak efekt tęczy czy glorii, ale nie optyczny, lecz dla fal materii. Dysponując nowoczesnym, jak na owe czasy, akceleratorem i dość zaawansowaną aparaturą pomiarową, mogliśmy obserwować interesujące i nieznane wtedy zjawiska, a wyniki naszych pomiarów, opisane wstępnie w raportach Instytutu, były jeszcze przed opublikowaniem wykorzystywane w różnych miejscach na świecie.

W trzy lata po śmierci profesora Niewodniczańskiego, wspólnie z Andrzejem Budzanowskim i Adamem Strzałkowskim odbyliśmy samochodową podróż po Szwajcarii i ówczesnych zachodnich Niemczech. Odwiedziliśmy różne miejsca, między innymi Monachium, Karlsruhe, Heidelberg i Jülich. Po wieloletnim zakazie zajmowania się fizyką jądrową Niemcy wprowadzali do eksploatacji swoje pierwsze akceleratory i rozkręcali zakrojony na dużą skalę program badawczy. Spotkaliśmy wówczas wielu znanych fizyków niemieckich, profesorów H. D. Jensena, W. Gentnera, O. Haxela, C. Mayer-Böricke, oraz z młodszego pokolenia, z którymi w następnych latach współpracowaliśmy, K. Eberhardta, K. Bethge, H. Rebela, G. Schatza, U. Schmidt-Rohra, H. Weidenmüllera, A. Fässlera i innych. Byliśmy wszędzie przyjmowani z zainteresowaniem, jako ci, którzy mają już na swoim koncie osiągnięcia w tej dziedzinie. Należy pamiętać, że ta nasza niezwykła pozycja była zasługą Henryka Niewodniczańskiego. Jak wspomina Andrzej Budzanowski: "nasi gospodarze nie zdawali sobie sprawy z faktu, że nasze finanse na podróż były bardzo ograniczone, a nie wolno było wówczas wywozić z Polski legalnie dewiz". Spaliśmy więc gdzie się dało, w namiocie. Odwiedzając CERN, zanocowaliśmy przypadkowo w pobliżu strzelnicy i rankiem obudziła nas głośna kanonada. Korzystając ze sposobności, zaobozowaliśmy również w Zermatt i z Andrzejem Budzanowskim weszliśmy na czterotysięcznik Breithorn.

Wcześniej podróżowaliśmy również z Profesorem. Były to niezapomniane chwile. Niewodniczański mówił biegle po niemiecku, angielsku, francusku, nie wspominając już o języku rosyjskim. Czuł się obywatelem świata i szalenie lubił zwiedzanie. Przytoczę tutaj słowa Adama Strzałkowskiego:

"Profesor był nadzwyczajnym kompanem. Ciągle coś opowiadał, zawsze coś nowego, wspomnień miał moc i umiał snuć gawędę zupełnie w stylu wańkowiczowskim. Lubił poznawać świat: zwiedzać, ale też partycypować w życiu odwiedzanych miejsc. Mówił: "nigdy nie żałujcie, Kulego, pieniędzy na to, co moglibyście zobaczyć – to nie przepadnie, tego wam nikt nie odbierze..." Poznawaliśmy z Profesorem nie tylko instytuty, nie tylko zabytki, ale również życie odwiedzanych miejsc. Pamiętam taki nasz pobyt w Paryżu. My z Kazikiem Grotowskim byliśmy tam już od kilku dni. Profesor przyjechał na posiedzenie Międzynarodowego Komitetu Miar i Wag. Był już chory – miał przepuklinę – był na kilka miesięcy przed operacją. Był niezmordowany – nie tylko kazał nam zwiedzać międzynarodowy salon samochodowy, ale wieczorem – wyciągał nas jeszcze do Folies Bergere – i to na głodno! I to na miejsca promenoir!"

Najdłuższą podróż z Profesorem odbyliśmy w Stanach Zjednoczonych, w 1966 roku. Braliśmy (Niewodniczański, Strzałkowski i ja) udział w konferencji w Gatlinburgu (Tennessee), referując tam nasze wyniki pomiarów całkowitych przekrojów czynnych na reakcje. Był to nasz pierwszy pobyt w USA. Już na początku wywołaliśmy zamieszanie, zamawiając sobie indywidualnie miejsca w hotelu, jak normalni uczestnicy. Organizatorzy konferencji chcieli nas umieścić w jednym miejscu – razem z Rosjanami i innymi fizykami zza "żelaznej kurtyny". Po konferencji zamierzaliśmy odwiedzić kilka miejsc w Stanach Zjednoczonych, skąd mieliśmy zaproszenia do wygłoszenia odczytów. Mając ograniczone możliwości finansowe, postanowiliśmy wynająć samochód i udaliśmy się z prośbą o pomoc do biura zjazdu. Wywołało to ponownie nie lada zamieszanie. Konsultowano się z kierownictwem konferencji i prawdopodobnie również z innymi instytucjami. W końcu wynajęliśmy olbrzymiego Dodge'a Monaco z klimatyzacją i, oczywiście, automatyczną skrzynią biegów. Trasa przebiegała przez Cincinnati w stanie Ohio, Pittsburg, East Lansing, Chicago, Denver w Colorado, Pasadenę i Los Angeles w Kalifornii, a skończyła się w Albuquerque w Nowym Meksyku. Jak nam później powiedziano, FBI sprawdzała terminy przyjazdu i odjazdu we wszystkich instytutach, które odwiedzaliśmy na naszej drodze. Henryk Niewodniczański był znany jako członek "Klubu Rutherforda". Znano również nasze prace nad rozpraszaniem cząstek alfa i byliśmy serdecznie przyjmowani. W Michigan State University w East Lansing przyjmowali nas Sherwood Haynes, Aron Goldansky i Tom Austin. W Pasadenie spotkaliśmy sławnego profesora Charlesa Lauritsena i jego syna Toma. Dyskutowaliśmy z Mike'em Melkanoffem, który był naszym partnerem w pracach nad modelem optycznym. Widzieliśmy sławną tablicę, na której astrofizycy sugerowali fizykom pomiary przekrojów czynnych, ważnych dla zrozumienia procesów zachodzących w gwiazdach. W Los Angeles zostaliśmy zaproszeni na party przez profesora Saxona, ówczesnego dziekana i późniejszego rektora Uniwersytetu Kalifornijskiego. Saxon był nam poprzednio znany jako twórca popularnego potencjału Saxona-Woodsa. Zwiedzając różne i ośrodki w USA, nie przypuszczałem, że będę przez wiele lat blisko współpracować z University of Maryland, Lawrence Berkeley Laboratory w Berkeley i Livermore National Laboratory w Kalifornii, A&M University w Texasie, Michigan State University w East Lansing i University of Rochester. Profesor doskonale znosił trudy tego rajdu samochodowego, mimo że zbliżał się wówczas do siedemdziesiątki. Po drodze było wiele przystanków. W Sharonville, niemal na przedmieściu Cincinnati, zatrzymaliśmy się, aby pójść w niedzielę do kościoła. W Pittsburgu było oglądanie dinozaurów w sławnym muzeum paleontologicznym. Przecięliśmy Góry Skaliste. Nocowaliśmy nad Grand Canyon w Colorado. Przejechaliśmy przez Zion National Park i pustynię Mohave. W Las Vegas Profesor namiętnie grał i wygrywał, aż nagle odezwała się – po polsku! – kelnerka: "Niech pan uważa, przegra pan wszystkie pieniądze!" W Arizonie oglądnęliśmy wielki krater, pozostałość po uderzeniu meteorytu. Ta interwencja przybysza z kosmosu zrobiła na nas wielkie wrażenie, a zwłaszcza na Henryku Niewodniczańskim, który był całe życie zafascynowany astronomią i astrofizyką.

W "Turzynie" – jego domku w Bukowinie Tatrzańskiej, nazwanym tak od rodowego herbu szlacheckiego Niewodniczańskich – na ścianach i suficie sypialni wisiały mapy nieba. Jak twierdzi Andrzej Hrynkiewicz, w młodości Niewodniczański poważnie się zastanawiał, czy wybrać studia z fizyki, czy astronomii. Czy współpracować z profesorem Wacławem Dziewulskim, czy z jego bratem – astronomem, profesorem Władysławem Dziewulskim.

Chciałbym jeszcze wspomnieć jedną podróż z Profesorem i Adamem Strzałkowskim, tym razem na Ukrainę. Odwiedzaliśmy Kijów i Charków. W podróżach na wschód Henryk imponował nam zawsze wspaniałą znajomością języka rosyjskiego, którym władał jak rodowity Rosjanin, ale sprzed rewolucji. W Charkowie był interesujący ośrodek, wyposażony w liniowy akcelerator elektronów. Po południu zostaliśmy zaproszeni przez dyrektora Instytutu, profesora Sinielnikowa. I nagle okazało się, że jesteśmy w typowo angielskim domu i pijemy "five o'clock tea". Po prostu, profesor Sinielnikow był również uczniem Rutherforda, ale z nieco późniejszego okresu niż Niewodniczański. W Cambridge ożenił się z Angielką i przywiózł ją ze sobą do Związku Radzieckiego. Wyobraźmy sobie odwagę tej pani, a może po prostu nieświadomość sytuacji. Państwu Sinielnikow udało się przeżyć okres wojny na Syberii, gdzie Sinielnikow, podobnie jak Kapica, pracował dla potrzeb przemysłu wojennego.

Henryk Niewodniczański zmarł nagle 20 grudnia 1968 roku, w wyniku powikłań po operacji przepukliny. Zupełnie jak Ernest Rutherford, do którego był tak zewnętrznie podobny. Wywarł wielki wpływ na nas, swoich uczniów, i na naukowe środowisko Krakowa. Mimo upływu ponad trzydziestu lat jego obraz bynajmniej nie zbladł. Na czym to polegało? Profesor miał specjalny sposób postępowania z młodymi ludźmi. Miał do nas zaufanie i łatwo je nie cofał. Cieszyły go nasze zalety, ale godził się z naszymi wadami. Rozumiał, że poza fizyką musimy i powinniśmy mieć życie rodzinne, interesować się światem, jeździć na nartach czy uprawiać taternictwo lub speleologię. Nigdy nie narzucał formalnej dyscypliny, ale swym przykładem powodował, że traktowaliśmy Fizykę jak największą przyjemność i przygodę. Był Wielkim Nauczycielem. W tych powojennych, tak ciężkich politycznie i ekonomicznie czasach potrafił właściwie oceniać możliwości, ale również stawiać sobie i innym niezwykle ambitne zadania. Cechowały go profesjonalność, zdolności organizacyjne, umiejętność doboru ludzi, siła przekonywania. Nie bez znaczenia był jego imponujący wzrost i postura, jak również nieskazitelne maniery, które imponowały również komunistom. Potrafił dogadywać się z możnymi tamtych lat, ale miał ściśle wyznaczoną granicę kompromisu i przyzwoitości. Niewodniczańscy stanowili dla nas wzór życia rodzinnego, ale Profesor nie wykazywał nawet śladu nepotyzmu.

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy z córką Justyną synami Tomaszem i Jerzym, Kraków, 1958.
 
Potrafił twardo walczyć w słusznej sprawie, ale nigdy nie tępił swoich wrogów. W swym jakże ciekawym życiu miewał czasem wielkie niepowodzenia, ale miał też ogromne szczęście i ostatecznie stało się ono wielkim sukcesem. Dzisiaj, po latach, patrząc na jego, ale też na nasze życie, jeszcze lepiej rozumiemy sentencję, którą nam często powtarzał:

"Można zawsze osiągnąć cel, jeśli się do niego konsekwentnie dąży.

Tyle tylko, że staje się to zazwyczaj znacznie później niż oczekiwaliśmy".

Bibliografia:

Korespondencja Henryka Niewodniczańskiego, udostępniona autorowi przez Panią Irenę Niewodniczańską   (obecnie przechowywana w Archiwum Nauki PAN i PAU w Krakowie, sygn. K 111-40).

K. Grotowski, Henryk Niewodniczański, "Problemy" 2 (1970) 75-80.

K. Grotowski, J. Hennel, J. Janik, D. Kunisz i A. Strzałkowski, Wspomnienie o Profesorze, "Życie Literackie" 29, nr 1 (1979).

B. Średniawa, A. Strzałkowski, Historia Fizyki w Uniwersytecie Jagiellońskim [w:] Złota Księga Wydziału Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pod red. B. Szafirskiego, Kraków 2000, s. 389.

A. Hrynkiewicz, Henryk Niewodniczański [w:] Złota Księga Wydziału Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pod red. B. Szafirskiego, Kraków 2000, s. 489.

Pełny tekst: http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje36/text01p.htm

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Saga rodu Niewodniczańskich. Autor Adam Broż

Autor publikacji - historyk sztuki, dziennikarz zajmujący się sztuką, historią Kościoła; autor Przewodnika po Rzymie i Watykanie (I wyd. 1982), Historii latświętych (1983). Pochodzi z Krakowa, od ponad 30 lat zamieszkały w Rzymie, jest urzeczony pięknem Wilna. Wybitny fizyk nuklearny profesor Henryk Niewodniczański, urodził się sto lat temu, w grudniu 1900 roku. Świat nauki Krakowa uświęcił tę rocznicę między innymi urządzeniem w gmachu Polskiej Akademii Nauk, (która w Krakowie staje się z powrotem Polską Akademią Umiejętności) wystawy poświęconejżyciu tego wielkiego uczonego. Ojczyzną była mu Litwa, a miastem rodzinnym Wilno i tam też przebywał z większymi przerwami do końca wojny, pracując w Zakładzie Fizycznym Uniwersytetu Stefana Batorego. Przerwy dotyczyły pracy naukowej w Tubingen w tamtejszym uniwersytecie (1927 - 28), w Cambridge w Anglii w The Royal Society Mond Laboratory i na uniwersytecie, mając stypendium Fundacji Rockefellera (1934 - 35, 1937). Wszystkie te instytucje były ówcześnie najważniejszymi w świecie ośrodkami badawczymi fizyki atomowej, a Mond Laboratory kierowany był przez lorda Ernesta Rutherforda, odkrywcy jądra atomowego, laureata nagrody Nobla w 1908 roku i co dla nas ważne, od 1925 roku członka PAU. Rutheford uważany jest za ojca atomistyki. W latach 1937 - 38 był Niewodniczański wykładowcą Uniwersytetu Poznańskiego, by przed samą wojną, w 1939 roku wrócić do swojego rodzinnego Wilna. W okresie międzywojennym najistotniejszym dokonaniem tego badacza było potwierdzenie istnienia promieniowania magnetycznego dipolowego.

* * *

Do programów badań atomowych w latach 40-tych ubiegłego wieku znaczący wkład wniosła między innymi grupa wybitnych fizyków węgierskich; von Neumann, Szilard, Teller i pochodzący ze Lwowa Stanisław Ulam. Ten ostatni wywodzący się ze słynnej szkoły matematycznej Tadeusza Banachiewicza, w latach 1935 - 39 przebywał w USA i pracował u wyżej wymienionego Neumanna, który z kolei był współpracownikiem Einsteina w Princeton, w słynnym Institute of Advanced Sciences. W czasach, kiedy Amerykanie uruchomili Manhattan Project w 1942 roku - tajny program badań nad bombą atomową - Teller zaczął opracowywać budowę bomby wodorowej, ale dopiero koncepcja Ulama pozwoliła na zbudowanie bomby atomowej. Obydwaj, a szczególnie Teller przypisywali sobie więcej zasług niż należało, aż w końcu inny słynny fizyk Hans Bethe określił żartobliwie: "Powiedziałbym, że to Ulam był ojcem bomby wodorowej, a Edward [Teller] matką, bo nosił to dziecko całkiem długo". Przypomnę,że Stanisław Ulam tuż przed wojną, w 1939 roku, będąc w Polsce wrócił do Stanów ze swoim bratem Adamem, który pracował na uniwersytecie Harvarda i jest dzisiaj znawcą, politologiem od spraw sowieckich i rosyjskich.

* * *

W 1945 roku po repatriacji do Krakowa profesor Niewodniczański objął katedrę fizyki doświadczalnej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rozpoczął się najbardziej owocny okres jego działalności. Był człowiekiem wielu instytucji naukowych polskich i zagranicznych związanych z fizyką jądrową. Wtedy też ukazało się wiele jego prac naukowych. Zmarł w 1968 roku w Krakowie w wyniku komplikacji po przebytej operacji wyrostka robaczkowego. W tym mieście ma ulicę i instytut(Fizyki Jądrowej, którego zresztą był założycielem) swego imienia. Jest legendą dla swoich uczniów. Mawiał, żeźle się dzieje jeśli uczeń nie przewyższa swojego nauczyciela. Dwaj jego synowie poszli śladami ojca . Młodszy Jerzy, ukończył studia geofizyki w Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie i tam od roku 1956 pracował naukowo - z przerwą w latach 1979 -82, kiedy przebywał w Nigerii, w Afryce - do 1993 r., piastując różne godności naukowe i uczelnianie, jak dyrektora Instytutu Fizyki, prorektora AGH w latach 1983 - 86 i dziekana Wydziału Fizyki tejże uczelni. W roku 1992 powołany został na stanowisko prezesa Państwowej Agencji Atomistyki w randze podsekretarza stanu i funkcję tę pełni obecnie. Jest więc najwyższym autorytetem w Polsce w sprawach promieniowania jądrowego i innych podobnych zagadnień. Niedawno wypowiadał się na temat szkodliwości, a właściwie jej braku, w stosunku do pocisków zawierających zubożały uran, używanych w trakcie działań zbrojnych na Bałkanach. Starszy syn Henryka (ur. 1933 r. w Wilnie) Tomasz, ukończył fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, później pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, doktoryzował się w Zurychu, gdzie poznał swoją późniejszą żonę, Niemkę pochodzącą z Bitburga. W Świerku pracował do 1970 roku, potem przeniósł się do Niemiec, gdzie w Darmstadt, w tamtejszym instytucie jądrowym zbudował akcelerator. Dalsza część jego życia, mniej związana z wykształceniem, dotyczy prowadzenia browaru w Bitburgu. Do pełnienia tej funkcji namówił go teść Teobald Simon, współwłaściciel browaru. Niezwykle precyzyjna i doskonała organizacyjnie praca w kierowaniu browarem, nowoczesna elektronika - produkcją kierują dwaj pracownicy obsługujący olbrzymi komputer, doskonałe od dawna piwo, są powodem, że Bitburg stał się siódmym browarem w Niemczech. Być może do powodzenia piwa przyczyniła się również słynna w swoim czasie wizyta prezydenta Reagana na tamtejszym cmentarzu wojskowym. Tomasz Niewodniczański jest dzisiaj największym w świecie zbieraczem map i atlasów polskich i niemieckich oraz różnych innych cennych dokumentów historycznych, szczególnie polskich. Sam stał się już wybitnym znawcą w tej dziedzinie. Udziela się w życiu kulturalnym Polski,gdzie często bywa, i Niemiec. Bardzo lubi szybką jazdę swoimi specjalnie wyposażonymi mercedesami i BMW. Miałem kiedyś przyjemność, pełną mocnych wrażeń, jechać prowadzonym przez niego samochodem z niezwykłą szybkością i równoczesnym opowiadaniem, jak to pewnego razu koziołkował wraz z pojazdem. Omówienie działalności kolekcjonerskiej Tomasza Niewodniczańskiego warte jest odrębnego opracowania.

Na zdjęciach: Portret Profesora Henryka Niewodniczańskiego, Rodzeństwo Niewodniczańskich na tle portretu ojca Henryka; od lewej Tomasz, Justyna Blinowska z d. Niewodniczańska, Jerzy, Zakład Fizyczny Uniwersytetu Stefana Batorego obecnie.

Fot. Waldemar Dowejko

NG 14 (503)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1819 - 1872)

Muzyk, kompozytor, dyrygent, pedagog. W 130. rocznicę śmierci.

Ur. 5.05.1819 w majątku Ubiel pod Smiłowiczami w gub. mińskiej na dzisiejszej Białorusi z ojca Czesława herbu Krzywda, ziemianina byłego kapitana armii napoleońskiej i Elżbiety Madżarskiej, pochodzącej z rodziny węgierskiej, w której trudniono się wyrobem pasów słuckich. Jego ojciec zanotował w pamiętniku: "Ochrzczono cię 8. maja i dano imię twojego dziada, abyś był tak bogobojnym i szczęśliwym". Wcześnie zauważono jego talent i zainteresowania do muzyki. Elementarne nauki muzyczne pobierał od swojej matki w latach 1827 - 1830 wraz ze swymi kuzynami Korzakami. Egzaminy z zakresu nauk początkowych złożył u oo. Pijarów. Do gimnazjum uczęszczał w Mińsku, w którym otrzymał świadectwo ukończenia 6 klas. W 1836 przybył do Wilna zaznajomić się z organizacją i repertuarem operowym. Od 1837 będąc w Berlinie studiował muzykę pod kierunkiem Rungenhagena i przyswajał wzory organizowania życia muzycznego, jednocześnie był korepetytorem chórów. W 1839 powrócił do kraju i osiadł w Wilnie podejmując pracę organisty w kościele pw. św. Jana. Udzielał też lekcji muzyki. W 1840 poślubił Aleksandrę Mullerównę, córkę właściciela eksluzywnego domu zajezdnego. Zorganizował amtorski zespół muzyczny. W 1854 założył Tow. im. św. Cecylii w celu podnoszenia poziomu muzyki sakralnej. W 1858 odbył podróże po krajach zachodnich. W Weimarze odwiedził F. Liszta i poznał B. Smetanę. Nieco później poznał Rossiniego, Aubera i Gounoda, z którym się zaprzyjaźnił. W sierpniu 1858 przeniósł się na stałe do Warszawy zostając dyrygentem opery. Od 1862 rozpoczął wykłady w Instytucie Muzycznym i prowadził zespół chóralny. Podczas powstania 1863 pogorszyły się jego warunki bytowe. Zadłużył się u przyjaciół na lata. 28.09.1865 cenzura carska zawiesiła operę "Straszny Dwór", w której dopatrywano się wątków patriotycznych. Tymczasem wzrastała jego popularność w krajach słowiańskich, która zyskała mu przydomek słowiańskiego kompozytora. Oto wybrane tytuły ze wspaniałego skarbca twórczości kompozytora. Operetki: "Jawnuta", "Ideał", "Loteria", "Karmaniol", "Nowy don Kichot", "Woda cudowna", "Sielanka", "Żółta szlafmyca", "Nocleg w Apeninach". Polska opera narodowa "Halka", grana w Warszawie była momentem przełomowym w dziejach opery polskiej, Krakowie, Lwowie, Poznaniu, Petersburgu, Moskwie, Kijowie, Odessie, Wiedniu, Lublanie i w Pradze (1868), na premierę której, wystawionej pod dyrekcją B. Smetany wyjechał osobiście jej twórca. Dalsze opery, to: "Flis", "Hrabia", "Verbum Nobile", "Straszny Dwór". Twórczość kościelna: "Litanie Ostrobramskie", "Msza żałobna", "Ojcze nasz", "Z Krzyża boleści", "Requiem", "Chór sprawiedliwych". Pieśni: około 400 pozycji o zróżnicowanej tematyce, z bardziej znanymi np. "Prząśniczka", "Znasz-li ten kraj", "Dziad i baba". Moniuszko współpracował z Wolskim, Bogusławskim i Chęcińskim, którzy pisali dla niego libretta. Najwybitniejszy po Chopinie przedstawiciel stylu narodowego, kompozytor o wyjątkowej osobowości artystycznej, wielce zasłużony dla polskiej kultury, zmarł nieoczekiwanie w Warszawie 4.06.1872 przeżywszy 53 lata. Pochowany na Powązkach. Uroczystości pogrzebowe przeobraziły się w patriotyczną manifestację. Z małżeństwa Moniuszki z A. Mullerówną urodziło się dziesięcioro dzieci.

Wizyta Moniuszki w Częstochowie. W pracy "Jasna Góra Ośrodek Kultu Maryjnego" o. Z. Sz. Jabłoński pisze, że paulini zapraszali muzyków, którzy sumy odpustowe i nieszpory poprzedzali koncertami. Taki właśnie specjalny koncert wykonany został 8.09.1864 przez zespół Warszawskiego Instytutu Muzycznego pod batutą kompozytora Stanisława Moniuszki. O pobycie twórcy "Halki" w Częstochowie wspomina w miesięczniku "Jasna Góra" obecny rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego (2002) Franciszek Ziejka. Nazywa wybitne postacie polskiej kultury odwiedzające Jasną Górę "Wielkimi królami duchów". W parku 3 Maja umiejscowiona jest kamienna postać na cokole wyobrażająca St. Moniuszkę, wykonana wg projektu art. Stanisława Policińskiego. W dzielnicy Zacisze jest ulica nosząca imię kompozytora, łącząca ulicę J. Matejki z Kościelną. Do wątku częstochowskiego dodajmy jeszcze ciekawostkę o charakterze rodowym. Oto bowiem w naszym mieście mieszka Ziemowit Moniuszko, którego ojciec, Stanisław Moniuszko, kapitan 27 pp był wnukiem kompozytora.

Źródło: Mała Enc. Muzyczna PWN W-wa 1968; Polski Śpiewnik Biograficzny 1976.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1901 – 2004)

Elžbieta Morawiec

Kim był dla mnie Czesław Miłosz –
spokojny dotyk wiersza

 
Czesław Miłosz, Kraków 2001
fot. Judyta Papp
 
14 sierpnia 2004 roku w swoim krakowskim mieszkaniu, mając 93 lata umarł Czesław Miłosz. Dokonało się – życie długie, dramatyczne, zamknęło się dzieło bogate, jakiego literatura polska nie znała od stulecia. Kiedy umiera człowiek – odchodzi świat, ten poznany i ten, którego nie poznamy już nigdy. Że śmiercią Czesława Miłosza odeszły światy nieobjęte. Umarł na skrzyżowaniu dat niezwykłych: w 24. rocznicę wybuchu gdańskiego strajku, w 60-lecie Powstania Warszawskiego, w przededniu 90. rocznicy wymarszu I Kadrowej, w niecałe ćwierćwiecze od przyznania Mu literackiego Nobla. Ten układ rocznic niezwyczajny – uzmysławia nam, żyjącym, Kto odszedł. Dla geniuszy – nie ma wieku, ilekolwiek mają lat, zawsze umierają przedwcześnie.

Miłosz.... szumi i dźwięczy Jego wierszem XX-wieczna polska mowa. Nie tylko w Jego własnych wierszach, ale też i w tym, co językowi polskiemu przyswoił od czasów Kochanowskiego pierwszy tak doskonale, tak majestatycznie i powszednio zarazem: w Ewangelii wg Św. Marka, w Księdze Psalmów, w Księdze Hioba, w Apokalipsie Św. Jana. Chrześcijanin nieortodoksyjny, chrześcijanin wątpiący – językowi i duchowi polskiemu dał w tych księgach hieratyczność i zwykłość, wielkiego ducha i równą mu literę. Jego słowa z Psalmu: "Pan da siłę swojemu ludowi / Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju" zostały odlane na pomniku poległych stoczniowców w Gdańsku, tym symbolu Polski wolnej, której i On był współtwórcą. Wygnaniec, tułacz z własnego wyboru, uciekinier z komunistycznej utopii, której wcześniej przez parę lat służył, spotwarzany z prawa i z lewa – powrócił na "ojczyzny łono", aby stanąć u narodzin nowej, po roku 1989 Polski.

Któż jak On był tego bardziej godzien?

* * *

Miłosz nie był z tych, co jak Baczyński, Gajcy, Stroiński i cały legion wspaniałej, warszawskiej młodzieży złożyli w walkach Powstania Warszawskiego ofiarę z własnego życia i talentów. Samotny, osobny, zbuntowany przeciwko wysiłkowi zbrojnemu, który uważał za bezsensowny, przeciwko Andrzeja Trzebińskiego idei "imperium, co powstanie, to tylko z naszej krwi." Oni mieli wielkie patriotyczne racje, dzięki ofierze ich życia Polska nie przemieniła się całkowicie pod sowiecką okupacją w 17. republikę.

Losem Miłosza było Słowo i Świadectwo. On miał być świadkiem szaleństw, okrucieństw a także piękna wieku XX. Za swoją osobność płacił ceny wysokie i – wstyd powiedzieć – jeszcze pośmiertnie je płaci.

W żenującym "przedstawieniu", jakie dali pospołu, jeszcze przed pogrzebem Poety – ludzie mali, mieniący się patriotami, katolikami, ludzie z jakichś samozwańczych "komitetów" do "obrony" Skałki przed pochówkiem największego z największych, jest zawarta in nuce okaleczała rzeczywistość polska. Trzeciorzędny pismak sprzymierza się z ex-komunistą i ubekiem, nad wszystkim unosi się błogosławieństwo radia i dziennika, mieniących się "patriotycznymi" i "katolickimi", a nagłaśnia to i komentuje wpływowa, lewicowa gazeta. Wstyd oblewa człowieka rumieńcem, kiedy słucha się przekleństw nad ciałem Poety, wygłaszanych w imię obrony chrześcijaństwa i patriotycznych wartości. Płomień nienawiści pełza po bagnie, błędny ognik – prowadzący donikąd. Wierzę i ufam, że światło tej wielkiej poezji jest nadeń silniejsze. Że Pan da mądrość i błogosławieństwo pokoju swojemu ludowi.

* * *

Nie zawsze i nie we wszystkim zgadzałam się ze zmarłym Poetą, czemu dawałam wyraz w publikacjach, w dyskusjach na publicznym forum – za   J e g o   ż y c i a.   Mówić dziś o tym – nie czas i z racji chwili i z tej racji, że wielkość Miłosza-Poety przerosła wszelkie pretensje, jakie można by żywić wobec Miłosza-publicysty. Ogarnął nas wszystkich – małych i wielkich płaszczem swojego słowa, zawarł w doświadczeniu najgłębiej osobistym historię wieku XX, historię kraju języka lat dziecinnych, Polski i Litwy rodzinnej, małego człowieczka ubrał w szaty bohatera historii i znalazł dla niego miejsce w metafizycznym planie dziejów. Wadził się z Polską i z Bogiem? A któż z naprawdę wielkich w naszej kulturze się nie wadził? Mickiewicz może, Słowacki, Norwid? Spór wiedli z Miłoszem także najwybitniejsi pisarze polscy: Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Józef Szczepański. Istota tego sporu nie wygasła i z pewnością uczciwi i sumienni badacze powrócą do niego, gdy przyjdzie ogarnąć całokształt puścizny Miłosza. Tymczasem niechże już zamilkną głosy nienawistne. Wsłuchajmy się w strofy Miłoszowego Walca (z tomu Ocalenie, 1945), z zamkniętą w nich wizją losu człowieka XX-wiecznego, z refrenem-ukojeniem:

Do chat drogą mleczną noc letnia podchodzi

I psami w olszynach zanosi się wieś.

* * *

Czesława Miłosza poznałam korespondencyjnie, przez pośrednictwo już nieżyjącej Profesor Ireny Sławińskiej, "wilniuczki" z KUL-u, Jego koleżanki lat młodych. Przeczytałam, dzięki Niej, Ziemię Ulro i, uzyskawszy od Pani Profesor amerykański adres napisałam do Poety w r. 1977. Już nie pamiętam dobrze, co mnie wtedy bardziej w tym tomie olśniło: swedenborgianizmy Miłosza czy jego niezwykła apologia Pana Tadeusza. Jako poematu   m e t a f i z y c z n e g o.   Wrażliwość duchowa Miłosza, znad tej samej Willi i Niemna, domowych rzek Mickiewicza, ukazała mi nagle, że narodowy epos to nie tylko wyraz nostalgii tułacza, ale wniebowzięcie "kraju lat dziecinnych". I do dziś myślę, że z tym kluczem idąc, nigdy się w Miłoszowej "Litwie, ojczyźnie", ojczyźnie-polszczyźnie naszej – nie pobłądzi.

Następstwem mojego entuzjastycznego listu do Berkeley była odpowiedź Poety. Jakże skromna i ucieszona reakcją, bądź co bądź, całkowicie anonimowej czytelniczki. Ten list zaginął mi, niestety. Tak się tu i tam nim chwaliłam aż go sobie ktoś przywłaszczył. Niechże mu służy. A kiedy jako kierownik literacki Teatru Polskiego we Wrocławiu, poprosiłam Miłosza o zgodę na tłumaczenie jego eseju o Krasińskim (w związku z przygotowywaną przez Jerzego Grzegorzewskiego premierą Nie-Boskiej komedii), zgodę tę uzyskałam i mój przekład znalazł się w programie teatralnym.

A potem była euforia Nagrody Nobla, szalone dni i wieczory w Sztokholmie w grudniu 1980. Z Polski, już solidarnościowej, ale jeszcze niezupełnie wolnej, niewiele tam osób było. Stefan Kisielewski, wspomniana profesor Sławińska, Aleksander Fiut, Andrzej Biernacki i ja. (Z paszportem "służbowym", ale za pieniądze własne). Z emigracji pamiętam: ks. Zenona Modzelewskiego, Danutę Szumską, Tadeusza Nowakowskiego, Andrzeja Stypułkowskiego i liczne postacie, nieznane mi, przedstawicieli rządu londyńskiego.To był zupełnie niesłychany – a jeszcześmy wtedy nie byli całkowicie tego świadomi – powiew wolności nad Europą, nad światem. Dla Polski drugi – od wyboru Jana Pawła II. Powiew dwu wiatrów, z dwu stron świata do zimowego Sztokholmu: z Gdańska "Solidarności" i z poetyckiej samotni nad Zatoką San Francisco. Najlepsza Polska objęła wtedy swoim uściskiem cały świat. "Polska przemienionych kołodziejów" Norwida.

W mowie Noblowskiej Czesław Miłosz był doskonale świadom niezwykłości tego zakrętu dziejów. Dwa wątki: XX-wieczne przekleństwo wygnania i taż XX-wieczna zbrodnia totalitaryzmów obecne były w jego wystąpieniu . A także świadectwo dane tragizmowi historii Polski w żelaznych kleszczach czerwonego i brunatnego. Mówił wtedy m.in., a słuchał Go cały cywilizowany świat, i my, tam obecni, ze ściśniętym gardłem (cytat będzie długi):

"Dla poety z »innej Europy«, wydarzenia obejmowane nazwą the Holocaust, są rzeczywistością tak bliską w czasie, że może on próbować uwolnić się od ich stałej obecności w jego wyobraźni chyba tylko tłumacząc Psalmy Dawida. Czuję jednak lęk, kiedy znaczenie tego wyrazu ulega stopniowo przekształceniom, tak że wyraz ten zaczyna należeć tylko do historii Żydów, tak jakby ofiarą zbrodni nie padły także miliony Polaków, Rosjan, Ukraińców i więźniów innych narodowości.. Czuję lęk dlatego, że jest w tym jakby zapowiedź jutra, kiedy z historii zostanie to tylko, co ukaże się na ekranie telewizora, natomiast prawda, jako zbyt skomplikowana, zostanie pogrzebana w archiwach, zostanie unicestwiona. (...) Unoszeni przez ruch technologicznej przemiany, wiemy, że zaczęło się jednoczenie naszej planety i przywiązujemy wagę do międzynarodowej wspólnoty. Daty utworzenia Ligi Narodów i następnie Organizacji Narodów Zjednoczonych zasługują na to, żeby je pamiętać. Niestety,   t r a c ą   w a g ę   w   p o r ó w n a n i u   z inną datą, która powinna być obchodzona co roku jako dzień żałoby, podczas gdy młode pokolenia o niej nie usłyszą. Jest to   d z i e ń   2 3   s i e r p n i a   1939 roku. Dwaj dyktatorzy zawarli wtedy umowę zaopatrzona w tajną klauzulę o rozdziale między siebie sąsiednich krajów, mających własne rządy, stolice i parlamenty. Oznaczało to nie tylko rozpętanie straszliwej wojny. Wprowadzona znów została kolonialna zasada, w myśl której narody nie są niczym innym niż trzodą kupowaną, sprzedawaną, całkowicie zależną o woli każdorazowego właściciela." (podkr. moje – EM).

W tej samej mowie zapisał jeszcze w pamięci świata katyńskie męczeństwo Polaków, wymieniając z nazwiska dwu poetów, ofiar Katynia: Władysława Sebyły i Lecha Piwowara.

Tak wtedy mówił Czesław Miłosz. Dziś, jak sądzę, te natchnione słowa, mogłyby się znaleźć – ku przestrodze – w preambule Europejskiej Konstytucji, a powinny – w historycznej pamięci krajów Europy wschodniej, postsowieckiej, z Polską na czele.

A kiedy, 16 grudnia 1980 wracaliśmy promem ze Sztokholmu, w Gdańsku trwała uroczystość odsłaniania Pomnika poległych stoczniowców, na którym zapisano Jego słowa.

Ale były w Sztokholmie i momenty mniej uroczyste – np. ulubiony "spektakl min" Miłosza, w Noblowskiej Bibliotece, wykonany w niezapomnianym duecie ze Stefanem Kisielewskim.

Nie mogę sobie darować, że posłuszna nakazom profesor Sławińskiej nie pozostałam do końca na bankiecie z udziałem Noblistów i szwedzkiego króla, w sztokholmskim Ratuszu (argument był nie do odparcia: "do Siostrzyczek nie wypada wracać tak późno"). I tak to szansa tańca z Poetą bezpowrotnie uleciała... Może i dlatego Walc pozostanie jednym z moich najulubieńszych wierszy?.

Był też poranek w Bibliotece Karolińskiej w Uppsali (zaowocował później bibliofilskim drukiem wydanym przez Bromberga, z facsimile rękopisów Miłosza, obejmującym 4 wiersze, pt. Fyra Dikter). Znalazły się tam: Dar ("Gavan"), Tak mało ("Så lite"), W mojej ojczyźnie ("I mitt fosterland"), Widok ("Utsikten").

Na koniec, po którejś całodziennej bieganinie w pogoni i w wyczekiwaniu na Poetę nadszedł moment, kiedy Czesław Miłosz powiedział: "teraz Elżbieta Morawiec". Bodajże w Royal Hotel w Sztokholmie nagrałam z nim wywiad (ukazał się w Polityce 3/1981, pt. "Nie chcę być zbyt głęboki"). Potem, w pokoju hotelowym, wśród pakowania walizek, z Aleksandrem Fiutem i synem Poety, Tonym, coraz bardziej nerwowo przypominającym Ojcu o dniu jutrzejszym, spędziliśmy parę godzin rozkosznej pogawędki, przy whisky, hojnie nam serwowanej. Nie dziwota, że poza niezapomnianym śmiechem Miłosza (śmiał się naprawdę – do samych trzewi), niewiele z tego wieczoru-nocy pamiętam. Ale jedną anegdotę, owszem. Komentując, nie pamiętam już wedle czyich słów (i jakby ironizując na temat Nobla własnego) Miłosz powiedział o Rabindranacie Tagore: "Cóż to za Noblista, z prześcieradłem na głowie"? Z Olkiem Fiutem wracaliśmy wtedy do "domów" w Sztokholmie, pieszo przez nocne miasto (komunikacji już nie było), w euforii, bynajmniej nie alkoholowej.

I jeszcze wątek osobisty, niech tu będzie obecny – nie jako świadectwo snobizmu, ale prostej ludzkiej wdzięczności. Ledwo mnie znając (ot, parę listów anonimowej czytelniczki, potem wspomniany wywiad w Sztokholmie), Miłosz przez cały stan wojenny wspomagał mnie paczkami żywnościowymi.To nie jest przejaw mojej pychy, to świadectwo jak wspaniałomyślnym, szczodrym z serca był człowiekiem. A wyrażało się to przede wszystkim w tym, ile ze swoich darów tłumacza oddał polskiej poezji współczesnej, przygotowując antologię amerykańską Postwar Polish Poetry, przyswajając światu anglojęzycznemu Różewicza, Herberta, Świrszczyńską, Grochowiaka, Szymborską, Zagajewskiego i wielu, wielu innych. Dla wszystkich, których spotkał – był darem. Wielu nie zaistniałoby poza Polską – bez Niego.

* * *

Zamyka w dziejach literatury polskiej stulecie prawie. Stulecie, które powinniśmy opłakiwać, bo oświetlał je, dla naszych dziadków, rodziców jeszcze, blask Rzeczypospolitej wielonarodowej, z litewskim matecznikiem jako cząstką młodego państwa polskiego. Z mitycznym Wilnem, miastem, gdzie współżyli ze sobą zgodnie – Polacy i Litwini, Białorusini, Żydzi, Karaimi, z Wilnem – tą miniaturą dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To ostatni król z Jagiellonów tamtej Serenissimy wypowiedział pamiętne słowa: "Nie będę królem waszych sumień". Nieodrodny syn Wielkiego Księstwa Litewskiego Miłosz mógłby za nim te słowa powtórzyć.

Uświadomić to sobie trudno, uświadomić to sobie straszno: już   n i g d y   nie będzie poety, który ogarniałby pamięcią wielobarwny splot polskiej kultury, bo ten dawno obumarł, teraz ostatecznie – odchodzi, razem z Nim. Nie będzie już   n i k o g o,   kto polskim słowem objąłby całe tragiczne i wielkie, ponure i wspaniałe doświadczenie człowieka wieku dwudziestego.

Pamięcią narodów jest, wcale nie mniej niż doświadczenia zawarte w ludzkich dziejach jednostek i rodzin, pamięć wizjonerów – poetów i proroków. Kim bylibyśmy dziś, gdyby nie Mickiewicza, Słowackiego, Norwida mocowanie się z Polską i z Bogiem, bez katastroficznych wizji Witkacego? Kim będziemy, jeśli wyrzekniemy się Miłoszowych słów z wiersza Przedmowa (z tomu Ocalenie, 1945):

Czym jest poezja, która nie ocala
Narodów ani ludzi?
Wspólnictwem urzędowych kłamstw,
Piosenką pijaków, którym za chwilę ktoś poderżnie gardła,
Czytanką z panieńskiego pokoju.

Bez jego poematu Świat (poema naiwne), napisanego w najgłębszym mroku okupacji z tryptykiem wierszy najprostszych, jak skrzydła trójdzielnego ołtarza w nim zawartym – Wiara, Nadzieja, Miłość? Że Miłość tu tylko przypomnę:

Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,
Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,
Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.
A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,
Ze zmartwień różnych serce swoje leczy,
Ptak mu i drzewo mówią: przyjacielu.
Wtedy i siebie, i rzeczy chce użyć,
Żeby stanęły w wypełnienia łunie,
To nic, że czasem nie wie, czemu służyć:
Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.

Kim będziemy wymazując z pamięci zbiorowej Campo di Fiori i przejmującą Kołysankę, o bitwie nad Stochodem i apostrofę z Traktatu moralnego :

Lawina bieg od tego zmienia
Po jakich toczy się kamieniach.
Nie mów, że ma to być ktoś inny
Możesz – więc wpłyń na bieg lawiny.

Tak, tę ostatnią pisał, jak chcą nienawistnicy, "sługus reżimu", w roku 1947.

Sam zmieniał bieg tej lawiny. Czy ją zmienił? Może – w oczach świata, a i to niepewne, tak jak niepewna, nieistniejąca w tych oczach jest wciąż jeszcze dziś – polska ofiara II wojny. Ale najgorsze, że biegu lawiny nie zmienił w umysłach niektórych rodaków. Lawiny pseudopatriotyzmu i stereotypów, ludzi, którzy po wiek wieków będą uważać, że tytułem do chwały narodu jest tylko przelana krew, nie zaś słowa mądrości poetów. Norwidowe: "każdy czyn za wcześnie, każda książka za późno" – nadal nic nie znaczą dla pewnych środowisk.

Starożytni uważali, mając za sobą i tragedie, i komedie, i satyrowy dramat, że naród (plemię) niezdolny do szyderstwa z samego siebie – jest słaby, do życia niezdolny. Ta idea nigdy do sarmackich dziedziców kultury Europy, mieniących się jedynymi obrońcami polskości – nie dotarła. Jakby męstwo wyobraźni i dzielność buntu nigdy nie były tutaj, nad Wisłą, w cenie. Czy patriotyzm i katolicyzm, zaprawione nienawiścią, zasługują jeszcze na swoje miano?

Kulturowa pamięć Miłosza jest przeogromna, niezwykła jego uważność, z jaką w poezji pochyla się nad każdym ludzkim istnieniem: skromnych, nieznanych nikomu Ann i Alżbiet Janin, ich pracą i troskami, kształtem ich życia i sukien – po najdrobniejszą haftkę w gorsecie. Maluje pejzaże rodzinnej Litwy (W mojej ojczyźnie, 1937), Warszawy okupacyjnej. Z biegiem lat i wędrówek po świecie ta wielka rzeka pamięci wzbiera pejzażami francuskimi i amerykańskimi. Miłosz obdarowuje nas w swojej poezji światem. Uważny podróżnik i słuchacz wielu krain poetyckich wzbogacił poezję polską o mistykę gnostycką (tom Hymn o perle), o ducha haiku i dalekowschodniej obiektywistycznej prostoty języka, o "reporterskie" natchnienia Waltera Whitmana i metafizyczną głębię powszedniości T. S. Eliota.

Był to cud nad cudy: jak Picasso w malarstwie, Miłosz w poezji zbierał doświadczenia różne, nigdy jednak nie pozostając, jak francuski malarz, ich niewolnikiem, przetapiał je w tyglu swojej osobowości tak, że lśniły najczystszym złotem, nosząc tylko Jego piętno na sobie. A wszystko, ofiarowane polskiej kulturze, wypowiedziane w "mojej wiernej mowie". Czystość poetyckiego wzruszenia, przełożona na spokojną elegancję formy wyrazu Miłosza nie mają sobie równych w historii poezji polskiej. Może u Kochanowskiego, może u Mickiewicza, którego był wielkim czcicielem, widząc w losie własnym powtórkę historii pierwszego wieszcza Polaków. Ale i z Mickiewiczem miał swoje "sprawy", jak i z całym mesjańskim romantyzmem; w narodowym Wieszczu cenił przede wszystkim jego klasycystyczne dziedzictwo – stąd kult Pana Tadeusza nad Dziady wyniesionego. Był wszakże świadom "przekleństwa" romantyzmu, pisząc o tym w swoich esejach, pisząc w jednym z listów do mnie (luty 1982):

"A co do uczuć, to przystoi Księga Hioba, ale w połączeniu z dytyrambicznością, bo taka jest prawda życia u niepoprawnego w swoich sprzecznościach poety. (...) Co mnie we wszystkim zdumiewa to większa niż kiedykolwiek się spodziewałem powtarzalność historii. Choć źle się wyrażam, buntowałem się przeciwko niej, nie chcąc jej uznać. Czyżby polscy romantycy pracowali niejako i na wstecz – wyciągając esencje z dotychczasowych przeznaczeń i na przyszłość. Jak z tym poradzić, jakie to dziwne koło dla rzekomo wyzwolonych."
Był przeciwko romantyzmowi, jak i przeciw całemu histerycznie subiektywnemu nurtowi poezji współczesnej, nieustannie poszukując "wędzidła" formy dla uczuć wielorakich i sprzecznych, co do tego nie ma wątpliwości, jakie w Nim z sobą walczyły.

Nie bardzo lubił Norwida, zbyt Mu się wydawał "Lechitą", zbyt jednoznacznym, nie naznaczonym doświadczeniem grzechu, chrześcijaninem. Ale bez wątpienia z Norwidem łączyło go jedno – kult pracy. Norwid i praktyką poetycką i pamiętną sentencją z Promethidiona miał pracę, w tak niskiej cenie u nas, Polaków, za wartość nad wartościami. Czesław Miłosz deklaracji unikał, ale życie pracą było Mu codziennością. Świadom, że dar talentu jest tajemnicą Boga, że "dajmonionowi" trzeba dług spłacić własnym wysiłkiem. "Omne dies sine linea": wczesne wstawanie codzienne do roboty nad słowem – tym było przede wszystkim życie poety, do dni "przedostatnich". Aby „rzeczy stanęły w przeznaczenia łunie” wyważone w swoim bycie, mimo klęsk i rozpaczy, wielkiego cierpienia, którego w życiu Miłosza nie brakowało. O tych bólach osobistych, po męsku w poezji i w życiu milczał. A można by z nich naprawdę spisać małą Księgę Hioba.

* * *
Dytyrambiczność.. Zwykł o sobie pisać i mawiać jako o "ekstatycznym pesymiście". Tak było od początku – od pierwszego katastroficznego tomu Trzy zimy (1936), prawie zawsze najpogodniejsze jego wiersze przeszywała ciemna nuta: Unde malum, skąd zło? Nie miał złudzeń ani co własnej, ani ludzkiej natury w ogóle. Chłostał się nieustannie – w wierszach i esejach – za pychę i inne przywary. Rzec można – nieustannie odbywał spowiedź z niedoskonałości swojego człowieczeństwa przed światem. W najlepszym sensie tego słowa – łakomy na życie i jako człowiek, i jako poeta, wędrujący wśród Edenów i Piekieł, pięknu zwycięskiemu nad bólem dał pierwsze miejsce w swojej poezji. Nie ma i nigdy już nie będzie w języku i poezji polskiej doskonalszej pochwały szczęścia niż Miłoszowy

Dar

Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.

Berkeley, 1971

Nie będzie też piękniejszego opłakiwania zmarłej niż to, które zawarł sędziwy już, 91-letni poeta, po śmierci drugiej żony, Carol, w wierszu Orfeusz i Eurydyka (2002).

To życie, uważne na rytm świata, płynęło we wsłuchaniu się w głos mądrości wewnętrznej, zgodnej ze słojami narastających lat. W r. 2000, 89-letni Poeta zadziwił nas zbiorem wierszy To. W tytułowym utworze starał się nazwać, nie nazywając, mądrze świadom nieogarnioności bytu, mimo wszystko – bytu tajemnicę, to nienazywalne i ponadludzkie, co wszakże tylko przed ludzkim istnieniem śmiertelnym jawi się jako mur. Pomieścił w tym zbiorze także Odę na 80 urodziny Jana Pawła II (drukowana wcześniej w Rzeczpospolitej) z absolutnie własną, nieklakierską puentą:

(...)

Jesteś z nami i odtąd zawsze będziesz z nami.
Kiedy odezwą się moce chaosu,
A posiadacze prawdy zamkną się w kościołach,
I jedynie wątpiący pozostaną wierni,
Twój portret w naszym domu co dzień nam przypomni,
Co może jeden człowiek, i jak działa świętość.

* * *

Nie jestem "Miłoszologiem", "profesorką od poezji" ani "badaczką owadzich nogów", jak ironicznie, za Gałczyńskim, zwykł mawiać Czesław Miłosz. Nie silę się na analizę całego dorobku Poety, bo to niemożliwe. Co piszę – jest wyznaniem osobistym, wyznaniem kogoś, komu poezja Miłosza jest potrzebna jak chleb i powietrze. Nie była mi "ocaleniem", jak ludziom z pokolenia ode mnie starszego, uczestnikom Powstania Warszawskiego – jak Marek Skwarnicki. Na to byłam za mała wiekiem Jest mi wszakże ocaleniem od lat wielu – w swojej czystości niebywałej, w spokojnym oddechu wiersza, we frazie, w której czuje się czuły dotyk, smak i zapach świata jak w wierszu z tomu Nieobjęta ziemia (1984):

Po wygnaniu

Już nie goń. Cicho. Jak miękko deszcz pada
Na dachy tego miasta. Jak wszystko jest
Doskonałe. Teraz, dla was obojga budzących się
W królewskim łożu, pod oknem mansardy.
Dla mężczyzny i kobiety. Albo dla jednej rośliny
Podzielonej na żeńskość i męskość, które tęskniły do siebie.
Tak, to mój podarunek. Nad popiołami.
Na gorzkiej, gorzkiej ziemi. Nad podziemnym
Echem wezwań i przysiąg. Abyście o poranku
Byli uważni: pochylenie głowy,
Ręka z grzebieniem, dwie twarze w lustrze
Są tylko raz, na zawsze. I niekoniecznie w pamięci.
Abyście byli uważni na to, co jest chociaż mija
I w każdej chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie.
Ten mały park, zielonawe popiersia z marmuru
W świetle perłowym, w letni drobny deszcz
Niech jak był kiedy pchnęliście furtkę zostanie.
I ulica wysokich zliszajonych bram,
Którą ta wasza miłość nagle przemieniła.

Każde poetyckie słowo Czesława Miłosza, pełne światła, zapachu, barw i smaku życia, bijące czystym blaskiem – ma moc przeciwstawienia się mrokom zła, nienawiści i nędzy tego świata.

Gdybym je wybierała – takie byłoby moje epitafium Poecie. Ale on sam, może wybrałby Jasności promieniste, w barokowy, zgrzebny jamb księdza Baki ubrane, z cytowanego już zbioru To (2000)?:

Jasności promieniste,
Niebiańskie rosy czyste,
Pomagajcie każdemu
Ziemi doznającemu.
Za niedosiężną zasłoną
Sens ziemskich spraw umieszczono.
Gonimy dopóki żywi,
Szczęśliwi i nieszczęśliwi.
To wiemy, że bieg się skończy
I rozłączone się złączy
W jedno, tak jak być miało:
Dusza i biedne ciało.

Elżbieta Morawiec

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA 

 (1911 - 2004)

Lata dzieciństwa i młodości Czesława Miłosza w świetle jego prozy.
Autor Wioleta Sawicka

Praca została napisana pod kierunkiem prof. dr hab. Joanny Pyszny i obroniona w dniu 11. 04. 2002. na Wydziale Filologicznym, Uniwersytetu Wrocławskiego. Autorka pracy Wioleta Sawicka, ukończyła Szkołę Średnią im.Wł. Syrokomli i filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim.

Dolina Issy

Czesław Miłosz urodził się - jak sam mówi - "w sercu Litwy1", w rodowym majątku Szetejnie, położonym w powiecie kiejdańskim. Przyszedł na świat dnia trzydziestego czerwca tysiąc dziewięćset jedenastego roku, jako najstarszy syn Weroniki z Kunatów i Aleksandra Miłosza.

O wczesnym dzieciństwie Czesław Miłosz tak wspominał w liście do Jarosława Iwaszkiewicza: "...całe moje dzieciństwo, odkąd pamiętam, to obracanie się w ciągłej gorączce: podróż, ucieczki, strzały frontu, co kilka dni nowe miasta i ludzie, rok 1917 itd., dobrzy komisarze, pałac nad Wołgą w ognisku rzezi, głód i nocne rewizje w Dorpacie...2".

Po wielu podróżach odbytych z rodzicami we wczesnym dzieciństwie, Czesław Miłosz spędza ponad rok w domu dziadków, w Szetejniach. Dwór ów stanie się dla niego prawdziwym domem, w którym będzie się uczył wielu rzeczy oraz powoli wkraczał w świat dorosłych. Przeżycia z domu dziadków znajdą później swoje odzwierciedlenie w twórczości poetyckiej: będą powracać w wierszach ze zbiorów: Kroniki, Na brzegu rzeki oraz Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, w poemacie Świat, a także w dialogach z Renatą Gorczyńską (Ewa Czarnecka) i Aleksandrem Fiutem, w esejach Rodzinna Europa i Szukanie ojczyzny oraz w powieści Dolina Issy.

W latach 1953 - 1954 Czesław Miłosz pisał Dolinę Issy. Utwór powstawał w małych miejscowościach w Bon nad Lemanem, a potem w Brie Comte - Robert pod Paryżem. Autor mówi, że powieść ta była dla niego książką kuracyjną, ponieważ przeżywał wówczas wewnętrzny kryzys, wynikły z pozostania na emigracji i z tego powodu cierpiał na niemoc twórczą. W tym czasie poeta był już twórcą politycznych utworów: Zdobycia władzy i Zniewolonego umysłu, które przyniosły mu międzynarodowy rozgłos, ale, jak powiedział w artykule pt. Nie, opublikowanym w numerze 5 "Kultury" z roku 1951 "... samobójstwo, koniec kariery (a czymże innym dla poety jest stracić ojczyznę?)".

Dolinę Issy wydano nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym. Zyskała rozgłos i popularność w kręgach emigracyjnych. Została także przetłumaczona na wiele języków obcych. Dla czytelników była i jest w dalszym ciągu powieścią o lesistej krainie - Litwie, utworem autobiograficznym, książką o dojrzewaniu. Czesław Miłosz opisuje miejsca, bohaterów oraz podejmuje wątki, które są już zadomowione w polskiej tradycji literackiej. Miejsca akcji też powinny być nam znane, chociażby dzięki znajomości historii Polski i Litwy. Doświadczenia życiowe bohaterów Doliny Issy także są nam w jakiś sposób bliskie, ponieważ dominuje w książce kultura polska, jej dziedzictwo literackie, tradycja. Andrzej Kowalczyk uważa, że chociaż w Dolinie Issy są zawarte wyżej wymienione wątki, to utwór ten także przeciwstawia się tradycji: "Jest powieścią poddającą rewizji społeczne mity i wyobrażenia dawne i dzisiejsze. To książka w znacznym stopniu polemiczna wobec polskiej tradycji literackiej, sposobu widzenia i rozumienia świata, kształtowania bohaterów i ich postaw wobec życia3".

Albertowi Camusowi bardzo spodobała się ta powieść, a sposób narracji przypominał mu: "Rosyjską prozę XIX wieku, powieść Tołstoja o dzieciństwie"4. Lois Iribane, tłumacz Doliny Issy, nazwał zaś ją "zamaskowanym traktatem teologicznym"5- wspomina Czesław Miłosz.

Dolina Issy liczy niecałe trzysta stron i zawiera sześćdziesiąt zazwyczaj krótkich, często nawet jednostronicowych rozdziałów. O powstaniu nazwy "Issa" Czesław Miłosz mówi, że na świecie istnieje wiele "iss". Jedną z nich jest litewska rzeka Dubissa, która płynie nieopodal Niewiaży, rzeki z dzieciństwa poety.

Akcja utworu toczy się na Litwie kowieńskiej i obejmuje przełom lat dwudziestych minionego wieku.

Babcie Bronisława Dilbinowa i Michalina (Misia) Surkontowa to bogate osobowości.

Pierwsza z nich jest wiecznie rozdarta, trwożliwa, ciągle dławi w sobie wszystkie możliwe grzechy, bojaźliwa o swoją duszę po śmierci; na progu śmierci prosiła, aby ją uratowano. Chociaż jest to kobieta przesadnie religijna, ale najwyraźniej nigdy tak naprawdę nie uwierzyła w Boga, gdyż jej dusza nie zaznała rozgrzeszenia.

Z kolei babka Surkontowa jest silną, zaradną kobietą, która będzie często pojawiać się w dalszej twórczości Czesława Miłosza. O tej swojej babci, Czesław Miłosz wspomina w rozmowach z Aleksandrem Fiutem18.

Ciekawą postacią jest powieściowy dziadek. Oto opis Kazimierza Surkonta: "Niewysoki, nieco ociężały, przesiadywał najczęściej w swoim krześle, [...] ześlizgiwały mu się siwe pasma zaczesane na różowej łysinie, a pince-nez dyndało na jedwabnym sznurku"20. Dziadek Surkont jest ostatnim przedstawicielem rodu, ostatnim, który nosi to nazwisko. Jedna z jego córek jest zamężna za Lukiem Juchniewiczem, mieszka nieopodal rodziców i jest bezdzietna, a druga wyemigrowała do Polski, czyli jest za granicą.

Dziadek Surkont nie przypomina zupełnie mężczyzn, którzy byli tutaj przed nim. Prowadzi spokojny tryb życia, nie zajmują go karty, ani też polowania. Różni się także od swoich przodków tym, że daje łapówki i robi interesy, na które nie powinien pozwolić sobie dobry szlachcic.

Krytyk Jan Malicki uważa, że dziadek Surkont "jest reprezentantem odchodzącego już świata, świata szlacheckiego, choć w swoim postępowaniu znacznie różnił się od swoich przodków21".

Niepoślednią rolę w Dolinie Issy odgrywa posiadłość Surkontów w Giniu. Pierwowzorem powieściowego dworu jest rodzinny dom Czesława Miłosza w Szetejniach. Ponieważ Dolina Issy jest powieścią o wątku autobiograficznym, porównajmy elementy biografii pisarza z wydarzeniami opisanymi w książce.

Poeta okolice swego dzieciństwa nazywa "Litwą gniazdową", gdyż rodowe Szetejnie znajdują się na Żmudzi.

Pierwotnie dwór w Szetejniach należał do rodziny Syruciów, a został zbudowany w osiemnastym wieku. Po śmierci Szymona Syrucia, (pradziadka Miłosza), majątkiem zarządza wdowa, a później przypadł on w spadku córce Józefie. Józefa zaś wyszła za mąż za Kunata; Weronika matka Noblisty, jest ich córką. Przybyła (Weronika) do rodzinnego dworu w roku tysiąc dziewięćset jedenastym, by urodzić swego pierworodnego syna Czesława.

Rodzinny dom Czesława Miłosza opisany w esejach, został także utrwalony na kartkach Doliny Issy, tylko pod zmienioną nazwą - Ginie. W rozmowach z Aleksandrem Fiutem Noblista mówi, że "[...] w Dolinie Issy jest warstwa dokładna i, naturalnie, opis dworu, Szetejń, tam jest dokładny. Postacie są opisane dokładnie, tylko wątek jest już wybiegający w stronę fikcji i symbolizmu35". Dwór w Giniu jest niski, pomalowany na biało, kolumienki i okna oplata dziki winogron. W środku wiele pokoi, które Tomasz zwiedzał, gdy zaczął chodzić. W sali jadalnej stoi ceratowa kanapa, a nad nią na ścianie wisi portret mężczyzny w purpurowej szacie i zbroi. Do "salonu" nigdy nie lubił chodzić, nawet, gdy był już dużym chłopcem. "Salon" zawsze był pusty i trzaskały w nim w ciszy meble i parkiety. Ulubionym pokojem Tomasza z czasem stanie się biblioteka. Tomasz, wchodząc do mało używanych pokoi i biblioteki, odczuwa jakby lekki lęk. Panuje tutaj zawsze chłód, nawet gdy na dworze jest upał. Ręce mu marzną podczas wertowania starych ksiąg, co jednak nie odstrasza Dilbina od szaf pełnych książek, w których czai się wiele niespodzianek. Są wśród nich "Kłosy", "Biesiada Literacka", "Przyjaciel Dzieci". W tej starej bibliotece odnajdywał także Czesław Miłosz prawdopodobnie pierwsze wydanie Ballad i romansów, czytał Pana Tadeusza. Wyszukiwał liczne książki podróżnicze oraz francuskie pisma geograficzne, nowości dziewiętnastego wieku. Zapoznawał się z dziełami Szekspira i Thomasa Mayne Reide, zachwycał się przede wszystkim ilustracjami. Do wczesnych lektur poety należała również opowieść Zofii Urbanowskiej Gucio zaczarowany. Książka zrobiła na nim takie wrażenie, że twórca Ziemi Urlo jej tytułem opatrzył cały tom i jeden z poematów. Innym ważnym utworem jego dzieciństwa była Cudowna podróż Selmy Lagerlöf, na nią będzie powoływał się podczas przemówienia w Sztokholmie podczas wręczenia Nagrody Nobla.

Rodzinna Europa i Zaczynając od moich ulic

O koncepcji i inspiracjach Rodzinnej Europy Czesław Miłosz wspomina we Wstępie do tej książki: "Pomysł tej książki powstał, jak przypuszczam, pewnego sierpniowego dnia, kilka lat temu, w domu pani Heleny Naef nad Lemanem10".

Dom ten zatopiony był w przepięknych winnicach; obok jezioro, a za nim piękny widok na Alpy, który się zmieniał w zależności od pogody. "Drewniana galeryjka na wysokości pierwszego piętra ocienia dwie wewnętrzne ściany domu, obejmujące ogród i podwórze. Jej deski skrzypią. Już te deski i niektóre posadzki z czerwonych, trochę startych cegiełek do czegoś mnie przygotowywały11".

Najsilniejszym bodźcem do powstania dzieła był jednak strych domu, na którym poeta znalazł stare zielone skrzynie w czerwone kwiaty oraz w podobny sposób malowane łóżko z baldachimem. Według przypuszczeń autora, kiedyś te sprzęty były używane przez chłopów szwajcarskich.

Stare meble i jakiś swojski zapach strychu nasunęły Czesławowi Miłoszowi refleksje o stronach rodzinnych, miejscach znanych z dzieciństwa i młodości, bardzo bliskich dla pisarza. Twórca Doliny Issy chciał przybliżyć Europejczykom Europę, a szczególnie Europę Europejczyka ze Wschodu, z tej gorszej, biedniejszej części kontynentu (książkę pisał z myślą o odbiorcy zachodnim). Zamierzył opisać człowieka urodzonego mniej więcej w tym czasie, kiedy świat zachodni, na przykład Francja czy Anglia, wiwatował na cześć pierwszych lotników.

Sam autor urodził się, jak wiadomo, we wschodniej części Starego Kontynentu, stwierdził więc, że opowie o sobie, ponieważ "Jeżeli chcę pokazać, kim jestem, pochodząc ze wschodu Europy, czy mogę to zrobić inaczej niż opowiadając o sobie12"?

W roku tysiąc dziewięćset jedenastym w parafii szeteńskiej były dwa kościoły. Pierwszy był drewniany i znajdował się w Szetejniach, a drugi, murowany, był odległy o kilka kilometrów od wsi i to właśnie w nim Czesław Miłosz został ochrzczony i wpisany do ksiąg stanu cywilnego.

Ród Miłoszów przechowuje wiele legend. Jedna z nich mówi o imigrantach z Łużyc. Na potwierdzenie tego, że nie jest to tylko legenda, na dziedzicznych ziemiach Miłoszów istnieje Cmentarz Serbski, na którym podobno chowano wierną służbę.

W dokumentach pisanych figuruje Hrehory Miłoszewicz Miłosz. Zawarł on kontrakt kupna - sprzedaży z Anusewiczem w roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym, który został spisany w dwóch językach: polskim i starobiałoruskim nad rzeką Niewiażą.

Panowie zamieszkujący Łabunawę pochodzili ze szlachty średniej, nigdy nie piastowali wyższego urzędu niż sędzia. Najbliższym miastem były Kiejdany, siedziba potężnego rodu książąt Radziwiłłów. Istniało tu największe skupisko protestanckie, a kalwini drukowali zbiory psalmów, także w języku chłopów (litewskim).

Nazwisko matki poety brzmi Kunat. Jedna z legend rodzinnych głosi, że nazwisko to nosił jeden z wodzów Jadźwingów. Jadźwingowie zostali w pień wytępieni przez Leszka Czarnego, a mały syn wodza wzięty do niewoli. Wychował się na dworze Leszka i został przyjęty do herbu Topór. Za Kazimierza Wielkiego w herbarzach polskich Kunatowie są herbu Topór. Dziadek Kunat z kolei ożenił się z Józefą Syruć. Syruciowie od pokoleń siedzieli nad Niewiażą. Nazwisko babki jest litewskie i tak naprawdę brzmi Syrutis. Rodzina ta zamieszkiwała dwór laudański. Ze strony Miłoszów żywe były tradycje powstania styczniowego, a dziadek Czesława Miłosza, Artur, brał w nim udział. Z kolei rodzina matki, Syruciowie, w żadnym powstaniu udziału nie brali, ponieważ panował tam matriarchat. Ostatni mężczyzna z Syruciów zginął w pierwszej katastrofie kolejowej pod Baden - Baden, a jego żona sprawnie zarządzała majątkiem. Dlatego w rodzinie z tej strony żadne kwestie wojenne nie odgrywały większej roli13.

Z dalszej linii rodu, jeden z Miłoszów w XVIII wieku wyemigrował nad Dniepr w poszukiwaniu fortuny. Zgromadził tam majątek w postaci około trzydziestu hektarów dziewiczego lasu. Kuzynowie znad Dniepru byli bardzo bogaci i czas spędzali na różnych dziwactwach, na przykład na kolekcjonowaniu kaloszy i kapeluszy oraz podróżach do Wenecji i Florencji. Oni też napisali list do cara o tym, że nie są spokrewnieni z głośnym rodem serbskim Miłosza Obrenowicza (założyciel dynastii - Miłosz I Obrenowić, książę Serbii, chłop z pochodzenia 1780 - 1860): "Jewo Wieliczestwo Leszek Piatyj pożałował gierb Ljubicz i my niczewo obszczego z etimi serbskimi pastuchami Miłoszami nie imiejem14".

Jedna z wielu podróży Miłoszów naddnieprzańskich skończyła się ślubem inwalidy polsko - rosyjskiej wojny z piękną śpiewaczką włoską - Natalią Tassistro: "Przywieziona z kraju winnic śpiewaczka włoska patrzyła ze zdumieniem (możemy przypuścić, że działo się to wiosną) na mgły, bagniska, horyzont zewsząd zamknięty ścianą lasu, na długowłosych chłopów w lnianych gaciach, z rzemieniem łapci krzyżującym się na łydce15". Nie zaakceptowała jej rodzina i Natalia Tassistro pozostała we Włoszech, tam też jest pochowana, w Vercelli pod Mediolanem. Z tego małżeństwa pozostał syn Władysław Miłosz, który był pogromcą kobiecych serc. Spacerując ulicami Warszawy w witrynie fotografa dostrzegł portret pięknej dziewczyny i od razu stwierdził, że ona jest wybranką jego serca. Młoda kobieta nosiła imię Miriam Rozenthal i była córką żydowskiego nauczyciela. Jednak taka wiadomość nie zmieniła zamiarów warszawskiego lowelasa. Poślubił Żydówkę, tym samym popełniając mezalians. Z tego związku urodził się syn, który dzieciństwo spędzał w leśnym majątku ojca, w Czerei, a później w wieku jedenastu lat został oddany do internatu w Lycee Janson - de - Sailly w Paryżu. Następnie studiował w Ecole du Louvre i w Ecol des Langues Orientales. Oskar Miłosz, syn Władysława i Miriam, został znanym poetą francuskim.

Oskar Miłosz miał wielki wpływ na swego krewnego z dalszej linii Czesława Miłosza i podczas którejś rozmowy tak go pouczał: "Zapamiętaj sobie, że nie ma nic bardziej głupiego w Europie, nic bardziej okrutnego w swoich drobnych nienawiściach niż szlachta polska16".

W Rodzinnej Europie opisane są zawiłe procesy prowadzące do zachwiania struktury społeczeństw Europy Wschodniej, polegające na tym, że zrujnowana szlachta uciekała do miast, gdzie tradycje szlacheckie w jakiś sposób były zachowywane i kontynuowane. Takie przemiany można prześledzić w rodzinie poety. Ojciec Czesława, Aleksander Miłosz, już nie był właścicielem majątku, ale został odpowiednio przygotowany do życia. Ukończył rosyjskie gimnazjum, a następnie politechnikę w Rydze na wydziale dróg i mostów.

Poeta już we wczesnym dzieciństwie odbył swoją pierwszą podróż - wraz z rodzicami pojechał do Krasnojarska na Syberię. Powodem tak dalekiej wędrówki był kontrakt rządowy ojca pisarza.

Rodzina Miłoszów z Syberii na krótko wróciła na Litwę, ale po pewnym czasie musiała opuścić rodzinny kraj i podążyć w stronę Rosji, ponieważ wybuchła pierwsza wojna światowa, a Aleksander Miłosz został zmobilizowany jako saper do budowy mostów. Całą rodziną przemieszczali się razem z wojskiem na tyłach frontu.

Wojna odcisnęła niebagatelne piętno na psychice dziecka - kilkuletniego Czesława Miłosza. W pamięci pisarza pozostały armaty, karabiny, namioty, eszelony wojskowe, żołnierze różnych narodowości: Chińczycy z warkoczami, Kirgizi w długich chałatach.

Rewolucja zastała rodzinę Miłoszów w Rżewie nad Wołgą. Mieszkali w pokojach na poddaszu pałacu, w suterenach mieściły się kuchnie polowe, a w samym pałacu mieszkali właściciele. Czesława Miłosza najbardziej interesowali rosyjscy żołnierze. Siadał u któregoś z brodaczy na kolanach i cieszył się z kontaktów z egzotycznymi dla niego postaciami. Towarzyszył im przy każdym posiłku, często dostawał od któregoś Rosjanina łyżkę i musiał z nimi jeść. Następnie szedł na górę i zmiatał z talerzy wszystko, co podawała mu matka. W wyniku tak obfitych posiłków zachorował na rozszerzenie żołądka.

Z właścicielami pałacu Czesław Miłosz nie przyjaźnił się, tylko jakaś starsza pani czasami zabierała go do swoich pokoi, gdzie unosił się zapach kadzidła, a na ścianach błyszczały złociste ramki ikon.

Wybuch rewolucji zapamiętał w ten sposób, że wpadł do nich zakrwawiony zaprzyjaźniony brodacz Sierioża, który zarżnął swego kamrata i szukał kryjówki u rodziców pisarza. W pałacu panował strach, ponieważ wszyscy spodziewali się, że zostaną zamordowani, zgodnie z zapowiedzią. Widocznie w celach bezpieczeństwa biuro ojca przeniesiono do innego miasta już eks - Cesarstwa, Dorpatu. Z Dorpatu Miłoszowie udali się na Litwę.

Powrót do domu dziadków poety w Szetejniach wprowadza w życie przyszłego eseisty ład i spokój, stabilizację. Tak opisuje krainę, do której trafił po długiej podróży: "W nagrodę dostałem się do raju ziemskiego. Kontrast pomiędzy tym, co dotychczas znałem, i tym, co zastałem w domu mego urodzenia, równał się mniej więcej kontrastowi pomiędzy różnymi kręgami europejskiego piekła i farmą w środku Ameryki. [...]Rytm życia, taki sam jak od wieków, wyznaczały katolickie, uroczyste procesje, prace rolnicze i obrzędy chrześcijańsko - pogańskiej magii. [...] Wchodziłem w oszałamiającą zieleń, w chóry ptaków, w sady uginające się od owoców, w czarodziejstwo rodzinnej rzeki, tak niepodobnej do nie ograniczonych niczym, posępnych rzek wschodniej równiny. Do dzisiaj jestem wdzięczny dziewczętom, które zadawały sobie wiele trudu, żeby splatać girlandy z liści i kwiatów służące do ozdoby kościoła. Zresztą na moje upodobania erotyczne wpłynęła, myślę, nie Lena, ale właśnie te lnianowłose litewskie dziewoje.17".

Czesław Miłosz jednak nie zatrzymał się w zakątku rajskiej zieleni dłużej niż rok. Znowu w życiu przyszłego noblisty nastąpił okres wędrówek.

Miasto młodości - tak brzmi jeden z rozdziałów Rodzinnej Europy. Wąskie średniowieczne uliczki, kolebka baroku i neobaroku. Nazwy tego miasta w każdym języku brzmią inaczej, Litwini mówią Vilnius, Polacy Wilno, Niemcy Wilna. Rzeka, która przepływa przez miasto młodości Czesława Miłosza też ma kilka nazw: Wilia i Neris. Druga nieco mniejsza Wilenka wpada do Wilii. Mała podziemna rzeczka, Koczerga, która płynie pod katedrą i zamkiem książąt litewskich, jest owiana legendami, podobno miała służyć za drogę ucieczki w czasie oblężenia twierdzy Gedymina. Stara, okrągła wieża (dzwonnica) została wybudowana na miejscu, gdzie pogańscy kapłani utrzymywali wieczny ogień, a katedra na miejscu starego dębu, gdzie plemię litewskie za czasów pogańskich składało dań dla bogów. Ciekawość badaczy wzbudzają także podziemia kościoła Świętego Ducha, oo. Dominikanów, gdyż zostały odkryte tam mumie ludzi z ogromnymi ranami od ciosów. Zmumifikowane ciała ludzkie przetrwały do naszych czasów, a uczeni głowią się nad zagadką fenomenalnej suchości podziemi.

Do Wilna, które później jako znany poeta, pisarz i eseista będzie opiewał w swoich utworach, młody Czesław Miłosz przyjechał wraz z rodzicami w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym. Okres wileński opisuje w utworach Rodzinna Europa i Zaczynając od moich ulic.

Jak wspomina Czesław Miłosz w Rodzinnej Europie w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym znalazł się w ośmioklasowym męskim gimnazjum państwowym imienia Króla Zygmunta Augusta. Egzaminy wstępne do pierwszej klasy gimnazjalnej zdawał z trzech przedmiotów: religii , języka polskiego i arytmetyki; z pierwszego egzaminu otrzymał 5, drugiego 4, zaś z arytmetyki 3. W życiu przyszłego poety następuje nowy etap. W latach spędzonych w gimnazjum Czesław Miłosz spróbował i poznał wiele rzeczy, zapoznał się z wieloma dziedzinami nauki, przeszedł wiek buntu, z pozycji najlepszego ucznia spadł do rzędu awanturników i arogantów, i znowu w klasie siódmej nastąpił przełom i Czesław Miłosz stał się wzorowym uczniem.

W Rodzinnej Europie Czesław Miłosz opisał dwóch duchowych antagonistów, księdza Leopolda Chomskiego (Chomik) i profesora Adolfa Rożka.

Profesor Rożek w gimnazjum wykładał łacinę: "Jego zawsze gładko wygolona twarz miała w sobie coś z rzymskiej rzeźby. Być może tak ukształtowało ją przejęcie się zasadami klasycznego umiaru. Nienagannie ubrany, niekiedy z czerwonym kwiatkiem w butonierce, powinien by był właściwie nosić togę. Panował nad nami z łatwością, prawie nigdy nie podnosząc głosu, samą swoją z lekka złośliwą powagą. Syn galicyjskiego proletariusza, należał do ostatniego chyba pokolenia tych wychowanków monarchii habsburskiej, którzy wchłaniali od wczesnych lat szkolnych duże porcje łaciny, greki i komentarzy do starożytnych autorów18".

Autor oddaje hołd nauczycielowi, który na lekcjach łaciny uczył swoich podopiecznych nie tylko gramatyki czy słownika łacińskiego, ale dbał o piękne tłumaczenie zdań łacińskich. Nieraz klasa pracowała nad jednym zdaniem kilka godzin, żeby w etapie końcowym przetłumaczyć pięknie zbudowany wers. Narrator przyznaje, że godziny poświęcone "renesansowej nauce pięknego łączenia wyrazów" nauczyły go dążenia do doskonałości i tego, że nie jest ważne, ile czasu to dążenie zajmuje - "[...] skłaniał do szacunku wobec literatury jako owocu żmudnej pracy19".

Adolf Rożek wprowadzał swoich uczniów w tajniki kultury i literatury antycznej, nie omijał także teatru i sztuki współczesnej. Współpracował z miejscowym teatrem i założył teatrzyk szkolny, w którym reżyserował. Nigdy nie wypowiadał się na tematy polityczne, ale wiadomo było, że był socjalistą.

Zupełnie odmienną postać prezentował ksiądz Leopold Chomski: "Nasz Naptha (ksiądz Chomski, przyp. autora) miał okrągłą twarzyczkę przywiędłego chłopca, włosy przycięte w grzywkę nad czołem i ruchy pokornego sługi bożego, z częstym spuszczaniem oczu. Nic w nim nie pozwalało odgadnąć, gdzie i jak żył, zanim został księdzem, czy na wsi czy w mieście, czy w rodzinie arystokratycznej czy plebejskiej. [...] Nasz prefekt rósł chyba od razu w cieniu kruchty kościelnej, przemykając się ze złożonymi rękami między złoceniami ołtarzy. [...] Niepozorne ciało poruszała zaciekła i zapiekła dusza. Dawały o niej znać bolesne bruzdy koło ust, twarde niebieskie spojrzenie, jeżeli podnosiły się powieki, ciemny rumieniec hamowanej furii. Z zamiłowania był inkwizytorem 20". Prefekt lubił dzieci i odnosił się do nich życzliwie i z miłością, ale kiedy już wyrastały z wieku dziecięcego, widział w nich osoby upadłe. Zgrubienie głosu, kopanie piłki, smród tytoniu - wszystkie te czynniki budziły w nim wstręt, ponieważ wiek dorastania traktował jako czas zepsucia, na każdym kroku widział działanie szatana, a młodzież, jego zdaniem, wchodziła w wiek upadku tak moralnego, jak i fizycznego.

Najwyraźniej nie wierzył w działanie Łaski Bożej, przekonany, że zła natury ludzkiej nie można uleczyć w żaden duchowy sposób. Popełnianie błędów na drodze życiowej uważał za zło, które prowadzi do upadku, a nie do zbawienia.

Wykłady księdza były urozmaicone mało wybrednymi oszczerstwami pod adresem innych religii, panującej mody oraz rozumu ludzkiego. Na sprawach współczesnych w ogóle się nie znał i właśnie te czynniki zaważyły na niechęci niektórych uczniów do religii i księdza.

Sam Czesław Miłosz przeżył kryzys religijny, który nie skończył się przyjęciem jasnej postawy wobec dogmatów religijnych. Wstępując na uniwersytet, poeta nie miał do końca skrystalizowanych poglądów religijnych. Na uczelni był on w swoich dążeniach religijnych wyobcowany, gdyż jego koledzy uznawali religię za konwenans. Przyszłego eseistę nurtowały takie oto pytania: "Jeżeli prawem natury jest morderstwo, jeżeli przeżywa silny, a słaby ginie, i tak od milionów lat, gdzie jest miejsce na dobrego Boga? Czemu człowiek na malutkiej gwieździe zawieszonej w pustce, nie więcej znaczącej niż drobnoustroje pod mikroskopem, wyłącza swoje cierpienie, takie samo jak ptaka z przestrzelonym skrzydłem i zajęcy pożeranych przez lisy, dlaczego ono ma być tylko godne uwagi i Odkupienia21"? Odpowiedzi na swoje pytania szukał w podręczniku historii Kościoła.

Narrator wspominając po latach dwóch szkolnych zwierzchników pisze, że jednemu z nich, Adolfowi Rożkowi, zawdzięcza niechęć do pierwszych prób literackich, a drugiemu - Leopoldowi Chomskiemu - wyczulenie na zapach "siarki piekielnej", trudność nawiązania więzi z drugą sobą, za którą często po prostu się wstydzi.

Nie sposób także ominąć wspomnianych przez Czesława Miłosza szkolnych organizacji, w których brał udział. Istniała organizacja harcerska: przyszły poeta lubił wszelakie wyprawy pod namioty, ogniska, krótkie podróże po kraju lasów i jezior, ale zniechęcały go wszelakie przemówienia i frazesy wygłaszane na zbiórkach przez kolegów. Znacznie większe piętno wycisnęło na nim uczestnictwo w tajnej organizacji - Pet. Działacze tej organizacji chcieli przeniknąć do lepszych szkół, w których uczyła się młodzież o wysokim poziomie intelektualnym, i która w przyszłości mogła kandydować na wyższe stanowiska państwowe. Pet miał ukierunkowanie antyendeckie i liberalne. Przywódcą i twórcą organizacji była profesor etnografii Cezaria Ehrenkreutz, z domu Baudouin de Cortenay. Czesław Miłosz uważa, że Pet należał do masonerii wileńskiej.

Do konspiracji przyszły poeta trafił za sprawą swego starszego o rok kolegi w przedostatniej klasie (siódmej). Cała konspiracja Petu polegała na tym, że członkowie o niej nie mówili. Mieli książkę, którą po kolei każdy dostawał do domu na kilka dni i musiał do niej coś dopisać: jakieś rozważania lub swoje wiersze, a także miał wtedy prawo przeczytać to, co napisali inni. Oprócz grona męskiego do Petu należały dziewczęta z Gimnazjum imienia Orzeszkowej.

Gimnazjum imienia Króla Zygmunta Augusta Czesław Miłosz ukończył w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, na egzaminie maturalnym obrał tak zwany wolny temat. Na podstawie wiersza z dziewiętnastego stulecia napisał rozprawę "O rzece czasu" Heraklita.

W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym Czesław Miłosz przywdział czapkę ozdobioną wilczymi zębami - godłem Uniwersytetu i uzupełnił szeregi studentów na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Pierwotnie wstąpił na Wydział Polonistyki, ale po jakimś czasie zrezygnował i przeniósł się na wydział Prawa i Nauk Społecznych. O powodzie rezygnacji z polonistyki Czesław Miłosz mówi: "[...] ponieważ wydział ten nazywał się "wydziałem matrymonialnym": dziewięćdziesiąt pięć procent studentów stanowiły panienki. [...] To było jedno. Jakoś to robiło wrażenie nie bardzo poważne. [...] Tak na instynkt wyczułem, że to jest trochę zanadto ogólne, zanadto nieprecyzyjne22. Z kolei studia prawnicze pisarz wybrał dlatego, że był to wydział ogólny, dla ludzi, którzy nie za bardzo wiedzą, w jakim kierunku chcą pójść dalej.

Wkrótce po podjęciu studiów na uniwersytecie, Czesław Miłosz został członkiem Akademickiego Klubu Włóczęgów. Klub okazywał swą pogardę snobom zrzeszonym w "korporacje". Członkowie klubu wyróżniali się charakterystycznymi dużymi czarnymi beretami z jaskrawo-pomarańczowym pomponem dla kandydata, a czerwonym dla klubowicza, za godło zaś obrali kij pielgrzymi. Najważniejszymi zajęciami Włóczęgów były wszelkiego rodzaju wypady na łono przyrody: w zimie na narty, w lato na kajaki lub wyprawy piesze szlakiem Filomatów: Ponary, Zielone Jeziora, Jaszuny, Puszcza Rudnicka. Odbywali także fascynujące podróże kajakami po północnych dopływach Dunaju do Morza Czarnego, a następnie do Konstantynopola. Jedną z podróży "Włóczęgów" Czesław Miłosz opisał w Rodzinnej Europie.

Klub Włóczęgów był całkiem wolny od wszelakich ograniczeń: nie byli abstynentami, chociaż najczęściej pili mleko, toczyli zaciekłe dyskusje, tak między sobą jak i z "korporantami". W Klubie była sekcja ZNAJ - Zmarnowanej Niedzieli Ani Jednej - zaprzepaszczona to ta, która nie została spędzona na wycieczce.

Wśród aktywnych klubowiczów wyróżniał się Wacław Korabiewicz - Kilometr (wszyscy Włóczędzy nosili przydomki). Kilometr został lekarzem. Wojna zastała go w Brazylii, gdzie znalazł się jako lekarz okrętowy. W Brazylii trudnił się zbieractwem rzadkich okazów ptaków w lasach Matto Grosso dla Muzeum Zoologicznego w Rio de Janeiro. Po opuszczeniu Brazylii, praktykował medycynę w Afryce. Następną osobistością Klubu był Stefan Jędrychowski - Robespierre, przywódca - intelektualista, który został członkiem Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej w Polsce Ludowej. Z kolei Paweł Jasienica - Bachus okazał się utalentowanym pisarzem.

W trakcie studiów prawniczych Czesław Miłosz nie zrezygnował zupełnie z polonistyki, chodził na niektóre wykłady, na przykład Manfreda Kridla, Mariana Zdziechowskiego.

W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie zostało założone Koło Polonistów pod naukową opieką Stanisława Pigonia, do którego mogli należeć studenci z różnych wydziałów. W czasie spotkań Koła Polonistów dyskutowano, organizowano spotkania z ludźmi pióra. Przy Kole Polonistów działało STO - Sekcja Twórczości Oryginalnej. Jednym z czołowych działaczy w Kole był Teodor Bujnicki, oprócz niego: Czesław Miłosz, Leon Szreder, Jerzy Putrament, Jerzy Zagórski oraz Zbigniew Folejewski, który wyróżniał się zainteresowaniami naukowymi23: w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym, Czesław Miłosz zadebiutował wierszami pt. Kompozycja i Podróż na łamach Alma Mater Vilnensis.

W roku akademickim 1930/31 powołano następny klub - Klub Intelektualistów czyli KI. W skład grupy wchodzili znani już z Wilna młodzi intelektualiści, a więc Czesław Miłosz, Teodor Bujnicki, Henryk Dębiński, Stefan Jędrychowski i inni. Miejscem spotkań stała się znana kawiarnia Rudnickiego, a tematem dyskusji współczesna literatura polska24. Młodzi pisarze z uwagą śledzili twórczość współczesnych poetów. Szczególnie bliska była im liryka Józefa Czechowicza, ponieważ w jego wierszach odnajdywali nurtujące młode pokolenie wizje katastroficzne, niepokój, harmonię słów.

Klub Intelektualistów i Sekcja Twórczości Oryginalnej brały czynny udział w znanych w Wilnie Środach Literackich, a wieczory autorskie były organizowane przez Związek Zawodowy Literatów Polskich. W Środach Literackich brali także udział znani pisarze współcześni, tacy jak J. Tuwim, J. Iwaszkiewicz, M. Dąbrowska, Z. Nałkowska, artyści K. Szymanowski, L. Schiller, J. Osterwa i inni. Młodzi poeci wileńscy nie tylko prowadzili zażarte dyskusje, ale także wygłaszali swoje utwory. Wieczór autorski pt. Najmłodsze Wilno Literackie, z udziałem Cz. Miłosza, T. Bujnickiego, K. Hałaburdy i J. Zagórskiego odbył się dwudziestego ósmego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku. Podczas tego wieczoru padła propozycja współpracy od redaktora dziennika wileńskiego "Słowo", S. Mackiewicza i w taki to sposób powstał miesięczny dodatek literacki do tego dziennika - "Żagary". "Słowo" S. Mackiewicza "było [...] organem "Żubrów", to jest konserwatystów siedzących na swoich majątkach w Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie25". Założycielami pisma literackiego "Żagary" byli T. Bujnicki, Cz. Miłosz, J. Zagórski, krytyk literacki S. Jędrychowski (Robespierre) oraz publicysta H. Dembiński. H. Dembiński napisał artykuł pt. Defilada umarłych bogów, w którym to skrytykował cały ustrój kapitalistyczny, a w Wilnie i całej Polsce S. Mackiewicza posądzono o drukowanie na łamach "Słowa" bolszewików i taki to był debiut "Żagarów". Młodzi założyciele spierali się między sobą kogo mają drukować, a kogo nie. Podobały im się wiersze Aleksandra Rymkiewicza, ale noweli Jerzego Putramenta nie chcieli zamieścić w "Żagarach". Po roku współpraca młodych poetów i redaktora Mackiewicza została zerwana i młodzi ludzie w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim opublikowali "Piony", analogiczny dodatek literacki jak i "Żagary", tyle że do Kuriera Wileńskiego. A kiedy i ta współpraca została zerwana, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim podjęli się trudu wydania pisma bez patronatu redakcji. Ten okres w życiu nie tylko Czesława Miłosza (poeta był już twórcą Poematu o czasie zastygłym 1933), ale także i jego rówieśników cechował się emocjonalnym wyrażaniem przerażenia wobec tego, co się działo w polityce i gospodarce już nie tylko w kraju, ale w całej Europie, przeczuwaniem jakiejś zagłady grożącej całemu światu.

W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim Czesław Miłosz opublikował swoje utwory także w "Linii" (przedłużenie "Zwrotnicy"), w warszawskiej "Kwadrydze" i lubelskiej "Kamenie", a także jego nowelę zamieścił "Pion", wiersze "Zet", prozę poetycką "Skamander"26.

Przypisy:

1Andrzej Zawada, Miłosz, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998, s. 5.
2 Andrzej Zawada, tamże, s. 7.
3 Andrzej Kowalczyk, "Dolina Issy" Czesława Miłosza na tle polskiej tradycji literackiej, "Polonistyka" 1983, nr 2, s. 95.
4 Renata Gorczyńska (Ewa Czarnecka), Podróżny świata. Rozmowy z Czesławem Miłoszem. Komentarze, Wydawnictwo .Literackie, Kraków 1992, s. 103.
5 Renata Gorczyńska, tamże, s. 106.
18 Aleksander Fiut, Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy prowadził ..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981, s. 159, 165.
20 Czesław Miłosz, tamże, s. 14.
21 Jan Malicki, Tradycje ariańskie w Miłoszowej "Dolinie Issy", "Przegląd humanistyczny" 1987, nr 7/8, s. 19.
35 Aleksander Fiut, dzieło cyt., s.160-167
10 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 5.
11 Czesław Miłosz, tamże, s. 5.
12 Czesław Miłosz, tamże, s. 9.
13 Aleksander Fiut, Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy prowadził ..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 140, 155.
14 Czesław Miłosz, dzieło cyt., s. 34.
15 Czesław Miłosz, tamże, s. 34 - 35.
16 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 37.
17 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 61 - 62.
18 Czesław Miłosz, dzieło cyt., s. 93 - 94.
19 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 95.
20 Czesław Miłosz, tamże, s. 90.
21 Czesław Miłosz, tamże, s. 96.
22 Aleksander Fiut, Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy przeprowadził..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981, s. 218 - 219.
23 Czesław Miłosz, Zaczynając od moich ulic, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990, s. 175.
24 Andrzej Zawada, Miłosz, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998, s. 37.
25 Czesław Miłosz, dzieło cyt., s. 178.
26 Andrzej Zawada, Miłosz, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998, s. 49.

Na zdjęciach: Czesław Miłosz podczas swego ostatniego pobytu w Wilnie w 2001 r.

Fot. Waldemar Dowejko

NCz 31 (570), 2002 r.

Nasz Czas
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com