Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu" naszego gatunku, wyrażonym w jego - kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Józef Mackiewicz. Gdybym był chanem… Kultura, 1958

Dużym zaskoczeniem było dla mnie wydrukowanie w Zeszytach Historycznych (zeszyt 19) "Listu Zygmunta Jundziłła do Prezydenta Raczkiewicza" z 29 maja 1952 r. (Oczywisty lapsus calami: nie Raczkiewicza, lecz Prezydenta Zaleskiego. Raczkiewicz umarł w 1947 r.). Jak też dopisek Redakcji, że list dotyczy "tzw. sprawy J. Mackiewicza", gdyż sądziłem dotychczas, że nie istnieje "sprawa J. Mackiewicza", a tylko kierowana nagonka bandy oszczerców, z dość znanych i przejrzystych względów.

Z odpisem tekstu prof. Jundziłła zapoznałem się po raz pierwszy dawno: akurat w okresie, gdy występowałem przed specjalną Komisją Kongresu Amerykańskiego do Zbadania Zbrodni Katyńskiej jako świadek i rzeczoznawca dla oceny sowieckiego urzędowego "Komunikatu". Później kiedyś jeden z moich przyjaciół londyńskich zamierzał spowodować ogłoszenie tego listu w Wiadomościach. Prosiłem go usilnie, aby zaniechał swego zamiaru. I prosiłem redaktora Wiadomości, by tego nie publikował. Albowiem list senatora prof. Jundziłła wprowadza w błąd, i pośrednio wybiela niejako autorów oszczerczej przeciwko mnie kampanii, sugerując, że genezą jej stało się zwyczajne nieporozumienie spowodowane identycznością nazwisk. Gdyż jakoby redaktorem wydawanego przez Niemców w Wilnie Gońca Codziennego miał być istotnie Mackiewicz, ale inny. Bohdan.

W rzeczywistości tak nie było.

Prof. Zygmunt Jundziłł należał do ludzi o wyjątkowej uczciwości osobistej, dużej kultury, nieskazitelny w swej trochę staroświeckiej prawości. Akurat jednak te przymioty charakteru - przytoczone tu nie jako panegiryk pośmiertny, lecz jako cechy właściwe - nie zawsze ułatwiały rozeznania w sieciach wojny podziemnej, i w splotach krecich intryg na kilku frontach jednocześnie. Z czego później montowano historię: "tak straszliwie - jak to słusznie zauważa W. M. Marcinkowski w tym samym numerze Zeszytów - fałszowana...?!!!

Wymieniony przez Zygmunta Jundziłła Mackiewicz nigdy nie był redaktorem Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz (ani mój krewny, ani powinowaty) pochodził z Kowieńszczyzny. W latach niepodległej Polski służył jakiś czas w policji; w r. 1926 przydzielony został do tajnej ochrony osoby prezydenta Wojciechowskiego. Po zamachu majowym otrzymał przez protekcję "endecką" posadę w administracji Kuriera Warszawskiego. Wkrótce potem mianowany kierownikiem filii Kuriera Warszawskiego w Wilnie przy ul. Tatarskiej 1. W Wilnie znalazł się w orbicie lokalnej prasy. Był na ogół lubiany w gronie dziennikarskim jako "biesiadnik", lepiej określony rosyjskim powiedzonkiem "sobutylnik", przy stolikach restauracyjnych. A że napisał ze dwie korespondencje do Warszawy (oficjalnym korespondentem Kuriera Warszawskiego był Stanisław Kodź), więc przyjęty został do Syndykatu Dziennikarzy (Związku Dziennikarzy), o co bardzo usilnie się starał. Jak wiadomo, członkom tego Związku - formalnie czy zwyczajowo, już nie pamiętam - przysługiwał tytuł "redaktora". Bohdan Mackiewicz szczególnie sobie ten tytuł cenił, gdyż poza tym nie wykazywał większych ambicji, będąc w istocie pracownikiem administracyjnym, a nie redakcyjnym. Znałem go bardzo dobrze. W grudniu 1939, za czasów litewskich, będąc redaktorem naczelnym i wydawcą Gazety Codziennej, przyjąłem Bohdana Mackiewicza na zastępcę administratora, którym był wtedy b. administrator Słowa, Kazimierz Luboński. Zdaje się, że w tym czasie jedyną funkcją redakcyjną jaką spełnił Bohdan Mackiewicz na moje polecenie, było wyproszenie Stefana Jędrychowskiego, obecnego ministra spraw zagranicznych PRL, który chciał w redakcji mojej Gazety objąć "dział ekonomiczny". - Wkrótce jednak władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie i wydawanie pisma (u nich wymagało to formalnych "koncesji"). Bohdan Mackiewicz pozostał w Gazecie Codziennej i z wkroczeniem bolszewików w 1940 wszedł do "Kolektywu Wydawniczego". Figurował na zamieszczonej w gazecie fotografii tego "Kolektywu", obrócony sprytnie tyłem. Zdradzało go tylko wymienione nazwisko. Pamiętam - będąc już wtedy furmanem wozu ciężarowego - jak podżartowywał ze mnie, że pod jego nazwiskiem czytelnicy myślą zapewne, że to ja. Ale, zdaje się, nie myśleli. - Niezadługo bolszewicy zamknęli obydwie gazety polskie (Gazetę Codzienną i Kurier Wileński) i utworzyli na ich miejscu jedną: Prawdę Wileńską. Bohdan Mackiewicz w niej pracował. Handlował, jak wielu wówczas, spekulował na czarnym rynku, do czego miał zresztą nieprzeciętny talent.

Z chwilą wkroczenia Niemców w 1941, gdy zaczął wychodzić Goniec Codzienny Bohdan Mackiewicz zostaje w tym piśmie zastępcą administratora, którym jest Eugeniusz Kotlarewskij. Kotlarewskij był przed wojną redaktorem i wydawcą rosyjskiej gazety w Wilnie: Russkoje Słowo. Z tamtego czasu łączyła go do pracy administracyjnej, nic wspólnego z redagowaniem pisma nie mającej. Ażeby wyjaśnić, w jaki sposób Zygmunt Jundziłł mógł wyciągnąć swój błędny wniosek z wizyty w redakcji Gońca Codziennego, należy opisać stan faktyczny, o którym nie tylko "głośno", ale w ogóle nie wolno mówić. Było tak:

Lokal Gońca Codziennego stał się upatrzonym miejscem spotkania, a wkrótce pewnego rodzaju centrum "handlowym" i giełdą czarnego rynku, z czego w tych ponurych czasach żyło tak wielu mieszkańców miasta. Unikano jednej czy dwóch kawiarni: nie było restauracji (nie tak jak w Warszawie!), ani innych lokali publicznych. Salka administracyjna Gońca, przedzielona drewnianym przepierzeniem z okienkami dla przyjmowania ogłoszeń, prenumeraty etc. nadawała się znakomicie: gwarantowała maksimum bezpieczeństwa: większe skupisko nie budziło podejrzenia, gdyż tłumaczyło się interesantami, którzy przyszli zapłacić prenumeratę, względnie dać ogłoszenie do gazety; jako instytucja niemiecka chroniła przed wkroczeniem litewskiej policji ścigającej spekulację etc. Osobiście, mieszkając w odległym o 12 km od miasta Czarnym Borze, gdy przychodziłem do Wilna, też używałem tego lokalu jako pierwszej "bazy" orientacyjnej, zwłaszcza w zimie gdzie się można było ogrzać, spotkać tego i owego, dowiedzieć o stanie bezpieczeństwa w mieście, w ogóle "co słychać?", sprzedać jakąś rzecz, zorientować w cenach czarnego rynku. Otóż nad tym codziennie tam gromadzącym się tłumkiem ludzi królował, jeżeli nie jako król to w każdym razie wówczas już jako królik wileńskiego czarnego rynku, "redaktor" Bohdan Mackiewicz. Znaczna część, jeżeli nie większość, interesantów, to byli jego osobiści klienci. Miał też rozległą klientelę wśród uprzywilejowanej ludności litewskiej. Stąd, nad głowami wizytatorów Gońca Codziennego od rana aż do zamknięcia, unosiło ciągłe wołanie: "Redaktor Mackiewicz!", "gdzie jest redaktor Mackiewicz?!", "redaktor Mackiewicz do telefonu!", "czy redaktor Mackiewicz wyszedł"! Kiedy przyjdzie redaktor Mackiewicz?"... - i w tym zagajeniu spraw, bez końca. Nic więc dziwnego, że gdy Zygmunt Jundziłł, nie obeznany z nową dla niego topografią wileńską, zapytał w lokalu Gońca Codziennego o "redaktora Mackiewicza", skierowany został do Bohdana Mackiewicza, i mylne stąd wyciągnął wnioski, że insynuacja jakobym to ja był redaktorem Gońca, wynika z prostego nieporozumienia przez pomieszanie identycznych nazwisk. Nie wiedział bowiem, a zapewne i nie domyśliłby się nigdy, że istnieje jeszcze inna, trochę paradoksalna okoliczność. Ta mianowicie, że...

... Goniec Codzienny był de facto robiony i wydawany rękami AK i podziemia cywilnego... Zwłaszcza po zamordowaniu redaktora Ancerewicza blady strach padł na wszystkich pracowników. Jeden przez drugiego starali się nawiązać kontakt z Podziemiem i przeistoczyć się w tzw. ''wtyczkę". Ze strachu przed podziemnym terrorem, względnie dla asekuracji na przyszłość. Rezultat był taki, że w końcu cały zespół składał się z'" wtyczek" Podziemia, bodaj łącznie z redaktorem Lubieżyńskim (czy Lubierzyńskim"), który nastał po zastrzeleniu Ancerewicza. Dawało to zresztą dosyć wygodną pozycję. (Nawiasem podobnie jak w większości instytucji niemieckich na terenie okupacji. Jak mówi rosyjskie powiedzonko: "I kapitał priobriesti, i niewinnost" soblusti".) Opowiadał mi o tym - zniżając głos - tenże "redaktor" Bohdan Mackiewicz ("Bodzio"), jak dziś pamiętam, z okazji pewnej transakcji "karakułowych łapek".

- Fantastyczne rzeczy. Nie masz o tym pojęcia! Może tam za boksem przyszły wojewoda wileński siedzi... - Podnosił swoim zwyczajem wzrok do sufitu, i opuszczał oczy tajemniczo, dając do zrozumienia, że i on, oczywiście, zajmuje szczególnie eksponowane stanowisko w Podziemiu. Że zajmował, nie miałem wątpliwość, choć zapewne bardziej podrzędne niż to, jakie było w zwyczaju dawać wówczas do zrozumienia przez opuszczanie powiek. Według jego oceny 80 proc. wszystkich pracowników redakcji, administracji i ekspedycji, to "wtyczki". Według mojej, na oko, 99 proc. Tym bardziej, że tych ludzi było tam niedużo. Co mogli robić, o tym istotnie nie mam pojęcia. Śledzili jeden drugiego? Pisali nawzajem donosy do Podziemia? Czy tylko "dawali do zrozumienia?" O ile wiem, aresztowana została przez Niemców tylko jedna, zresztą wyjątkowo ładna dziewczyna, Piłsudska, ale nie krewna głośnej rodziny. Bodaj wypuszczona niebawem. Zbiegiem okoliczności, jedyny rozstrzelany przez Gestapo, później już, Rosjanin, Eugeniusz Kotlarewskij, który akurat w żadnej, podziemnej organizacji nie brał udziału. Brat rodzony tego, o którym wspomina Stefan Korboński. Szczegóły opisał ciekawie Sergiusz Wojciechowski w Nowoje Russkoje Słowo (New York, 10. V. 1970).1 Nie przeszkodziło to wszakże agentowi komunistycznemu ("b. dowódca I Brygady Wileńskiej AK, Roman Korab - Żebryk") napisać w warszawskiej Kulturze o nim, że "...dosięgła go karząca ręka sprawiedliwości? (!!!) - (Nawiasem, wszystkie inne "rewelacje" owego Żebryka są na podobnym poziomie).2 - Jeżeli chodzi o resztę zespołu, to opłaciło się im w rezultacie. Po wojnie nie było, o ile słyszałem, żadnego procesu Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz wypłynął później w Warszawie w aureoli cichego bohatera, gdzie też spokojnie dokonał żywota. Już w Monachium doszła mnie wiadomość, że jakoby przed śmiercią zapisał się do partii. Rzecz byłaby banalna, ale nie potwierdzona.

Tak więc senator Jundziłł nie mógł wiedzieć, że kompozytorzy nagonki na moją osobę, nazwijmy ich skromnie: z lewego pod - skrzydła "sojuszników naszych sojuszników", mieli informacje z pierwszej ręki. "Redaktor Mackiewicz !.." rozbrzmiewające w Gońcu przez tamte lata mogło, istotnie, mylić niejednego bywalca z miasta, ale nigdy kierowników intrygi. Ci orientowali się dokładnie, że redaktorem Gońca był Ancerewicz, a po jego zastrzeleniu3 Lubieżyński. (Zresztą ten sam, który robił ze mną wywiad po moim odwiedzeniu Katynia.) Nie zaś skromny pracownik administracji Bohdan Mackiewicz, którego wskutek "nieporozumienia" rzekomo pomieszali z... Józefem Mackiewiczem. Nie, to "nieporozumienie" zarówno spreparowane było, jak podtrzymywane jest, z całą premedytacją i świadomością fałszu i celów, jakim służy.

Zeszyty Historyczne nr 20; Wiadomości 1972 nr 43 (1334)

Niniejszny tekst publikujemy na podstawie tomu 11 "Dzieł Józefa Mackiewicza" "Droga pani"..., wydawnictwo Londyn 1998 r.

Przypisy:

1 Por. Józefa Mackiewicza "Zgoda 6 czyli pęk kluczy". W: Fakty, przyroda i ludzie. (Dzieła, tom 12. Kontra, Londyn 1993.)

2 To, co szczególnie oburzyło tego "b. dowódcę I Brygady Wileńskiej AK" w mojej książce to, jak pisze: "... wypady w dziedziny, które powinny być dla autora i niedosiężne i nietykalne. Mam na myśli przede wszystkim brudny paszkwil na naród radziecki... etc. etc." - Por. jego recenzję z mojej książki Nie trzeba głośno mówić, którą zamieścił w Kulturze warszawskiej (1970 nr 4)

3 O zabójstwie Ancerewicza dowiedzieliśmy się z opóźnieniem w Czarnym Borze z radiostacji "Świt". Dziś wstydzę się uczucia, jakie ta wiadomość we mnie wywołała. Ancerewicza nie znałam, ale czułam do niego zapiekłą złość. Nie za Gońca, którego także tak jak nie znałam, bo nie prenumerowaliśmy (a sądzę, że nie był szmatławszy, bo to za trudno, od niedawnej Prawdy Wileńskiej i wszystkich kolaboranckich pism po dziś dzień), ale za odmowę wystawienia fikcyjnego zaświadczenia Józefowi, że jest pracownikiem redakcji. Było mi potrzebne dla uzyskania kartek żywnościowych w naszej gminie. "Pan wpadnie, choćby w jakiejś łapance, a ja przez taki świstek narażę ludzi, których tu kryję". Coś w tym rodzaju, dając do zrozumienia, że ludzi z "organizacji" (w Wilnie tak określano wtedy "podziemie"). Zaraz pobiegłam do Wilna, by się dowiedzieć, jak się ci jego podwładni "z organizacji" zachowali na pogrzebie szefa, uśmierconego za kolaborację. Zachorowali wszyscy tego dnia na grypę".. "Nie było tak źle" relacjonował mi tenże Bodzio. Za konduktem pogrzebowym szły tłumy. "Prawie demonstracja patriotyczna''. Jedni mówili, że to przeklęci Litwini zabili polskiego redaktora, inni dowodzili, że bolszewicy, bo Litwin nie mordowałby człowieka w kościele.

Ancerewicz został zastrzelony przez Sergiusza Piaseckiego, gdy modlił się na klęczniku w kruchcie kościoła Św. Katarzyny. B. T. 1983

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com