Ostatnio do redakcji została nadesłana informacja o twórczości Izabeli Wageman i przez nią wydanym tomiku poezji pt. „W oszukiwaniu snu”. Temat twórczości jest bliski naszemu Czytelnikowi, ponieważ na treść książki złożyły się prawdziwe i zmyślone historie litewskich bohaterów. Zainteresowanie autorki litewską tematyką wynika przede wszystkim z jej rodzinnych korzeni – matka Izabeli Wageman pochodzi z podwileńskich Dukszt.
Na co dzień poetka jest nauczycielką, żoną i matką, współtwórczynią Internetowej Gazety Kulturalnej www.salonliteracki.pl
Tomik poezji W oszukiwaniu snu” doczekał się wyłącznie pozytywnych ocen. Poniżej zamieszczamy kilka wierszy z ww. wydania.
Izabela Wageman. W oszukiwaniu snu. Wydawca: Stowarzyszenie Salon Literacki. W-wa, 2011. ISBN 978-83-933101-1-1
http://salonliteracki.pl/portal/component/joomgallery/nowosci/izabela-wageman-w-oszukiwaniu-snu
Na zdjęciach: Izabel Wageman i jej tomik poezji.
Duksztos
kiedy zdecydowałaś się przewieźć nas przez granice realności,
musiałaś przewidzieć, że jedno z nas zapragnie wrócić.
może dlatego siałaś zamęt w pamięci, wyczarowywałaś historie
o bagiennych ognikach, pokuszeniu i topielicach z niechcianą miłością.
zbierałam je starannie, niczego nie roniąc,
goniłam świętego Elma i śmiałam się w tataraku.
wodnice o bladych twarzach przewracały oczami z dezaprobaty.
nie znały beztroski i nazw rozkładających się w wiankach kwiatów.
wspominałaś pijarów i nową wieżę w dzwonem
głoszącym chwałę i śmierć zbłądzonych na bagnach.
mnisi nie zapuszczali się daleko – stary Gumbis zwoził ciała
i główki kapusty z miejskiego targu za znak krzyża.
pamiętam. stałaś na drodze tam, gdzie rosła lipa, a w tobie rósł strach
i pewność, że dwie walizki nie pomieszczą przyszłych pokoleń.
przybita krzywo tabliczka była stemplem i biletem.
biletu i ciebie już nie ma, a mnie nigdy nie było
na duksztańskich kurhanach.
***
późny podwieczorek
zostaw ten wianek. porozmawiaj ze mną o kopcach za numą.
wczoraj palił się tam ogień – wiał wiatr od Wilii, niósł zapach spalenizny.
a wokół domu ktoś rozsypał popiół. tylko nie mów, że to kauki czyściły komin.
oporządziłam go sama. zgubiłam przy tym pierścionek z bursztynem,
który kupiłam na Kaziukach. źle zgubić pierścionek przed wiosną.
no więc co z tymi kopcami? przy drodze na Ojrany widziałam znaki na kamieniu.
chyba celtyckie, bo swędziała mnie skóra na dłoniach. to nie uczulenie, naprawdę.
dla pewności zażyję dziś wapno. nie z kamienia, z tabletki.
zaraz zajdzie słońce. mój cień rozpłaszczył się na ziemi aż po horyzont. możliwe,
że nie skończymy tej rozmowy. słyszę plusk wioseł, opadają twoje włosy, chleb czerstwieje,
więc jedz i pij, ale uważaj, żeby twoja ręka mnie nie dotknęła, babko.
***
podparte łokciami
w końcu stołu para zmęczonych oczu
bez wyrazu. na języku zaczerwienienie
po modlitwach które potłukły
racje. moje twoje zdarowie
kurhan z porzuconych kamieni
ciąży ziemi kalectwem.
nie ma komu cisnąć w okno. zza stołu
widać kopiec śniegu. była zamieć.
***
zegarek
dawniej pytanie która godzina napawało lękiem.
możliwość spóźnienia wywoływała dreszcz
i głośniejsze tykanie pod bluzką. dlatego nie nosiłam zegarka.
poza tym tylko on został po prababci Stanisławie.
ktoś we mnie pamięta. drogę po suchych grudach, ciężar dwóch walizek,
biało-czerwony szlaban i szuranie trepów pradziadka
gdy podciągał opadające spodnie wiązane na troki.
widzi sińce na plecach obitych tłumokiem skrywającym
obietnicę gotowanych ziemniaków – hebel i małą poręczną piłkę.
te ziemniaki kosztowały rodowy majątek i przedwczesną śmierć
Weroniki. okraszane przewlekłym kaszlem nie smakowały
bez soli i grama słoniny.
znikające zawiniątka przywiezione z tamtej ziemi rozpraszały
światło. ciemniało z każdym dniem i nocą
strach zaglądał do okien i otwartych szeroko oczu.
któregoś dnia pradziadek Józef posadził dąb, pod nim wykopał studnię.
razem z babką utopili w niej przydrożny kurz i spiekotę.
ich już nie ma, a ja pamiętam nowe rzeczy –
złote loki i czarne oczy, sad i śmiech jabłek.
jednak walizka wciąż leży przy drzwiach, a złoty zegarek
zepsułam ze strachu, że usłyszę jak przestaje tykać.
***
pomiędzy
pomiędzy Scyllą a Charybdą rozbitkowie bez tratw
rozgarniają ciała uczepione powierzchni
figowych gałęzi
na wschodzie Awiłajtis niemowa martwe ramiona
składa oratorium dla jutrzejszych bogów
z betonowych gajów
tu próchnieją kosze ze złotymi jabłkami
przywiędły kwiaty w wieńcach
Fidiaszu Fidiaszu
tam Auksztojas z zadartą kosmatą głową
zasypia wajdelotów w popiele
my pośród
***
sen o bogu
w trzy strony bóg nie patrzy, nie słyszy.
spod zasłony na twarzach czuje mnie. węszy
pod swoim drzewem na wzgórzu.
chciałby ucałować przysypaną czarnoziemem głowę,
złotem przysięgi obsypać.
nie wszystka umarłam, Welesie.
jeszcze nie raz się obudzę zanim
czarnego konia poprowadzę za uzdę
pod ziemię. nie potknie się
o sen.
***
w samo południe
zimno schodów, ciepło światła, mrówki na białej pończosze przeszkadzają
w obserwacji ludzi zwożących w pośpiechu siano. duszno.
będzie burza. ptaki ucichły. duszno.
głębszy niż zwykle dekolt unosi głębszy niż normalnie oddech.
owinięty wokół wskazującego palca kłos rozsypał się czas
jakiś temu. kosmyki spływając na kolana zebrały parę muszek i źdźbła
spojrzeń rzucanych ukradkiem znad struga.
słońce jeszcze wysoko, ale plac zaraz opustoszeje. grzmi. będzie burza.
okulała wiata schroni suchą trawę, mokre stokrotki sukienki i słomę
włosów strzyżonych kilka razy do roku. na pniaku spoczną gwoździe a strugi
deszczu zamkną wrota za szerokimi plecami.
dopiero gdy wyschną mokre od potu ramiona, włosy i sukienka
obudzi się pewność, że babka Klimowiczowa miewała rację.
nie można sypiać w sianie nad Wilią. duszno. będzie burza.
***
bezdomni
przy tamtym słupie Klimowiczowa wylewała
żale do Matki Boskiej. ustawiała kwiaty w glinianym wazonie,
brudnym fartuchem przecierała szybkę w kapliczce
i spocone czoło. w samo południe, w największy skwar
biegła do kościoła pokłonić się Panience. chłód murów
i Boga osadzonego na wysokościach nie pomagał na gorączkę
strapień.
dawniej, zanim pochowano babkę Klimowiczowej, rosła tam lipa.
babka wylewała mleko, sypała okruchy chleba. głodowała,
ale kładła kopę jaj. bogowie patrzyli z góry łaskawym okiem,
zsyłali garście pszenicy i chude wymiona krowie.
potem spalono jej męża z całym dobytkiem, a ona odeszła
dwa dni później. nikt nie wie dokąd i skąd
ten ciągły zapach spalenizny zza plebani starego proboszcza.
w duszne dni przy słupie tworzy się obłok pary.
łapie za gardło lepką dłonią, zostawia krople słone od potu
ziemi. dzisiaj kobiety nie noszą fartuchów, a kościół
zamyka się na dzień. który bóg by to zniósł.
***
dobranoc
byłam lipą. piastowałam bogactwa jaj.
majowa korona zasłaniała widok na pragnienia
korzących się kobiet. rozdarły cylinder pnia.
zmarniałam żywicą.
teraz jestem Diewo rykszte.
trzon młota. od czasu do czasu rozbijam
słońce na skorupy. korzenie zapleśniały bielą
z opadłych kwiatów. łabanakt.
***
śluby
trawa uchyla się pod uderzeniami pszenicy,
przepuszcza ziarna na zmarnowanie. tu nic nie wzrasta
na szczęście. życzenie płodności, płodność życzeń,
wiary w przychylność bogów.
sól syczy w ogniu. żmijowym językiem liże kostki kriwisa,
pełznie pod kamień ołtarza, przechodzi przez ręce,
wraca kolorową szarfą splątując nadgarstki.
– rozplataj mi włosy, Lajmo. rozplataj dla Jaryły.
korowodem mnie nieście na ustach do Perkuna.
wejdzie we mnie Jaryło, stanę na progu numy
brzemienna. zobaczysz dym płożący przy nogach.
zanim dogaśnie ogień zapomnisz o jutrze.
ziemia ugina się pod uderzeniami pszenicy,
grzebie ziarna dorodne rzucane na szczęście.
***
alkas
jestem ofiarą na kamieniu.
z rozrzuconymi członkami i bezwładną głową
wysuwam się z siebie.
nie wiem kim jesteś. wiem że jesteś,
gdy ja przestaję.
strącasz kwiat. mówią
czarny, a ty patrzysz przez pryzmat. rozbijasz go
i sypiesz do flakonów. żółte, różowe, niebieskie
paciorki oczu twoich dzieci są mętne.
nie boisz się bo już wiesz.
zbliża się Potrimpus. czuć ruch powietrza.
pod palcami wyczuwasz zło wytrawionych tuszem znaków.
połykasz mój kamień i znów rośnie ci brzuch.
niebawem urodzisz kolejne
zdrowe urojenie.
***
kultywacja
z lewa na prawo żegnała się babka pod krzyżem
nosząc dwojaki na pole
w tę samą stronę pisała ślinionym ołówkiem listy
które paliła na miedzy
z prawa na lewo dziadek wyżynał głód
żony i wszelkiego drobiazgu
ścinał dąb
który uśmiercił syna podczas burzy
w obie strony sypali ziarna Żeminie
by nasycić jej wielki brzuch
całowali policzki
z życzeniem dobrej nocy
ustalony porządek rozwiał się
rozsypał w kilka wierszy
z lewa na prawo z prawa na lewo