Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu" naszego gatunku, wyrażonym w jego - kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Józef Mackiewicz. Gdybym był chanem… Kultura, 1958

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Kazimierz Grotowski

 

TWÓRCA KRAKOWSKIEGO OŚRODKA FIZYKI JĄDROWEJ

 
Henryk Niewodniczański wykładający w Instytucie Fizyki Jądrowej w Krakowie, lata 1960.

(Archiwum Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie)
 
Blisko pół wieku temu, w Bronowicach, na obrzeżach Krakowa, zaczęły rosnąć budynki, które są dzisiaj siedzibą Instytutu imienia Henryka Niewodniczańskiego. Jak to było możliwe, że w Krakowie, mieście prowincjonalnym, nie cieszącym się u władz PRL-u dobrą opinią, powstała nowa instytucja naukowa, w której zainstalowano nowoczesny na owe czasy akcelerator, cyklotron U-120? Dzięki temu, nadspodziewanie prędko Kraków stał się znanym ośrodkiem fizyki jądrowej i jej zastosowań, którego prace zaczęły być cytowane w międzynarodowych czasopismach naukowych. Było to niewątpliwą zasługą profesora Henryka Niewodniczańskiego, którego setną rocznicę urodzin uczciliśmy w Polskiej Akademii Umiejętności uroczystą sesją.

Aby zrozumieć zdarzenia sprzed pięćdziesięciu lat, powinniśmy jeszcze raz, w skrócie, prześledzić drogę życiową Henryka Niewodniczańskiego.

Urodził się w Wilnie, dnia 10 grudnia 1900 roku. Do szkół średnich uczęszczał w Wilnie, Rylsku i Briańsku (Rosja) i znowu w Wilnie, gdzie w czerwcu 1920 roku uzyskał z odznaczeniem świadectwo dojrzałości. Studiował nauki fizyczne, matematyczne i astronomiczne na Uniwersytecie Stefana Batorego.

W czerwcu 1924 roku uzyskał absolutorium, a rok później stopień doktora filozofii, na podstawie rozprawy pt. O absorpcji pasmowej i fluorescencji par rtęci.

Należy pamiętać, że czasy gimnazjalne i początek studiów Niewodniczańskiego na Uniwersytecie to pierwsza wojna światowa, rewolucja i wojna bolszewicka, w której brał – choć krótko – czynny udział, wreszcie pierwsze, trudne lata w odrodzonej Polsce.

Bardzo prędko poznano się na wyjątkowych uzdolnieniach młodego Henryka Niewodniczańskiego. Już we wrześniu 1921 roku zostaje stypendystą Departamentu Oświaty Tymczasowej Komisji Rządzącej Litwy Środkowej, a cztery miesiące później zastępcą asystenta u profesora Wacława Dziewulskiego. W 1927 wyjeżdża na rok do Tybingi, gdzie pracuje pod kierunkiem profesora Walthera Gerlacha. Habilituje się wiosną 1932 roku, mając 31 lat.

Zaraz po kolokwium habilitacyjnym Niewodniczański poślubia Irenę Prawocheńską, córkę Romana Prawocheńskiego, profesora UJ. Jak powiedziała nam kiedyś Pani Irena Niewodniczańska, poznała Henryka na wycieczce kajakowej. Był pełen humoru i całe towarzystwo zaśmiewało się z jego dowcipów. Profesor czynnie uprawiał sporty wodne i był przez pewien czas prezesem Akademickiego Związku Sportowego.

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy w dniu ślubu, Wilno, 28 marca 1932.
 
Pierwsze lata pracy naukowej poświęca Henryk Niewodniczański optyce atomowej i molekularnej, nauce, która w owych czasach stała na czele badań nad strukturą materii, będąc źródłem inspiracji dla rodzącej się mechaniki kwantowej. Ówczesną działalność młodego Henryka wspomina w liście Jan Weyssenhoff, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, były profesor Uniwersytetu Stefana Batorego:
"zaczął swą karierę naukową od prac nad fluorescencją pary rtęci i od razu wykazał wielkie uzdolnienie do badań doświadczalnych w dziedzinie fizyki, gdyż już w swej pracy doktorskiej udowodnił błędność poglądów lorda Rayleigh'a i jego szkoły w Anglii, którzy utrzymywali i starali się poprzeć doświadczalnie, że zdolną do fluorescencji (pod wpływem naświetlania linią rezonansową rtęci 2536.7 Å) jest tylko świeżo powstała para rtęci. Tymczasem Niewodniczańskiemu udało się wykazać niezbicie na drodze doświadczalnej fluorescencję w parze rtęci, dowolnie długo przechowywanej w naczyniu zamkniętym, nie zawierającym ani śladu rtęci ciekłej."

Rozgłos i uznanie międzynarodowe przyniosły Niewodniczańskiemu badania nad problemem wzbronionych linii atomowych. Opracowuje wydajną metodę uzyskiwania tych linii w mieszaninach nieznacznych ilości par metali z gazami szlachetnymi, poddanych wyładowaniom elektrycznym wysokiej częstości. Uzyskała ona w świecie nazwę "metody Niewodniczańskiego". I tutaj przychodzi największe odkrycie jego życia, a jednocześnie największe osiągnięcie polskiej fizyki okresu międzywojennego. Było nim stwierdzenie istnienia magnetycznego promieniowania dipolowego. Jedna z linii wzbronionych, w widmie promieniowania emitowanego przez mieszaninę par ołowiu z gazem szlachetnym, została zinterpretowana przez Jana Blatona i Henryka Niewodniczańskiego jako czyste przejście magnetyczne dipolowe. Henryk potwierdził to w następnym eksperymencie przez obserwację poprzecznego efektu Zeemana. W 1936 roku otrzymał Niewodniczański nagrodę Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, przyznawaną co dwa lata za najlepszą pracę z fizyki. W 1965 roku, na międzynarodowej konferencji w Amsterdamie, poświęconej 100. rocznicy urodzin Pietera Zeemana, właśnie Niewodniczańskiemu powierzono zreferowanie prac z zakresu optyki atomowej, wykonanych w naszej części Europy.

Warto sobie uświadomić, jak wyglądała wówczas praca w fizyce eksperymentalnej. Henryk Niewodniczański pracował właściwie sam, budując aparaturę badawczą i wykonując pomiary. W badaniach magnetycznego promieniowania dipolowego wspomagał go Jan Blaton, dyskutując, jak można przypuszczać, teoretyczne aspekty wykonywanych eksperymentów. Henryk Niewodniczański, poza głęboką znajomością fizyki i intuicją badawczą, był obdarzony wielką zręcznością manualną. Nie zatracił jej z upływem lat. Doskonale posługiwał się różnymi narzędziami, np. palnikiem do obróbki szkła, i do niego właśnie przychodziliśmy w Instytucie Fizyki UJ przy ulicy Gołębiej 13, prosić (często z duszą na ramieniu) o zreperowanie zerwanej, cienkiej nici precyzyjnego elektrometru. Warto było oglądać taką operację wykonywaną jego wielkimi dłońmi.

W 1934 roku Henryk Niewodniczański otrzymuje stypendium Fundacji Rockefellera i wyjeżdża na rok do Cambridge, aby pracować w The Royal Society Mond Laboratory i Cavendish Laboratory. Zabiera ze sobą żonę Irenę i rocznego syna Tomasza. Z uwagi na szefa obydwu tych instytucji, Lorda Rutherforda of Nelson, Cambridge było wówczas "świętym miejscem" rodzącej się fizyki jądrowej, do którego zjeżdżali się najzdolniejsi ludzie pracujący w tej branży.

W Cambridge Niewodniczański radykalnie zmienia kierunki swoich zainteresowań. Początkowo ma pracować w grupie [Rosjanina] Piotra Kapicy i zajmować się fizyką niskich temperatur. Wraz z młodym Amerykaninem, Henry A. Boorse'em, bada zmiany elektrycznego oporu metali w temperaturach ciekłego wodoru i helu. W sierpniu 1934 roku Kapica wyjeżdża do Związku Radzieckiego i zostaje tam zatrzymany na rozkaz Stalina. Rutherford postanawia przekazać mu do Rosji jego aparaturę. Henryk szybko kończy rozpoczęte prace, aby przenieść się do Cavendish Laboratory. W związku z tymi planami – pisze Niewodniczański – "zaczęliśmy z Boorse'm bardzo solidnie w Mond Lab. pracować. Zjawiamy się zaraz po 9-ej rano, na lunch do domów nie jeździmy (na rowerach), a ze sobą termos, kanapki i owoce przywozimy i tak bez wychodzenia w Lab. do 6:30 wieczorem siedzimy aż nas ostatnich wylewają, światło i inne prądy w Lab. wyłączając."

W Cavendish Laboratory Henryk Niewodniczański przystępuje do badań w fizyce jądrowej. Wspólnie z C. H. Westcottem mierzy absorpcję neutronów w różnych substancjach i wzbudzanie przez neutrony sztucznej promieniotwórczości w srebrze i miedzi. Neutrony są spowalniane w parafinie, w temperaturze ciekłego azotu i wodoru. Niewodniczański jest zafascynowany tą dziedziną i postanawia działać w tym kierunku po powrocie do Polski.

Tymczasem otrzymuje list od profesora Dziewulskiego, że z dniem 1 stycznia 1935 roku otrzyma w Wilnie etat adiunkta.

"Bardzo serdecznie dziękuję Kochanemu Panu Profesorowi – pisze w odpowiedzi – za tak miły list i do tego z tak przyjemną wiadomością, która nas oboje (z żoną) ucieszyła. To już urządza, pozwala na zupełniejsze poświęcenie się pracy naukowej, bez potrzeby stałego rozpraszania się na zajmowanie się sprawami z pracą naukową nic wspólnego nie mającymi, jak akwizytorska działalność przedstawiciela handlowego. Przy skromnym urządzeniu się VI-tka plus 2 godziny ćwiczeń może w Wilnie na utrzymanie rodziny wystarczyć. Tem jeszcze przyjemniej, że adiunktura wydaje się być stanowiskiem bardziej ustabilizowanem, niż asystentura docenta."

I tak, w tym miejscu dowiadujemy się, że w owych czasach można było być habilitowanym asystentem.

Po roku pobytu w Cambridge Niewodniczańscy wracają do Wilna. Henryk, pełen zapału, występuje o zasiłek z Funduszu Kultury Narodowej i rozpoczyna organizację laboratorium fizyki jądrowej. O nastroju świadczy list wysłany do profesora Jana Weyssenhoffa:

"Nastawiam się na przygotowanie do najwłaściwszego zużycia zasiłku w wysokości zł 14.500, który jest przeznaczony na zakup 50 mg radu i na rozmaite przyrządy i materiały do pracy nad neutronami i indukowaną promieniotwórczością. Obecnie już adaptujemy domek w podwórzu Zakładu (dawna studnia i pompa) na locum do przechowywania bromku radu i pobierania i oczyszczania radonu. Może więc już za pół roku, lub nawet wcześniej, zaczniemy konkurować z Cavendish Lab., z Joliot'ami itd."

W tym samym mniej więcej czasie Rada Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego Uniwersytetu Poznańskiego proponuje Henrykowi Niewodniczańskiemu objęcie Katedry Fizyki Doświadczalnej. Jest wiosna 1937 roku. We wrześniu przychodzi nominacja na profesora nadzwyczajnego. Niewodniczańscy przenoszą się do Poznania. Henryk Niewodniczański ma wówczas 36 lat.

Jest to punkt zwrotny w jego karierze. Kończy się etap indywidualnego badacza, który przyniósł Niewodniczańskiemu wielkie osiągnięcia. Zaczyna się o wiele trudniejszy etap organizatora nauki.

W Poznaniu zastaje Niewodniczański okropną ciasnotę i bałagan. Pisze do Weyssenhoffa:

"Dziękuję Panu Profesorowi bardzo serdecznie za Jego życzenia z powodu powołania mnie do Poznania oraz za miłe i życzliwe rady. Niestety dotychczas nie mogę się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia, jakie odniosłem z pobytu w Poznaniu. Stan zaopatrzenia Zakładu, panujące w nim stosunki personalne, oraz cały skandalicznie niski poziom fizyki poznańskiej – wszystko to niestety okazało się przy bliższym poznaniu znacznie gorsze, aniżeli można było poprzednio przypuszczać. Czeka mnie wyjątkowo ciężka i niewdzięczna praca. Nim się przystąpi do organizowania czegoś, trzeba będzie karczować i wymiatać smutne pozostałości."

Niewodniczański przystępuje do tworzenia nowego ośrodka naukowego. Ma wielkie plany. Zamierza działać w trzech kierunkach: optyki atomowej, fizyki jądrowej i badania powierzchni metali i stopów metodą dyfrakcji elektronów. Za zgodą kolegów z Uniwersytetu Stefana Batorego, przewozi do Poznania część laboratorium i dzięki znakomitej reputacji gromadzi wokół siebie grupę młodych, zdolnych fizyków z Poznania, Wilna i Krakowa.

Na młodego profesora i kierownika katedry spada ogrom obowiązków.

"Jestem ostatnio tak okropnie zajęty – pisze do swoich przyjaciół – że nawet na spanie więcej jak 5-6 godzin na dobę nie mam czasu. Bo to jest teraz u nas sesja egzaminacyjna i mam moc egzaminów co dzień. Prócz tego 2-óch moich magistrantów za kilka dni zdaje egzaminy ostateczne, więc moc miałem roboty z redagowaniem ich prac. 6-u innych magistrantów zabiera mi też moc czasu, bo to przeważnie trzeba z nimi współmontować całkiem nowe urządzenia i aparatury. Ale za to pięknie pracują teraz u nas komory jonizacyjne ze wzmacniaczami proporcjonalnymi (ładnie idzie jedna praca z fotoneutronami), kończy się montaż własnej budowy komory Wilsona etc."

Wytężona praca zaczyna przynosić owoce. Oprócz badań z optyki atomowej linii wzbronionych, przygotowywane są pierwsze dwie publikacje z fizyki jądrowej: O absorpcji powolnych neutronów w borze i licie oraz O kątowym rozkładzie par elektronów materializacji promieni gamma radu C'. Publikacje te nigdy nie ukazały się drukiem. Rękopisy wraz ze wszystkimi materiałami spłonęły podczas wojny w Wilnie. Jednakże w tych właśnie publikacjach można znaleźć inspirację dwóch prac doktorskich, Jerzego Janika i Andrzeja Hrynkiewicza, wykonanych po wojnie w Krakowie pod kierunkiem Henryka Niewodniczańskiego.

Tymczasem w roku 1938 umiera profesor Wacław Dziewulski i z początkiem 1939 roku Henryk Niewodniczański zostaje powołany na kierownika I Katedry Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Stefana Batorego. Mimo że Niewodniczański nie czuł się w Poznaniu dobrze, musiała to być trudna alternatywa, pozostawić zbudowany z tak wielkim trudem warsztat pracy w Poznaniu i zaczynać wszystko od nowa w Wilnie. Jednakże Henryk Niewodniczański uważał się za ucznia profesora Wacława Dziewulskiego. Przejęcie jego dziedzictwa uważał za swój miły obowiązek. Poza tym, jak pisze Adam Strzałkowski w katalogu wystawy otwartej w PAU w stulecie urodzin Henryka:

"Niewodniczański, co często miał zwyczaj podkreślać, był Litwinem [...] w tym szlachetnym sensie przynależności do jednej z dwóch nacji wchodzących w skład jednej, wspólnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów [...] Litwinem z urodzenia w Wilnie, ze studiów w Uniwersytecie Stefana Batorego i swej początkowej pracy naukowej."

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy z synami Tomaszem i Jerzym, Wilno, ok. 1939.
 
Nominacja zostaje podpisana przez prezydenta RP w dniu 30 czerwca 1939 roku i w końcu lipca Irena i Henryk Niewodniczańscy, wraz z synami, 5-letnim Tomaszem i 3-letnim Jerzym, wracają po kilku latach nieobecności do Wilna. Henryk obejmuje I Katedrę Fizyki Doświadczalnej na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Stefana Batorego i kierownictwo Zakładów Fizycznych I i II. Stanowisko to zajmuje do zamknięcia Uniwersytetu Stefana Batorego przez władze Republiki Litewskiej 16 grudnia 1939 roku. Słyszeliśmy na wykładzie profesora Romualda Brazisa, że Henryk Niewodniczański osobiście przekazał litewskiemu komisarzowi cały inwentarz naukowych i dydaktycznych pracowni, przyrząd po przyrządzie. Miał zapewne nadzieję, że w przyszłości będzie go z powrotem odbierał.

Angielscy przyjaciele nie zapomnieli o Henryku Niewodniczańskim. Zachowały się listy profesora Johna D. Cockrofta (styczeń i luty 1940) oraz profesora Williama L. Bragga (marzec 1940) w sprawie przyjazdu Niewodniczańskiego z rodziną do Anglii i przyznania mu grantu na badania w Cavendish Laboratory w Cambridge. W kwietniu nadeszły brytyjskie wizy i bilety. Niestety nie obejmowały one matki Henryka i Niewodniczańscy zrezygnowali z wyjazdu.

Jak pisze Niewodniczański w swoim życiorysie:

"Następnie do sierpnia 1940 r. byłem bezrobotnym. Od końca sierpnia 1940 r. pracowałem jako kierownik działu budowy przyrządów fizycznych w Państwowej Fabryce Elektrotechnicznej w Wilnie, a następnie, po zajęciu Wilna przez Niemców i zwinięciu tego działu w lipcu 1941 r. przez cały czas okupacji niemieckiej jako magazynier w tejże fabryce. Jednocześnie, przez cały czas okupacji, wykładałem fizykę na tajnych kompletach Uniwersytetu Stefana Batorego. Po wyzwoleniu Wilna przez wojska radzieckie, od lipca 1944 r. do opuszczenia Wilna w kwietniu 1945 r. w ramach ewakuacji ludności polskiej, pracowałem jako geofizyk w Oddziale Litewskim Komitetu do Spraw Geologii przy Radzie Komisarzy Ludowych SRR (pełniąc tam jednocześnie obowiązki naczelnika wydziału planowania)." [...]

"Po powrocie do Kraju – pisze znowu Niewodniczański – w m-cu kwietniu 1945 r. zostałem "przygarnięty" przez Uniwersytet Łódzki, zaś we wrześniu tegoż roku przeniosłem swoje "przygarnięcie" do Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, na który zostałem powołany w maju 1945 r. W międzyczasie, w oczekiwaniu na nominację na katedrę do Krakowa, w czerwcu i lipcu tegoż roku wykładałem fizykę atomową na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, a od listopada 1945 r. do końca lipca 1946 r. zajmowałem stanowisko kontraktowego profesora zwyczajnego fizyki doświadczalnej Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu."

W rzeczywistości do końca nie było pewne, gdzie ostatecznie osiedlą się Niewodniczańscy. W grudniu 1945 roku profesorowie UJ, Konstanty Zakrzewski i Jan Weyssenhoff, wraz z docentem Mieczysławem Jeżewskim wysyłają pismo, skierowane do Ministerstwa Oświaty, w sprawie powołania Henryka Niewodniczańskiego i Jana Blatona na stanowiska profesorów w Uniwersytecie Jagiellońskim. Widzieliśmy też list Jana Weyssenhoffa do Henryka Niewodniczańskiego z grudnia 1945 roku, zachęcający go do przeniesienia się z Wrocławia do Krakowa. Pozostający w przyjacielskich stosunkach Blaton i Niewodniczański naradzają się w tej sprawie. Podobno jednym z czynników, które wpłynęły na decyzję, były dobre warunki dla kształcenia dzieci, a być może również fakt, że ojciec Ireny Niewodniczańskiej był przecież profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Ostatecznie w dniu 22 maja 1946 roku Henryk Niewodniczański zostaje profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego i kierownikiem Katedry i II Zakładu Fizyki Doświadczalnej. Początkowo, na krótki czas, Niewodniczańscy zamieszkają w budynku fizyki, następnie przeprowadzą się do stałego lokum przy ulicy Łobzowskiej. W tym mniej więcej czasie rodzi się im córka, Justyna. Po śmierci profesora Konstantego Zakrzewskiego w 1948 roku, Henryk Niewodniczański obejmuje kierownictwo Zespołu Katedr Fizyki, a w 1956 zostaje dyrektorem utworzonego Instytutu Fizyki UJ. Jan Blaton uzyskał stanowisko profesora nadzwyczajnego UJ i objął Katedrę Mechaniki Teoretycznej. Niestety zginął tragicznie w Tatrach w maju 1948 roku.

I tak, po raz trzeci w swoim życiu, Henryk Niewodniczański zaczyna od nowa organizować ośrodek naukowy. Ma 45 lat.

Mimo wielkich tradycji Zygmunta Wróblewskiego i Mariana Smoluchowskiego przedwojenny ośrodek fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim był raczej niewielki. Składał się z dwóch katedr, fizyki eksperymentalnej i fizyki teoretycznej. Profesor Konstanty Zakrzewski, wraz ze swoimi uczniami, kontynuował badania w dziedzinie kriogeniki, a następnie zajął się optyką metali, pomiarami stałych dielektrycznych, rozchodzeniem się fal elektromagnetycznych, zjawiskiem Kerra i dyfrakcją elektronów. Profesorami fizyki teoretycznej byli: Władysław Natanson, zajmujący się optyką i termodynamiką procesów nieodwracalnych, a po nim Jan Weyssenhoff, pracujący w dziedzinie teorii względności.

Fizyka zajmowała budynek przy ulicy Gołębiej 13. Został on przez niemieckiego okupanta zdewastowany, aparatura wywieziona. Ocalał natomiast księgozbiór, przechowany w Bibliotece Jagiellońskiej. Mimo trudnych warunków profesor Zakrzewski, wraz ze swoimi nielicznymi współpracownikami, uruchamia studia fizyczne i podejmuje działalność naukową, również w nowych kierunkach. We współpracy z Polską Akademią Umiejętności powstaje Komisja Stacji Badań Promieniowania Kosmicznego, prowadząca pomiary w kopalni soli w Wieliczce.

Po przyjeździe Henryka Niewodniczańskiego praca może nabrać tempa. Jan Weyssenhoff wraz z Henrykiem Niewodniczańskim organizują trzy wyprawy do stref okupacyjnych Niemiec w celu zakupu aparatury naukowej oraz różnych niezbędnych materiałów. Jeżdżą na ogół samochodem. Kierowcą jest Weyssenhoff. Pomagają im asystenci, Jerzy Gierula i Ryszard Kołodziejski. Działają w rosyjskiej strefie okupacyjnej. Mają do dyspozycji kwotę 1.5 miliona marek, pozostawioną w Polsce przez niemieckie władze okupacyjne. Te, blisko sześć miesięcy trwające, wyprawy odbywały się w ciężkich i niezwykłych warunkach. Trzeba było zabierać ze sobą żywność, nawet mąkę na chleb, zdobywać często ukrywane informacje o dostępnej do nabycia aparaturze i materiałach. Przewożono je z wieloma przygodami do Krakowa. Umożliwiły one rozpoczęcie działalności dydaktycznej i naukowej. Przez kilka lat magazyny w Instytucie na Gołębiej, w których przechowywano te skarby, nazywaliśmy "Berlinem". Najcenniejszą aparaturę i materiały, np. lampy radiowe czy specjalne kondensatory, były schowane w gabinecie Henryka Niewodniczańskiego, w zamykanych szafach. Były wydawane tylko w uzasadnionych przypadkach, osobiście przez Papę (tak nazywaliśmy Profesora), z całym ceremoniałem i wieloma opowieściami.

Po powrocie Niewodniczańskiego i Weyssenhoffa z wypraw niemieckich do nielicznego grona pracowników Instytutu Fizyki dołączyła wkrótce pokaźna grupa młodych ludzi. Niektórzy przyszli z Wilna, za Henrykiem Niewodniczańskim, niektórzy z Lublina, za Janem Blatonem. Niewodniczański próbował namówić przebywającego w Kopenhadze profesora Stefana Rozentala do objęcia stanowiska w Krakowie. Rozental odmawia, tłumacząc się zobowiązaniami wobec Duńczyków. Resztę nowych pracowników stanowili studenci, czwartego, trzeciego, a nawet drugiego roku (jak autor tego artykułu), którzy, przyjęci na asystenturę, na gwałt kończyli studia. Druga wojna światowa na sześć lat zerwała kontakty fizyków polskich ze światem nauki. Niektóre działy fizyki, a zwłaszcza fizyka jądrowa, poczyniły w tym czasie olbrzymi krok naprzód. Zmienił się przedmiot badań, aparatura, metody badawcze. Pracę naukową należało zaczynać od nauki. W tym szczególnym okresie, przez kilka lat, wykładowcy uczyli się razem ze studentami. Na seminaria studenckie i wiele wykładów, zwłaszcza monograficznych, uczęszczali wszyscy pracownicy Zespołu Katedr Fizyki. Kurs zaawansowanej mechaniki kwantowej i fizyki jądrowej przerabiano w kilkunastoosobowym zespole. Najmłodszy uczestnik kursu miał 20 lat i był jeszcze studentem (dzisiaj jest dyrektorem Instytutu im. Henryka Niewodniczańskiego). Najstarsi uczestnicy, dwaj profesorowie, byli po pięćdziesiątce. Szczególną rolę, jednoczącą całe krakowskie środowisko naukowe, odgrywało Krakowskie Konwersatorium Fizyczne. Zgodnie z przedwojenną tradycją, odbywało się w czwartki, o godzinie 17, oczywiście z kwadransem akademickim, w dużej sali wykładowej Zespołu Katedr Fizyki przy ulicy Gołębiej 13. Niewodniczański pilnował, by jego współpracownicy brali w nim czynny udział i referowali ciekawe prace z różnych dziedzin fizyki. Prowadził swoją prywatną listę referujących i, sugerując tematy, wzywał leniwych do wygłaszania odczytów. W budynku przy ulicy Gołębiej 13 panował specyficzny nastrój. Siedziało się tutaj właściwie przez cały dzień, aż do godzin nocnych. Pani Irena Niewodniczańska przychodziła czasami, aby wyciągnąć męża do domu. "Bo wy jesteście takie nocniki" – mówiła. Przychodziły również nasze dziewczyny, a później żony. Kiedyś jedna z nich poskarżyła się Pani Irenie, że oni ciągle zajmują się fizyką. "Przecież wiedziałaś, kogo brałaś" – usłyszała od Ireny.

Niewodniczański miał swoją wizję Instytutu Fizyki. Wynikała ona z jego osobistych doświadczeń, ale również z rozmów, które prowadził ze swoimi współpracownikami. Umiał prowokować dyskusje, a następnie słuchać co inni mają do powiedzenia. Zamierzał rozwijać optykę atomową, dyscyplinę swojej młodości, i fizykę jądrową oraz te jej zastosowania, które, jak na przykład rozpraszanie neutronów, otwierały nowe możliwości badania struktury ciała stałego. Te ambitne plany musiały się rozpocząć od tworzenia bazy aparaturowej. Wiązało się to z określonym rytuałem. Papa wzywał młodego człowieka, w większości przypadków studenta i proponował na przykład: "Panie «Kulego». Może byście wybudowali impulsową komorę jonizacyjną [albo licznik proporcjonalny, licznik iskrowy, licznik Geigera-Müllera, licznik scyntylacyjny, komorę Wilsona czy komorę dyfuzyjną]".

Była to na ogół propozycja nie do odrzucenia i delikwent oczywiście się zgadzał. Jeśli młody człowiek nic na ten temat nie wiedział, wówczas obaj udawali się do biblioteki, gdzie odbywało się wyszukiwanie odpowiedniej literatury. W tym momencie Profesor uważał wszystko za załatwione i zazwyczaj miał rację. Oczywiście problem nie ograniczał się do skonstruowania komory jonizacyjnej. Należało również zbudować własnymi rękami odpowiedni impulsowy wzmacniacz, dyskryminator i jakiś układ rejestracji impulsów oraz system zasilania komory napięciem i gazem. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych tych rzeczy nie kupowało się w sklepie. Sam Henryk Niewodniczański tak właśnie uprawiał fizykę eksperymentalną i odpowiednio wychowywał swoich uczniów.

O dziwo, ale w ten sposób, w ciągu kilku zaledwie lat, w laboratoriach Zespołu Katedr Fizyki pojawiły się skomplikowane, jak na owe czasy, urządzenia do prac w zakresie fizyki jądrowej i optyki atomowej. Patrząc dzisiaj na ówczesne działania Niewodniczańskiego w dziedzinie fizyki jądrowej, nie sposób uniknąć stwierdzenia, że wiązały się one z wielkim ryzykiem. Już wtedy, w latach pięćdziesiątych, dla uprawiania fizyki jądrowej nie wystarczały urządzenia detekcyjne i naturalne źródła promieniowania. Niezbędne były akceleratory cząstek. Pod tym względem świat zmienił się radykalnie od czasów Ernesta Rutherforda. A akceleratory cząstek wymagały wielkich nakładów finansowych. Nic nie wskazywało na to, by miały się one pojawić w ubogim, zrujnowanym wojną kraju.

Nie zaniedbywano oczywiście żadnej okazji zdobywania pieniędzy. Jedną z nich była współpraca z utworzonym tuż po wojnie Wojskowym Instytutem Technicznym, WIT. Niestety, w 1951 roku zlikwidowano WIT i utworzono Wojskową Akademię Techniczną, WAT. Nie tylko utracono źródło finansowania, ale WAT zabrała część zakupionych za te pieniądze czasopism i przyrządów. Znacznie korzystniej wyglądała współpraca z Polską Akademią Nauk. Powstał Instytut Fizyki PAN, a w 1953 roku przy Gołębiej 13 zlokalizowano II Zakład Fizyki Jądra Atomowego PAN, powierzając jego kierownictwo Henrykowi Niewodniczańskiemu.

Ówczesna siedziba fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim... Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły, schowany za drzewami Plant, pod nim dwie kondygnacje piwnic, nad nim wieża, doskonałe miejsce do oglądania dachów starego Krakowa. Przed budynkiem stoi dzisiaj pomnik Mikołaja Kopernika. Wybudowany przed pierwszą wojną światową, dzięki staraniom profesora Augusta Witkowskiego, budynek ten nosi dzisiaj nazwę Collegium Witkowskiego. Korzystając ze wszystkich dostępnych środków finansowych, przystąpiono tutaj do budowy dwóch małych akceleratorów: na pierwszym piętrze – generatora elektrostatycznego AJGES z rurą akceleracyjną, a w piwnicy – Małego Cyklotronu C-48, o średnicy nabiegunników 48 cm. Budowę cyklotronu trzeba było rozpocząć [w roku 1952/1953] od wykopania dołu na fundamenty dla elektromagnesu. Ziemię wynosili wszyscy, z Niewodniczańskim na czele. Z wyjątkiem jarzma i nabiegunników o wadze czterech ton, zamówionych w Zakładach Zieleniewskiego, wszystkie elementy cyklotronu wykonano we własnym zakresie. Konieczne dla tego projektu doświadczenie zdobywano, krok po kroku, w trakcie jego realizacji. A oto, jak Jacek Hennel opisuje doniosły moment uruchomienia cyklotronu:

"Późnym wieczorem tegoż dnia (28 grudnia 1956) zebrali się w piwnicznych pomieszczeniach cyklotronu wszyscy członkowie mojej pracowni. Przybył Profesor Niewodniczański, przynosząc kilka flaszek wina, które na razie ustawił w kąciku. Przyszli również niektórzy uczestnicy dawnych "zebrań cyklotronowych", których nowe obowiązki [...] pozbawiły przyjemności udziału w pracach nad Małym Cyklotronem. Każdy z moich współpracowników zajął się czuwaniem nad wyznaczoną sobie częścią aparatury. Przez jakiś czas coś się psuło i nie funkcjonowało, raz to, raz tamto. Jednakże po paru godzinach usuwania usterek przyszedł moment, że wszystko było gotowe. Obecni skupili się wokół stołu sterowniczego, na którym stała opornica regulująca natężenie pola magnetycznego i galwanometr podłączony do tarczy. Przesunąłem suwak opornicy. W pewnym jego położeniu, a zgodnie z uprzednim obliczeniem, galwanometr wychylił się, wskazując istnienie wiązki wewnętrznej padającej na tarczę. Pierwszy w Polsce cyklotron zaczął funkcjonować. Była to dla nas wszystkich chwila wielkiego szczęścia. Profesor sięgnął po butelki wina."

Mały Cyklotron, który przyspieszał protony do energii około 2 MeV [Megaelektronowolty], był przedmiotem dumy całego, utworzonego w tym właśnie roku w miejsce Zespołu Katedr, Instytutu Fizyki UJ. Po przeniesieniu na Bronowice służył do prac w dziedzinie fizyki stosowanej i niektórych prac w spektroskopii jądrowej. Oczywiście, nie wystarczało to w żadnej mierze dla realizacji ambitnych planów Henryka Niewodniczańskiego stworzenia ośrodka fizyki jądrowej z prawdziwego zdarzenia.

I tutaj zdarzył się cud, a jednocześnie okazało się, jak genialna była naukowa polityka Henryka Niewodniczańskiego. W 1955 roku Związek Radziecki zaproponował niektórym krajom – z grupy tzw. bratnich krajów socjalistycznych – zainstalowanie u siebie reaktorów atomowych i cyklotronów, oczywiście radzieckiej produkcji. Nie była to bynajmniej darowizna. Należało za nie słono zapłacić. Pamiętajmy, że był to czas zimnej wojny. Fizyka i energia jądrowa miały być synonimem potęgi i przewagi nad Światem Zachodnim.

W centralistycznym systemie komunistycznym wydawało się rzeczą oczywistą, że reaktor atomowy i cyklotron powinny być zlokalizowane w jednym miejscu. Tak stało się w NRD, Rumunii i Czechosłowacji. W Polsce jednak miało być inaczej. Niewodniczański rozwinął niesłychanie energiczną działalność. Zorganizował ogólnopolską konferencję, poświęconą metodom eksperymentalnym fizyki jądrowej, która niezbicie pokazała, że jedynie Kraków ma doświadczenie z budowanym właśnie Małym Cyklotronem i szerokie zaplecze aparatury pomiarowej, gwarantujące natychmiastowe rozpoczęcie prac badawczych w fizyce jądrowej.

Udało się dotrzeć do odpowiednich ludzi, którzy umożliwili Niewodniczańskiemu audiencję u Hilarego Minca, rządzącego gospodarką PRL-u prezesa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Uzyskano decyzję, że reaktor atomowy zainstalowany zostanie w Świerku pod Warszawą, a cyklotron U-120 w Krakowie. Nie brakowało dramatycznych momentów. Początkowo chciano ograniczyć inwestycję w Krakowie wyłącznie do budynku cyklotronu. Stanowczy opór Henryka Niewodniczańskiego spowodował, że zgodzono się wybudować cały instytut.

Trudno dzisiaj zrozumieć, jak Profesor tego dokonał. Z całą pewnością w swojej akcji nie mógł liczyć na zbyt wielu sojuszników. Niech mi będzie wolno opowiedzieć w tym miejscu anegdotę. Z początkiem lat osiemdziesiątych pracowałem w Berkeley, w Instytucie Lawrence'a, nad rozszczepieniem lekkich jąder atomowych pod wpływem sił odśrodkowych. Po całym dniu spędzonym przy tamtejszym akceleratorze otrzymałem telefon od szefa laboratorium, Boba Stokstada, z zapytaniem, czy nie przyszedłbym do nich zaraz na kolację. Byłem dość sfatygowany i raczej nieodpowiednio ubrany, ale Bob powiedział, że to nic nie szkodzi. Julia Stokstad bardzo dobrze gotowała, dom był miły, więc nie mogłem się oprzeć. Okazało się, że u Stokstadów był Ben Mottelson z żoną. Rozmowa zeszła na Henryka Niewodniczańskiego, który wówczas od ponad dziesięciu lat nie żył. Ben Mottelson wraz z Aage Bohrem (obaj laureaci nagrody Nobla) byli w Krakowie pod koniec lat pięćdziesiątych. Zwiedzali Instytut na Bronowicach i Profesor zabrał ich w Tatry. "Była fatalna pogoda, gęsta mgła – opowiadał Mottelson – ale Niewodniczański wszystko nam pokazywał. Tutaj Giewont, tam Rysy. Nic nie było widać. Ale On miał taki dar przekonywania!"

Decyzja zainstalowania cyklotronu U-120 w Krakowie całkowicie zmieniła sytuację krakowskiej fizyki. Było to po prostu przejście fazowe. Otworzyły się możliwości, o których trudno było poprzednio marzyć. Poza cyklotronem pojawiła się rosyjska aparatura elektroniczna, detektory i materiały dotąd niedostępne. Budowany [od roku 1956] w imponującym tempie Instytut w Bronowicach stawał się pod względem wyposażenia ośrodkiem stojącym na przyzwoitym, europejskim poziomie.

Jednocześnie otwarły się zamknięte dotychczas drzwi na świat. Niewodniczański mógł wysyłać swoich uczniów za granicę. Adam Strzałkowski, Leon Pomorski i inżynier Wojciech Zakrzewski udali się na kilka miesięcy do Kijowa, gdzie pracował podobny cyklotron, a ja na półtora roku do Leningradu, do Instytutu Joffe'go. Niebawem zaczęły się podróże na Zachód, głównie do Wielkiej Brytanii. Adam Strzałkowski, Stefan Świerszczewski i nieco później Andrzej Budzanowski wyjechali na długie pobyty do Liverpoolu. Ja pojechałem do Birmingham. Andrzej Hrynkiewicz pojechał do USA, a Lucjan Jarczyk do Szwajcarii. Procedura wysyłania młodych ludzi za granicę była dość lakoniczna i podobna do tej, stosowanej przez Niewodniczańskiego przy zlecaniu im budowy różnego typu aparatury. Wyjeżdżając do Leningradu, usłyszałem od Profesora, do kogo mam się udać, zostałem wprowadzony w tajniki używania imienia i otczestwa, jak również dowiedziałem się, gdzie znajduje się polski kościół w tym mieście. Przed moim wyjazdem do Birmingham Profesor wygłosił dla mnie krótki wykład o angielskim systemie monetarnym, ustroju parlamentarnym, stosunkach towarzyskich oraz wręczył mi mapkę londyńskiego metra. Natomiast w obydwu przypadkach nie przejmował się faktem, że moja ówczesna znajomość rosyjskiego i angielskiego była raczej fragmentaryczna.

W Wielkiej Brytanii pamiętano, że Niewodniczański należał do ekskluzywnego "Klubu Rutherforda" i my, jego uczniowie, byliśmy serdecznie przyjmowani. W Birmingham było wówczas trzech członków tego klubu, profesorowie Bill Burcham, Rudi Peierls i J. H. Fremlin. U Billa Burchama bywałem w domu i mimo upływu czterdziestu lat wymieniamy co roku listy i życzenia. Cały personel naukowy, teoretycy i eksperymentatorzy należący do Department of Physics, spotykał się codziennie na "afternoon tea". Rudi Peierls zlokalizował mnie zaraz po przyjeździe i często wciągał do rozmowy, zwłaszcza że mając żonę z Europy Wschodniej, lubił słuchać wieści zza "żelaznej kurtyny". Profesor Peierls odegrał ważną rolę w pierwszych krokach brytyjskiego programu budowy bomby atomowej, który rozpoczął się wcześniej od amerykańskiego. W pewnym momencie Anglicy dołączyli do Projektu Manhattan i wyjechali do Los Alamos. Oczywiście Peierls nigdy o tym nie mówił. Ale podczas jednej z popołudniowych herbatek rozmawialiśmy o wizytach w USA, które wówczas nie były tak powszechne i łatwe. Zapytany o liczbę podróży przez Atlantyk, Peierls uśmiechnął się i powiedział: "kilkadziesiąt razy".

Instytut na Bronowicach był jeszcze w budowie. W budynku cyklotronu instalowano cyklotron. Jeszcze przed jego uruchomieniem przygotowywaliśmy pierwszy eksperyment: pomiar polaryzacji neutronów z reakcji strippingu deuteronów na węglu. Budowaliśmy parafinowy kolimator neutronów, tanki z wodą i osłony ołowiane dla redukcji tła. Szybkie neutrony miały się rozpraszać w helu, wypełniającym licznik proporcjonalny i być wykrywane w scyntylacyjnym detektorze Hornyaka, ustawianym w płaszczyźnie reakcji, raz po lewej, raz po prawej stronie. Asymetria lewo-prawo, w liczbie koincydencji, pomiędzy licznikiem proporcjonalnym, a detektorem Hornyaka miała być miarą stopnia polaryzacji neutronów. Pierwszą wiązkę jonów z cyklotronu U-120 uzyskano w listopadzie 1958 roku. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności wyprowadzenia jej w powietrze i wykonania fotografii. Była to świecąca miotła o długości kilkudziesięciu centymetrów, grubsza na końcu, zgodnie z prawem jonizacji Bragga. Schowani za osłonami przed promieniowaniem, obserwowaliśmy ją poprzez system zwierciadeł. Poczuliśmy zapach ozonu. Była to podniecająca i wzruszająca chwila. Pomiar polaryzacji neutronów powiódł się i został opisany w Biuletynie Polskiej Akademii Nauk. Niebawem wyjechałem do Uniwersytetu w Birmingham, gdzie w dalszym ciągu zajmowałem się problemem polaryzacji cząstek.

Z tym pierwszym eksperymentem, wykonanym na krakowskim cyklotronie, wiąże się zabawna historia. Wyniki pomiarów zabrałem ze sobą do Birmingham, aby je statystycznie opracować. Tam otrzymałem od Adama Strzałkowskiego alarmującą wiadomość, że powinienem je natychmiast przysłać Henrykowi Niewodniczańskiemu, który zamierzał zaprezentować naszą pracę na konferencji we Francji. Postanowiłem więc nadać telegram. Był to zbiór kilku liczb, podający kąty, wartość polaryzacji i błąd pomiaru. Późnym popołudniem udałem się z tym tekstem do małego urzędu pocztowego przy Boumbrook Road. Uprzejmy urzędnik, a jednocześnie kierownik poczty, pokiwał głową i powiedział: "Sorry, Sir, nie nadam takiego telegramu". Wróciłem więc do mojego pokoiku, wynajmowanego opodal u miłego inżyniera Rudawskiego, polskiego emigranta. Po upływie godziny zjawił się u mnie kierownik poczty, przeprosił i powiedział, że może przyjąć telegram. Jedyny raz w moim życiu mogłem to zrobić u siebie w domu. Ze zdumienia nie zapytałem zafrasowanego Anglika, skąd znał mój adres. Sprawa ta miała dalszy ciąg. Telegram przyszedł do Krakowa w nocy. Specjalny posłaniec dostarczył go do Instytutu na Bronowicach. Zaspany wartownik został zobowiązany doręczyć go natychmiast Adamowi Strzałkowskiemu. Można sobie wyobrazić, ile czasu spędziły odpowiednie komórki wywiadu – brytyjskiego i polskiego – aby rozszyfrować przekazaną wiadomość.

Opisując warunki, w których Henryk Niewodniczański tworzył wielki ośrodek fizyki w Krakowie, nie można pominąć politycznej atmosfery tamtych lat. Ówczesne władze konsekwentnie dążyły do przygotowania w środowisku uniwersyteckim nowej, politycznie właściwej kadry, która miała przejąć władzę w uczelni. W tym celu rozwijano stopniowo aparat selekcji, bynajmniej nie naukowej, ale zastraszania i śledzenia. W 1948 roku należałem do ostatniego, szczęśliwego rocznika, dla którego przyjęcie na studia polegało na pomyślnym zdaniu egzaminu wstępnego, niemal bez politycznych uwarunkowań. Ale również wtedy fakt pobytu ojca za granicą i jego udział w wojnie na Zachodzie musiał być przeze mnie ukrywany i w odpowiednich ankietach personalnych należało podawać wykrętne lub wręcz kłamliwe odpowiedzi. Nie bez znaczenia było, iż studia fizyki, nie mające wielkich perspektyw finansowych, nie były specjalnie oblegane.

Nie miały również takiego znaczenia ideologicznego, jak prawo czy historia. Sytuacja szybko uległa zmianie. Oprócz właściwego społecznego pochodzenia – robotniczego lub chłopskiego – również na fizyce bardziej skrupulatnie badano właściwą postawę polityczną kandydata i polityczne powiązania jego rodziny. Polityczna selekcja pojawiła się przy rekrutacji na studia magisterskie, po trzecim roku studiów. Niektórzy z naszych młodszych kolegów mieli z tych powodów wielkie trudności.

Pod koniec lat czterdziestych władze zlikwidowały Kółko Matematyczno-Fizyczne Uczniów Uniwersytetu Jagiellońskiego, samodzielną, naukową organizację studencką o wieloletniej przedwojennej tradycji. Studencki zarząd Kółka, do którego wtedy należałem, został złajany i przywołany do porządku za udział w tej reakcyjnej, przedwojennej organizacji. Grożono przy tym skreśleniem ze studiów. Likwidacja Kółka polegała, między innymi, na usuwaniu zbioru skryptów i książek, które wypożyczano studentom i które miały pieczątkę Koła. Z sentymentem przechowuję egzemplarz Teorii Wyznaczników i Macierzy, autorstwa dra A. B. Turowicza OSB, skryptu wydanego w 1949 roku i opatrzonego pieczęcią Kółka, który udało mi się wówczas ocalić. Mówiąc nawiasem, temuż Andrzejowi Turowiczowi wkrótce odebrano wykłady na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo był księdzem i zakonnikiem w Tyńcu.

Jednym ze sposobów umysłowego zniewolenia młodego pokolenia miała być polityczna indoktrynacja. Odbywały się wykłady dla pracowników naukowych, prowadzone przez osoby z bardziej upolitycznionych wydziałów. Szkolenia na wyższym poziomie, kończone egzaminem, odbywały się na ówczesnych studiach doktoranckich. Były to lata pięćdziesiąte. Nie szczędzono na to pieniędzy. Latałem do Warszawy samolotem lub jeździłem sypialnym, aby w Domu Marii Skłodowskiej-Curie na warszawskiej Starówce słuchać wykładów prowadzonych przez wysokich funkcjonariuszy partyjnych. Osobnym problemem było zachowanie "społecznej czujności". Wspaniałą do tego okazją były dni po śmierci Józefa Stalina. Byliśmy wtedy zobowiązani do 24-godzinnych dyżurów w Instytucie Fizyki przy ulicy Gołębiej 13. "Bo wróg klasowy może zaatakować".

Wielką osłoną był dla nas w tym czasie profesor Niewodniczański. Razem z nieżyjącym Olegiem Czyżewskim zawdzięczamy mu zachowanie pracy na Uniwersytecie, kiedy to – z okazji przejścia z etatu zastępcy na etat asystenta – chciano nas obydwu zwolnić, "ze względu na słabą aktywność polityczną". Bywały groźniejsze sytuacje. Jak wspomina Andrzej Hrynkiewicz, Antonina Kowalska miała odwagę wyrazić słowo sprzeciwu w sprawie likwidacji Zakładu Filozofii Chrześcijańskiej profesora Romana Ingardena. Stało się to w 1952 roku, na ogólnouniwersyteckim zebraniu, które miało uchwalić odpowiednią rezolucję. Tosia otrzymała na drugi dzień wymówienie z pracy. Profesor musiał interweniować w jej sprawie u wysoko postawionej osoby.

Jak Niewodniczański potrafił załatwiać tego rodzaju sprawy? Cieszył się u ówczesnych władz komunistycznych wielkim autorytetem, mimo że nie należał do partii i otwarcie, regularnie uczęszczał do kościoła i przystępował do komunii. Tego typu postępowanie wystarczało, by zakończyć niejedną karierę. Być może ma rację Andrzej Hrynkiewicz, stwierdzając:

"Mimo takich poglądów, Profesorowi udało się przeprowadzić Instytut i nas wszystkich, praktycznie bez uszczerbku, poprzez najczarniejszy okres stalinizmu i polowań na czarownice. To gładkie przepłynięcie przez fale fanatyzmu i nadgorliwości nie było bynajmniej spowodowane ugodowością Profesora, ale było wynikiem jego wielkiej tolerancji. Mógł się nie zgadzać z poglądami innych, ale uznawał je i szanował, jeżeli wypływały z prawdziwego przekonania."

Upartyjnienie fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim było zresztą wówczas kompromitująco niskie: jeden pracownik naukowy, jeden techniczny i kilku studentów. Jeden z tych studentów, wyjątkowo mało inteligentny, złożył na Niewodniczańskiego skargę u rektora, profesora Marchlewskiego. "Ma pan nieciekawych studentów, panie profesorze" – usłyszał od Marchlewskiego Niewodniczański. Reżim zrewanżował się Niewodniczańskiemu za jego przekonania dopiero po śmierci. Przez 20 lat, aż do 1988 roku, odrzucano wnioski o nadanie Instytutowi na Bronowicach jego imienia.

Bardzo groźną bronią w rękach reżimu komunistycznego, kierowaną w tamtych latach przeciwko ludziom nauki, była inwigilacja przez służby bezpieczeństwa i szantaż polityczny. Był on stosowany wobec fizyków, którzy zaczęli wówczas wyjeżdżać za granicę, również na Zachód. Bardzo często kandydat do wyjazdu był wzywany do Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie proszono go o przesyłanie do kraju interesujących wiadomości. Jeśli delikwent był twardy i odmówił, zazwyczaj nie pociągało to za sobą konsekwencji. Jeśli uległ, bywał później szantażowany. Innym sposobem była propozycja współpracy, kierowana za granicą do tych, którzy z jakichś powodów prosili o przedłużenie paszportu. Znam osoby, które w taki sposób zostały zmuszone do emigracji. Oczywiście z reguły nie wypuszczano z kraju członków rodzin. Byli zakładnikami.

W Instytucie w Bronowicach Henryk Niewodniczański mógł ostatecznie zrealizować swoje marzenia o utworzeniu dużego ośrodka naukowego.

 
Henryk Niewodniczański w swoim gabinecie w Instytucie Fizyki Jądrowej w Krakowie, lata 1960.

(Archiwum Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie;   Fot. Bronisław Motyka, IFJ)
 
Dzięki niemu, jego uczniowie mogli rozwinąć badania nie tylko w fizyce reakcji jądrowych i w spektroskopii jądrowej, ale też w fizyce fazy skondensowanej, biologii i chemii radiacyjnej, medycynie nuklearnej oraz, przy zastosowaniu metod jądrowych, w geologii i archeologii. Dzisiaj w skład Instytutu im. Henryka Niewodniczańskiego wchodzi także Zakład Fizyki Cząstek Elementarnych. Fizyka w Krakowie zaczęła się znacznie szybciej rozwijać, również na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z początkiem lat sześćdziesiątych [1964] wybudowano przy ulicy Reymonta 4 nowy gmach Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, któremu niedawno nadano imię Mariana Smoluchowskiego. Aż do śmierci w 1968 roku Henryk Niewodniczański był również jego dyrektorem.

Tutaj, ku wielkiej radości Profesora, oprócz fizyki jądrowej, powstał nowoczesny ośrodek optyki atomowej. Można śmiało powiedzieć, że na przełomie lat sześćdziesiątych fizyka w Krakowie przekroczyła pewną "masę krytyczną", czyniąc to miasto pod względem znaczenia i wielkości drugim po Warszawie ośrodkiem w Polsce.

Mieliśmy okazję, wraz z Adamem Strzałkowskim i Andrzejem Budzanowskim, prowadzić wspólne badania naukowe z Henrykiem Niewodniczańskim. Znaczną ich część wykonaliśmy przy pomocy cyklotronu U-120. Za każdym razem, zabierając się do nowego problemu, musieliśmy prosić Profesora, aby chciał z nami współpracować. Był bardzo wyczulony na tym punkcie i nigdy nie "dopisywał" się do prac. Oczywiście nie miał czasu, by pełnić dyżury przy cyklotronie. Ale dyskusje z nim i wspólne przygotowywanie manuskryptu pracy było przyjemnością, bo niezależnie od wielkiej intuicji i doświadczenia naukowego, miał bardzo dużo poczucia humoru i uroku osobistego. Zajmowaliśmy się wówczas optycznym modelem jądrowych rozproszeń. Wcześniej, w 1951 roku, Profesor zakomunikował mi, że będę robił pracę magisterską z optyki, jego ulubionej dziedziny, w której, jak wiemy, miał wybitne osiągnięcia. Z właściwą młodemu wiekowi arogancją powiedziałem, że wolę fizykę jądrową. Profesor nie pogniewał się i tak powstała nasza pierwsza wspólna publikacja, poświęcona efektowi temperaturowemu liczników Geigera-Müllera. Ale kilkanaście lat później postawił jednak – w pewnym sensie – na swoim, bo w naszych cyklotronowych eksperymentach obserwowaliśmy takie "optyczne" zjawiska, jak efekt tęczy czy glorii, ale nie optyczny, lecz dla fal materii. Dysponując nowoczesnym, jak na owe czasy, akceleratorem i dość zaawansowaną aparaturą pomiarową, mogliśmy obserwować interesujące i nieznane wtedy zjawiska, a wyniki naszych pomiarów, opisane wstępnie w raportach Instytutu, były jeszcze przed opublikowaniem wykorzystywane w różnych miejscach na świecie.

W trzy lata po śmierci profesora Niewodniczańskiego, wspólnie z Andrzejem Budzanowskim i Adamem Strzałkowskim odbyliśmy samochodową podróż po Szwajcarii i ówczesnych zachodnich Niemczech. Odwiedziliśmy różne miejsca, między innymi Monachium, Karlsruhe, Heidelberg i Jülich. Po wieloletnim zakazie zajmowania się fizyką jądrową Niemcy wprowadzali do eksploatacji swoje pierwsze akceleratory i rozkręcali zakrojony na dużą skalę program badawczy. Spotkaliśmy wówczas wielu znanych fizyków niemieckich, profesorów H. D. Jensena, W. Gentnera, O. Haxela, C. Mayer-Böricke, oraz z młodszego pokolenia, z którymi w następnych latach współpracowaliśmy, K. Eberhardta, K. Bethge, H. Rebela, G. Schatza, U. Schmidt-Rohra, H. Weidenmüllera, A. Fässlera i innych. Byliśmy wszędzie przyjmowani z zainteresowaniem, jako ci, którzy mają już na swoim koncie osiągnięcia w tej dziedzinie. Należy pamiętać, że ta nasza niezwykła pozycja była zasługą Henryka Niewodniczańskiego. Jak wspomina Andrzej Budzanowski: "nasi gospodarze nie zdawali sobie sprawy z faktu, że nasze finanse na podróż były bardzo ograniczone, a nie wolno było wówczas wywozić z Polski legalnie dewiz". Spaliśmy więc gdzie się dało, w namiocie. Odwiedzając CERN, zanocowaliśmy przypadkowo w pobliżu strzelnicy i rankiem obudziła nas głośna kanonada. Korzystając ze sposobności, zaobozowaliśmy również w Zermatt i z Andrzejem Budzanowskim weszliśmy na czterotysięcznik Breithorn.

Wcześniej podróżowaliśmy również z Profesorem. Były to niezapomniane chwile. Niewodniczański mówił biegle po niemiecku, angielsku, francusku, nie wspominając już o języku rosyjskim. Czuł się obywatelem świata i szalenie lubił zwiedzanie. Przytoczę tutaj słowa Adama Strzałkowskiego:

"Profesor był nadzwyczajnym kompanem. Ciągle coś opowiadał, zawsze coś nowego, wspomnień miał moc i umiał snuć gawędę zupełnie w stylu wańkowiczowskim. Lubił poznawać świat: zwiedzać, ale też partycypować w życiu odwiedzanych miejsc. Mówił: "nigdy nie żałujcie, Kulego, pieniędzy na to, co moglibyście zobaczyć – to nie przepadnie, tego wam nikt nie odbierze..." Poznawaliśmy z Profesorem nie tylko instytuty, nie tylko zabytki, ale również życie odwiedzanych miejsc. Pamiętam taki nasz pobyt w Paryżu. My z Kazikiem Grotowskim byliśmy tam już od kilku dni. Profesor przyjechał na posiedzenie Międzynarodowego Komitetu Miar i Wag. Był już chory – miał przepuklinę – był na kilka miesięcy przed operacją. Był niezmordowany – nie tylko kazał nam zwiedzać międzynarodowy salon samochodowy, ale wieczorem – wyciągał nas jeszcze do Folies Bergere – i to na głodno! I to na miejsca promenoir!"

Najdłuższą podróż z Profesorem odbyliśmy w Stanach Zjednoczonych, w 1966 roku. Braliśmy (Niewodniczański, Strzałkowski i ja) udział w konferencji w Gatlinburgu (Tennessee), referując tam nasze wyniki pomiarów całkowitych przekrojów czynnych na reakcje. Był to nasz pierwszy pobyt w USA. Już na początku wywołaliśmy zamieszanie, zamawiając sobie indywidualnie miejsca w hotelu, jak normalni uczestnicy. Organizatorzy konferencji chcieli nas umieścić w jednym miejscu – razem z Rosjanami i innymi fizykami zza "żelaznej kurtyny". Po konferencji zamierzaliśmy odwiedzić kilka miejsc w Stanach Zjednoczonych, skąd mieliśmy zaproszenia do wygłoszenia odczytów. Mając ograniczone możliwości finansowe, postanowiliśmy wynająć samochód i udaliśmy się z prośbą o pomoc do biura zjazdu. Wywołało to ponownie nie lada zamieszanie. Konsultowano się z kierownictwem konferencji i prawdopodobnie również z innymi instytucjami. W końcu wynajęliśmy olbrzymiego Dodge'a Monaco z klimatyzacją i, oczywiście, automatyczną skrzynią biegów. Trasa przebiegała przez Cincinnati w stanie Ohio, Pittsburg, East Lansing, Chicago, Denver w Colorado, Pasadenę i Los Angeles w Kalifornii, a skończyła się w Albuquerque w Nowym Meksyku. Jak nam później powiedziano, FBI sprawdzała terminy przyjazdu i odjazdu we wszystkich instytutach, które odwiedzaliśmy na naszej drodze. Henryk Niewodniczański był znany jako członek "Klubu Rutherforda". Znano również nasze prace nad rozpraszaniem cząstek alfa i byliśmy serdecznie przyjmowani. W Michigan State University w East Lansing przyjmowali nas Sherwood Haynes, Aron Goldansky i Tom Austin. W Pasadenie spotkaliśmy sławnego profesora Charlesa Lauritsena i jego syna Toma. Dyskutowaliśmy z Mike'em Melkanoffem, który był naszym partnerem w pracach nad modelem optycznym. Widzieliśmy sławną tablicę, na której astrofizycy sugerowali fizykom pomiary przekrojów czynnych, ważnych dla zrozumienia procesów zachodzących w gwiazdach. W Los Angeles zostaliśmy zaproszeni na party przez profesora Saxona, ówczesnego dziekana i późniejszego rektora Uniwersytetu Kalifornijskiego. Saxon był nam poprzednio znany jako twórca popularnego potencjału Saxona-Woodsa. Zwiedzając różne i ośrodki w USA, nie przypuszczałem, że będę przez wiele lat blisko współpracować z University of Maryland, Lawrence Berkeley Laboratory w Berkeley i Livermore National Laboratory w Kalifornii, A&M University w Texasie, Michigan State University w East Lansing i University of Rochester. Profesor doskonale znosił trudy tego rajdu samochodowego, mimo że zbliżał się wówczas do siedemdziesiątki. Po drodze było wiele przystanków. W Sharonville, niemal na przedmieściu Cincinnati, zatrzymaliśmy się, aby pójść w niedzielę do kościoła. W Pittsburgu było oglądanie dinozaurów w sławnym muzeum paleontologicznym. Przecięliśmy Góry Skaliste. Nocowaliśmy nad Grand Canyon w Colorado. Przejechaliśmy przez Zion National Park i pustynię Mohave. W Las Vegas Profesor namiętnie grał i wygrywał, aż nagle odezwała się – po polsku! – kelnerka: "Niech pan uważa, przegra pan wszystkie pieniądze!" W Arizonie oglądnęliśmy wielki krater, pozostałość po uderzeniu meteorytu. Ta interwencja przybysza z kosmosu zrobiła na nas wielkie wrażenie, a zwłaszcza na Henryku Niewodniczańskim, który był całe życie zafascynowany astronomią i astrofizyką.

W "Turzynie" – jego domku w Bukowinie Tatrzańskiej, nazwanym tak od rodowego herbu szlacheckiego Niewodniczańskich – na ścianach i suficie sypialni wisiały mapy nieba. Jak twierdzi Andrzej Hrynkiewicz, w młodości Niewodniczański poważnie się zastanawiał, czy wybrać studia z fizyki, czy astronomii. Czy współpracować z profesorem Wacławem Dziewulskim, czy z jego bratem – astronomem, profesorem Władysławem Dziewulskim.

Chciałbym jeszcze wspomnieć jedną podróż z Profesorem i Adamem Strzałkowskim, tym razem na Ukrainę. Odwiedzaliśmy Kijów i Charków. W podróżach na wschód Henryk imponował nam zawsze wspaniałą znajomością języka rosyjskiego, którym władał jak rodowity Rosjanin, ale sprzed rewolucji. W Charkowie był interesujący ośrodek, wyposażony w liniowy akcelerator elektronów. Po południu zostaliśmy zaproszeni przez dyrektora Instytutu, profesora Sinielnikowa. I nagle okazało się, że jesteśmy w typowo angielskim domu i pijemy "five o'clock tea". Po prostu, profesor Sinielnikow był również uczniem Rutherforda, ale z nieco późniejszego okresu niż Niewodniczański. W Cambridge ożenił się z Angielką i przywiózł ją ze sobą do Związku Radzieckiego. Wyobraźmy sobie odwagę tej pani, a może po prostu nieświadomość sytuacji. Państwu Sinielnikow udało się przeżyć okres wojny na Syberii, gdzie Sinielnikow, podobnie jak Kapica, pracował dla potrzeb przemysłu wojennego.

Henryk Niewodniczański zmarł nagle 20 grudnia 1968 roku, w wyniku powikłań po operacji przepukliny. Zupełnie jak Ernest Rutherford, do którego był tak zewnętrznie podobny. Wywarł wielki wpływ na nas, swoich uczniów, i na naukowe środowisko Krakowa. Mimo upływu ponad trzydziestu lat jego obraz bynajmniej nie zbladł. Na czym to polegało? Profesor miał specjalny sposób postępowania z młodymi ludźmi. Miał do nas zaufanie i łatwo je nie cofał. Cieszyły go nasze zalety, ale godził się z naszymi wadami. Rozumiał, że poza fizyką musimy i powinniśmy mieć życie rodzinne, interesować się światem, jeździć na nartach czy uprawiać taternictwo lub speleologię. Nigdy nie narzucał formalnej dyscypliny, ale swym przykładem powodował, że traktowaliśmy Fizykę jak największą przyjemność i przygodę. Był Wielkim Nauczycielem. W tych powojennych, tak ciężkich politycznie i ekonomicznie czasach potrafił właściwie oceniać możliwości, ale również stawiać sobie i innym niezwykle ambitne zadania. Cechowały go profesjonalność, zdolności organizacyjne, umiejętność doboru ludzi, siła przekonywania. Nie bez znaczenia był jego imponujący wzrost i postura, jak również nieskazitelne maniery, które imponowały również komunistom. Potrafił dogadywać się z możnymi tamtych lat, ale miał ściśle wyznaczoną granicę kompromisu i przyzwoitości. Niewodniczańscy stanowili dla nas wzór życia rodzinnego, ale Profesor nie wykazywał nawet śladu nepotyzmu.

 
Irena i Henryk Niewodniczańscy z córką Justyną synami Tomaszem i Jerzym, Kraków, 1958.
 
Potrafił twardo walczyć w słusznej sprawie, ale nigdy nie tępił swoich wrogów. W swym jakże ciekawym życiu miewał czasem wielkie niepowodzenia, ale miał też ogromne szczęście i ostatecznie stało się ono wielkim sukcesem. Dzisiaj, po latach, patrząc na jego, ale też na nasze życie, jeszcze lepiej rozumiemy sentencję, którą nam często powtarzał:

"Można zawsze osiągnąć cel, jeśli się do niego konsekwentnie dąży.

Tyle tylko, że staje się to zazwyczaj znacznie później niż oczekiwaliśmy".

Bibliografia:

Korespondencja Henryka Niewodniczańskiego, udostępniona autorowi przez Panią Irenę Niewodniczańską   (obecnie przechowywana w Archiwum Nauki PAN i PAU w Krakowie, sygn. K 111-40).

K. Grotowski, Henryk Niewodniczański, "Problemy" 2 (1970) 75-80.

K. Grotowski, J. Hennel, J. Janik, D. Kunisz i A. Strzałkowski, Wspomnienie o Profesorze, "Życie Literackie" 29, nr 1 (1979).

B. Średniawa, A. Strzałkowski, Historia Fizyki w Uniwersytecie Jagiellońskim [w:] Złota Księga Wydziału Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pod red. B. Szafirskiego, Kraków 2000, s. 389.

A. Hrynkiewicz, Henryk Niewodniczański [w:] Złota Księga Wydziału Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pod red. B. Szafirskiego, Kraków 2000, s. 489.

Pełny tekst: http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje36/text01p.htm

Nasz Czas
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com