…Szczerość każdego pisarza mierzy się nie tylko tym, o czym pisze, ale i tym co przemilcza. Józef Mackiewicz. Niemiecki kompleks.  Kultura, 1956

Przedmowa
Skąd ten dziwaczny tytuł? Przede wszystkim po to, żeby uczcić pamięć książki, którą lubiłem w moich latach szkolnych i która tak się nazywała. Autorem jej był Włodzimierz Korsak, nigdy nie zaliczany do literatów, ale znany wśród miłośników przyrody, zwłaszcza tej, której pierwotnym pięknem szczyciły się ziemie byłego Wielkiego Księstwa. Korsaków wśród szlachty, zwłaszcza na Białorusi, było tam bez liku („Co krzaczek to Korsaczek").

Pochodził z Witebszczyzny. Po pierwszej wojnie światowej znalazł się w Polsce i jako zawód obrał leśnictwo, ale też pisał. Powieść dla młodzieży Na tropie przyrody ma za przedmiot wakacje dwóch chłopców w jego rodzinnych okolicach. To samo cofnięcie się w czasie i te same krajobrazy przynosi powieść z wątkiem miłosnym W puszczy. Główną treścią obu tych utworów jest polowanie i obserwacja fauny. Korsak do swoich opisów dodawał niekiedy rysunki tuszem, bardzo ładne, które jednak dowodzą, że nie tyle sztuka go obchodziła, ile dokładność i wierność szczegółom. Tyle wiedzy o ptakach i czworonogach mu zawdzięczam, że złożenie mu hołdu przez wzięcie od niego tytułu jest chyba na miejscu.

Rok myśliwego jest kalendarzem zajęć podzielonym na miesiące i wręcz podręcznikiem łowiectwa, co prawda w pierwszym   rzędzie   dla   leśnych   obszarów   północy.   Moja książka jako żywo nic nie ma wspólnego z tą tematyką, za to sporo z samą formą kalendarza. Jest diariuszem jednego roku, od sierpnia 1987 do sierpnia 1988. A że w tych zapisach, codziennych albo co kilka dni, powracam nieraz do dawnych zdarzeń i ludzi, których znałem, splatają się ze sobą na tych stronach przeszłość i teraźniejszość.

Rok ten spędziłem w Berkeley, ale nie tylko, bo z częstymi wyjazdami do różnych miejscowości w Stanach na występy autorskie, a także do Europy. Stąd wiele zapisów robionych w samolocie albo na lotnisku. Mniej tego było niż w poprzednich latach osiemdziesiątych, ale i tak dość gorliwie podróżowałem.

Istnieje   też   inne   wytłumaczenie   tytułu.   Młodociane marzenia o wyprawach „na tropie przyrody" nie spełniły się, a  jednak   zostałem   myśliwym,   choć  innego  rodzaju:   moją zwierzyną był cały świat widzialny i życie poświęciłem próbom uchwycenia go słowami czy też trafienia go słowami. Niestety, ten rok myśliwego przynosi już głównie refleksję nad niewspółmiernością dążeń i dokonań, mimo całej półki napisanych  przeze  mnie  książek.   Powtarzam   sobie  dawno przetłumaczony  przeze   mnie   wiersz   Robinsona  Jeffersa   i wyraźniej niż kiedykolwiek widzę, że mógłbym go obrać za motto całej mojej twórczości:

Kochaj dzikiego łabędzia

„Wstręt mam do moich wierszy, do każdego słowa.
Och blade, kruche kredki, zawsze nadaremnie
Falistą linię trawy chciały narysować
I ptaka, jak się straszy w pierwszym białym świetle.
Och popękane moje zakopcone lustra.
Niechbym nie splendor rzeczy, odbłysk jeden chwytał.
Niezdarny ja myśliwy, z wosku moja kula.
Gdzież piękność lwa, lot łabędzia, huragan skrzydeł”
— Ten dziki łabędź świata nie cel myśliwemu.
Lepsze kule niż twoje w białą pierś godziły.
Lepsze lustra niż twoje pękały w płomieniu.
Wstręt... do siebie, czy ważne? Umysł, który słyszy
Grzmot i muzykę skrzydeł, oko, co pamięta,
To kochać masz. Kochaj dzikiego łabędzia.


Tom zapisów jednego roku leży przede mną, a ja, przyznaję, waham się z jego ogłoszeniem. Bo można chcieć zbudować siebie, ułożyć swój obraz, taki, jaki powinna wedle naszych życzeń otrzymać potomność, co jest przyjęte i na ogół nie ściąga zarzutów. Powstaje pytanie, czy warto postępować wręcz odwrotnie: odsłaniać swoje słabości, pokazywać pokręcony życiorys dlatego tylko, że tak się w diariuszu dla siebie samego prowadzonym zapisało. Na pewno myśl o przyszłych czytelnikach była obecna, odbiegłbym od prawdy, gdybym zaprzeczył. Jednak żaden obraz idealny, mnie samego, takiego, jakim chciałbym być widziany, nie dostarczał wskazówki i sam się zastanawiam, co jakiś przyszły mój biograf zdoła odcyfrować z tej mozaiki, w której utrwaliły się przypadki enigmatycznej dla mnie samego postaci.

Waham się tedy i jeżeli ten tom ogłoszę, zamiast zostawić w maszynopisie i powielić dla kilku przyjaciół, będzie to znaczyło, że zdobyłem się na pewne oderwanie czy pobłażliwość, niezupełnie jednak pewien, czy nie działam na własną szkodę.
(…)

15. VIII. 1987
Trzeba sięgnąć do powodów mojej rozpaczy. Jeżeli czyjeś życie upłynęło pod znakiem nieszczęść publicznych i prywatnych, nietrudno wyliczyć. Co zastanawia, to że od dzieciństwa mieszkałem w krajach, które  się właśnie kończyły. Najpierw Rosja carska.  Oczywiście,  nie byłem wtedy  świadomy. Ale może istnieją fluidy końca, a te całkiem wyraźnie czułem w Rżewie nad Wołgą owej jesieni rewolucyjnej 1917 roku, tak że później nawet usiłowałem to uchwycić w młodzieńczych wierszach, ale nie udawało się. Następnie wojna 1920 roku, obrazy przegranej bitwy, ucieczki, odwrócony los w bitwie pod Warszawą, tyle że na krótko. Co prawda lata szkolne wyjątkowe, bo normalne, ale już w wieku młodzieńczym narastająca świadomość, że cały ten układ naokoło jest prowizoryczny. Wiedziałem, że wszystko  się rozpadnie,  ale rzecz ciekawa, były dwa poziomy, jeden to możliwość apokaliptycznej wojny; drugi, który, przynajmniej jawnie, bardziej mnie  przejmował,  ideologicznej  pustki  i w niej  —  ale  tu trzeba znowu odwołać się chyba do prądów (fluidów), czy znaków  do  odczytania  przez bardziej  wrażliwych  —  jako jedyna siła naładowana potencjalnie rzeczywistością, marksizm. Polsce niósł klęskę, ale żadnej przeciwwagi nie widziałem i mówiłem o tym otwarcie mojej dyrektorce w Polskim Radiu, Halinie Sosnowskiej. Brała moje słowa poważnie. Po czym widziałem koniec dwóch krajów własnymi oczami: niepodległej Polski i Litwy. A także wkrótce koniec Europy. Jakiekolwiek   będą   dalsze   losy   jej   kadłuba,   ograniczonego   do zachodnioeuropejskiego   półwyspu   (na   pociechę   można   się powołać na długie jej zagrożenie przez Islam, najpierw od południa przez Saracenów, potem od wschodu przez Turków)   wrażenie   tymczasowej   jej   egzystencji   w   pierwszych latach po wojnie przypominało mi to, co czułem w Polsce lat trzydziestych.   Była to   jakby   egzystencja pośmiertna. W wypadku  zachodniej Europy, przemiana żywych krajów w muzeum i cicha gotowość przyjęcia niewolnictwa (według klasycznej heglowskiej formuły jest niewolnikiem, kto chce żyć za wszelką cenę, nawet za cenę utraty wolności).

Tyle więc determinant mojego pesymizmu. Ale tu, w Ameryce, komu przekazywać „wiedzę końca", której sam poniekąd się wstydzę? Bo po pierwsze, człowiek tak naznaczony nawet dla samego siebie jest niewiarygodny, po drugie, istnieje odpowiedzialność za słowo mówione, nie tylko pisane; skoro nie ma czystej diagnozy, każda diagnoza zarazem stwa¬rza rzeczywistość.
(…)

29.IX 1987
U Kundery w Nieznośnej lekkości bytu (książce słabszej, zgadzam  się, niż Księga śmiechu i zapomnienia) wszystkich fascynuje   przeciwstawienie   Boga   i   ekskrementu.   Ponieważ człowiek wypróżnia się, Bóg jest niemożliwy. Trudno zrozumieć,  czemu tak  ma  być,  równie  dobrego  argumentu  jak system trawienny dostarczy urządzenie organów płciowych i groteskowość   aktu   kopulacji.   Powinniśmy   być   aniołami, szkoda, że nie jesteśmy. Ale poza tym rozumowaniem jest u Kundery coś innego: sama obsesja gorszą, wstydliwą stroną cielesności, w tej czy innej formie powracająca w literaturze XX wieku i przesądzająca o jej może ateistycznej, ale pokrewnej   barokowi   metafizyce.   Tematy,   dokoła   których   bez ustanku krążyłem w moich wierszach i tylko częściowo coś się  udawało.  I  nawet  przygotowywałem  się  całe  życie  do zaatakowania tego węzła wprost, traktatem, w wierszu czy w prozie.

Jesienne upały, uciążliwe, bo od samego rana, żadnej mgły. Jelenie od kilku tygodni nie zjawiają się. Heliotrop odrasta prawie dosłownie w oczach i wkrótce będzie znów kwitnąć. Tańce kolibrów. Jak co roku w tym sezonie, finches, dokładniej — bouse finch spokrewniona z polską makolągwą.
Od dawna noszę w pamięci następujące porzekadło, zabawne, bo dowodzi, że tam u nas, daleko, nie brakło domorosłych filozofów:
Czy na Litwie
czy na Rusi
kaki siusi
każdy musi


W zasięgu naszej wyobraźni była wtedy Litwa i Ruś, jak tam dalej, nie wiadomo, ale nasz obszar dostatecznie duży, żeby obserwacje tam zebrane stosować do całej ludzkości.
Dla mnie ten wierszyk kryje głęboką treść. Przede wszystkim „kaki siusi" są dziecinne i odsyłają do fazy ludzkiego życia, kiedy te funkcje są przyjęte jako najzupełniej naturalne, przedrefleksyjnie, i przez dzieci, i przez ich dorosłe otoczenie. Nie wstyd jest siedzieć na nocniku, nie wstyd jest siusiać na oczach wszystkich, a nawet zdolność wypuszczania bystrego strumienia z własnej pompki może jednoczyć chłopców w pieśni bojowej, jak ta, którą śpiewał Toni i jego koledzy ze szkoły w Brie-Gomte Robert:
Attons pisser sur le gazon
Pour ennuyer les cocdnelles,
Allons pisser sur le gazon,
Pour ennuyer les papillons!


Choć w tej pieśni jest trochę przekory, już w tle jest zakaz siusiania na trawniku; Kiedy zamiast niewinności wkracza świadomość? Polega ona na wyobrażeniu sobie ludzi, na których patrzymy, jako istot podwójnych.
(…)

3.X.1987

W samolocie Oakland-Chicago-Detroit. Wcześnie rano, ale senność i słabość powoli mijającej choroby. Uniłowski prowadzi do rozważań o międzywojennym Dwudziestoleciu. Mówiono o nim, że jedyny realistyczny prozaik, jaki się wtedy objawił. Teraz cały tamten okres ukazuje się jako zdumiewająco krótka pauza. Ale dla gospodarstwa literatury płodna. Pomyśleć, ile się nadziało. O Uniłowskim nieraz medytowałem, zapytując, dlaczego wśród nas w Wilnie nie było ani jednego prozaika, bo przecież nie liczył się Putrament. Sądzę, że przyczyny były podobne do tych, które spowodowały słabość dziewiętnastowiecznej polskiej powieści. Jednak, żeby do nich dotrzeć, trzeba byłoby sięgnąć bardzo głęboko w siebie, do pokładów ledwie dostępnych. Zdaje mi się, że dzieciństwo i młodość w Wilnie musiały być doświadczeniem nielada nihilistycznym. Byłem indoktrynowany patriotycznie — szkoła, „panie z PO W", defilady, Polska Macierz Szkolna, Biblioteka im. Tomasza Zana, cała wileńska polskość „miłego miasta", wrogość wobec tych, którzy jej zagrażają, a więc bolszewików, litewskich „kłausiuków", Żydów, bo witali bolszewików i zawieszają l maja czerwone sztandary na telegraficznych drutach. Ale zaraz podejrzenie, że to nie całkiem tak, że istnieje inna racja niż polska, że „nasi" to mogą być Litwini, Żydzi, że mogą patrzeć na Polaków, jako obcych. Tylko że przynależność danego człowieka do językowej czy plemiennej grupy zawsze była na pierwszym miejscu. Ogarnąć świadomością równocześnie polską arogancję, polski antysemityzm, litewski fanatyzm, który doprowadził podczas II wojny do bicia wiernych w kościołach za śpiewy po polsku, prorosyjskie ciągoty Żydów — znaczyło chyba zwątpić o zasadności więzi grupowych w ogóle. Coś jak kiedy teraz usłyszę o bójkach Flamandów z Wallończykami o język nabożeństw: a niech ich diabli, jednych i drugich. Niemniej człowiek poza swoją grupą nie istniał, nie był dostępny. I nie wchodził w stosunki z bliźnim bezpośrednio, tylko za pośrednictwem swego udziału w grupie. Proza opisowa wymaga zastanawiania się nad indywiduum, a indywiduum było słabe.

Wilno miało egzaltacje patriotyczne, a w dodatku jeszcze jedną zasadę stratyfikacji — podziały klasowe. Wśród żagarystów nie było nikogo plebejskiego pochodzenia. Sama szlachta, średnia albo drobna. Henryk Dembiński był synem maszynisty, ale to mezalians matki szlachcianki, zresztą nazwisko też szlacheckie. Jeden Jędrychowski po matce z niemieckich mieszczan. Pańska Polsza — pewne że pańska. Obserwować i pisać prozę o tamtym Wilnie? Chyba mając ten stopień świadomości co mój dzisiaj, ale i on niedostateczny. Jakiej odwagi trzeba byłoby, żeby zrobić z tamtego miasta to, co Joyce zrobił z Dublina!
Uniłowski miał przynajmniej swoje dzieciństwo na proletariackim Powiślu, pisał o poszczególnych ludziach, korzystając z krótkotrwałego uwolnienia od patriotycznego patosu, może jakoś przez te ludowe źródła pokrewny Białoszewskiemu.

4. X. 1987
Ann Arbor, Campus Inn. Wczoraj na lotnisku spotkała mnie Marysia, wieczorem piliśmy i rozmawialiśmy z księdzem Tischnerem i Krzysztofem Michalskim, następnie kolacja w gronie osób mówiących po polsku, między innymi ze Zbigniewem Brzezińskim.

Zafascynowanie podwójnością duch-ciało, czyli metafizyczna strona poezji dwudziestego wieku. To drążenie, te jej gorzkie żale są w niej najciekawsze, przez to wybiega naprzód poza teologię i filozofię, które straciły dar dotyku do rzeczy ostatecznych. Do tego kręgu w poezji należy refleksja nad czasem, nad tajemnicą czasu, największą, według Simone Weil. I chyba należy wszystko, co upodabnia poezję do poszukiwań przedsokratycznych, „naiwnych".

Nie jestem pewien, czy zaliczyć tu można Robinsona Jeffersa, choć chciał być poetą-filozofem. Jego system, inhumanism, czyli daleko posunięty naturalizm (Darwin plus Nietzsche) nie jest trudno poddać krytyce, ale nie o to chodzi. Założona jest u Jeffersa małość wszelkich spraw ludzkich w zestawieniu z ogromem i doskonałością wszechświata: trzy miliony lat życia na ziemi, co to w ogóle znaczy! Wszech¬świat  równa  się  Bóg,  wspaniały,  obojętny  na  nasze  małe dobro i zło. Piękno jest metaforą nienazwanej jego energii. Tak jak pył w świetle niesiony wiatrem pozwala zobaczyć siłę wiatru. Czy jednak Jeffers stoi wobec Natury czy wobec teorii Natury? Przejął  się  nauką i ogląda Ziemię  tudzież galaktyki oczami naukowca. Tak jak autorzy filmów telewizyjnych o przyrodzie. To znaczy jak naukowcy umieszcza siebie na zewnątrz, albo z boku wszechświata. Stąd chyba u niego nadmiar makro-wymiaru i niedostatek mikro-wymiaru, a także nieuprawnione uogólnienia zamiast ziarnistej tkaniny ludzko-historycznej.   Czego  przykładem  są  jego   najgorsze, polityczne wiersze przeciwko udziałowi Ameryki w II wojnie światowej, gdzie Roosevelt i Hitler są potępieni razem — ale w   towarzystwie   innych   „uwodzicieli":   Chrystusa,   Joanny D'Arc, Napoleona, Marksa. Czytałem kiedyś wiersz amerykańskiego poety, później nie mogłem znaleźć ani tytułu ani nazwiska autora, i ten wiersz przeciwstawiłbym filozofii Jeffersa, bo ma w sobie czułość dla naszej ludzkiej kondycji i spotkanie „naiwne" rzeczy oczywistych. Opowiada o ubogim pokoju hotelowym bez łazienki, tylko z umywalką. Dwoje, on i dziewczyna. Kochają się, zasypiają, w nocy on budzi się i widzi jak ona, cicho, żeby go nie obudzić, siusia do umywalki. I to wszystko. A u Jeffersa: „Zniszczenie, które przynosi orła z nieba jest lepsze niż litość". Normalnym naszym odruchem jest powiedzieć: nieprawda, litość jest lepsza niż zniszczenie, choćby wspaniałe. Jeżeli w ten sposób składamy dowód naszych upodobań demagogicznych i sentymentalnych, to trudno. Tylko ludzie. Mali. Owadki.

5. X. 1987
Ann Arbor. Campus Inn. Jesień pogodna, drzewa bardziej zielone niż w Berkeley. Nie jestem zadowolony z mojego wczorajszego odczytu na tym seminarium 3-dniowym, Contemporary Religious Movements in Central Europę. Jeżeli nie napiszę tekstu, tylko podyktuję jak ten, zawsze będzie gorszy. A pisać mi się nie chciało, zresztą byłem chory. Poza tym kwestia nacjonalizmu nie obchodzi mnie naprawdę, pozostaje — zwłaszcza jego historia — czymś szkolarskim, wykoncypowanym. Zawsze to będą tak zwane konstrukcje. Czy zaczyna się „naród" od Oświecenia, od Rewolucji Francuskiej, od Romantyzmu? Mniejsza z tym. Moje osobiste: spożycie pisarza przez naród, tylko to było w tym odczycie istotne.
(…)


10. X. 1987
Pod wpływem męczącego kaszlu i trudności z oddychaniem pomyślałem, że moja wdzięczność Panu Bogu była uzasadniona. Żeby napisać tyle książek, trzeba przede wszystkim zdrowia. Nieprawdopodobna suma sprężonej energii zawiera się w jednej stronicy dobrej prozy, w jednej linii wiersza, co można by mierzyć ilością wypalonych papierosów. Skończyłem z paleniem (kiedy? chyba z piętnaście lat temu) ale wypaliłem ich już nieskończone tysiące, może będę za to płacił?
Wiosną 1936 roku „Teraz" dla mnie jednak istniało, czego wiersz „Powolna rzeka" jest dowodem. Zaczyna się przecież od słów ekstazy: „Tak pięknej wiosny, jak ta, już od dawna / Nie było".

Moja uwaga skierowana była jednak na szczegół zmysłowy, natomiast Wilno ówczesnych ludzi było nie gęstsze od mgły. Rozluźniły się moje związki zarówno z żagarystami jak i z grupą Dembińskiego, wydającą pisma Po prostu i Karta (choć to ja, uczestnicząc w jakimś ich zebraniu, wynalazłem ten tytuł). Zupełnie jakbym żył na innej planecie. Nie pamiętam ani jednej poważniejszej rozmowy z Dorkiem Bujnickim, wtedy   sekretarzem   Instytutu   Badań   Europy   Wschodniej. Owszem, pamiętam, jak pracowaliśmy nad jakimś radiowym słuchowiskiem, razem z trzecim, spikerem wileńskiej rozgłośni Polskiego   Radia,   Wiktorem   Trościanką   —   zachowała   się nawet fotografia nas trzech przy tej pracy. Trościanko był endekiem, do jakiego stopnia — miało okazać się później, podobnie jak miało okazać się, że chce być pisarzem; płodził później grafomańskię powieści. Po wojnie należał do zespołu i Wolnej Europy w Monachium i on to ścigał zaciekle swoich wileńskich kolegów,  tańcząc  na  grobie  zdrajcy Bujnickiego, puszczając oszczercze plotki o mnie i o Józefie Mackiewiczu, w imię patriotyzmu, oczywiście.

Głównie tedy Radio i przyjaźń z Tadeuszem i Ireną Byrskimi. Pewnie traktowana przeze mnie jako prowizorium, a przetrwała dziesiątki lat. Była mnie ofiarowana: Byrski wciągnął mnie do Radia, co dzień spędzaliśmy razem sporo godzin i mieliśmy podobne poglądy — w sztuce, w polityce. Byrski wyszedł z Reduty Osterwy. Wysoko cenił (jak Osterwa) misterium Oskara Miłosza Miguel Manara. I, jeden z dających się policzyć na palcach czytelników moich wierszy, uważał mnie za wybitnego poetę. Potrzebowałem takiego. I całkiem możliwe, że ta potrzeba cmokaczy zbliżała mnie do niektórych ludzi. Choć zależy jacy cmokacze. Oboje Byrskich podziwiałem. Byli dla mnie moralnym wzorem i pozostali do dzisiaj.

Wtedy, w 1936 roku, bardzo chciałem być zdolny do miłości i przyjaźni, ale wątpiłem, czy zdolny jestem, a nawet rozpaczałem z tego powodu. Dzisiaj nie mam ochoty zapuszczać  się  w  psychologiczne   przyczyny,  przyjmuje  pewien chłód czy oderwanie jako rodzaj  choroby zawodowej.  Co ściśle łączy się z uczuciem prowizorium, być może po prostu życia jako prowizorium — bo to inne, prawdziwe, jest gdzie indziej. Nie mam na myśli wiary religijnej, jest to znacznie bardziej elementarne i może skłaniać do wiary religijnej, albo nie. A może jest tak, że to „gdzie indziej" odnajduje się w wierszu, w obrazie, w muzyce? Tutaj, w życiu, zostaje jakby bierność, poddanie się takiemu obcowaniu z innymi, jakie los nadarzy, zamiast ich szukać czy nawet, co przykre, roztargniona nieobecność:

Czule zwierzęta wierne, ludzie krótkotrwali
szarpią napróżno ręce skrzepie w  zachwyceniu.

Do tych rozważań dał asumpt Artur. Jego prochy są złożone o kilkanaście metrów od prochów Janki, na tym górzystym cmentarzu w Berkeley, dokąd jeżdżę, żeby skła¬dać na jej  grobie kwiaty,  zwykle nieśmiertelniki.  Stamtąd jeden z najwspanialszych widoków na  zatokę  w dole,  na wyspy, mosty, drapacze San Francisco, aż po ocean. Przy¬jaźń z Arturem była jak najbardziej prowizoryczna i trwała dwadzieścia   kilka   lat.   Najpierw   Artur   odwiedził   nas   w Montgeron, później zastaliśmy Artura i Rózię w Berkeley, kiedy przyjechaliśmy tutaj w 1960 roku i mogliśmy zbliżyć się z nimi bardziej niż z Amerykanami czy Polakami nie-Żydami. Artur pochodził z Bielska, był człowiekiem kultury niemieckiej — gimnazjum niemieckie w Bielsku i ekonomia na Uniwersytecie Berlińskim, Rózia urodziła się w Czańcu, wiosce pod Żywcem. Między sobą mówili po niemiecku, ale z nami po polsku. Ameryka, Polska, antysemityzm, judaizm, chrześcijaństwo, socjalizm, Tomasz Mann i inni Mannowie, kolonia  niemiecka   w  Berkeley   były  przedmiotami  naszych rozmów.
(…)

17. I. 1988
Wczoraj wizyta Tatiany Tołstoj, która tutaj na dwa tygodnie jako członek delegacji pisarzy sowieckich. Znam jej opowiadania (dobre, ale bardzo smutne) więc mogła czuć się uhonorowana, a tym bardziej kiedy dowiedziawszy się, że jest wnuczką Michaiła Łozińskiego, przyniosłem jej z półki Boską komedię i Hamleta w jego przekładzie. Rozmowa zupełnie swobodna, bez udawań i pozowań. Mówię o współczuciu w jej opowiadaniach. Ona na to: „Żałost. Cóż nam biednym ludziom zostaje, jeżeli nie żałost?" Urodziła się w 1951 roku.

Jarosław być może czerpał niemało przyjemności ze swo¬jej proteuszowej natury i z występowania w różnych społecznych rolach. W ostatnich dekadach swego życia zmieniał się w instytucję i z godnością dźwigał swoje dyrektorskie obowiązki. Za jego długoletniej kadencji jako prezes Związku Literatów nie było mnie w Polsce. Kartę członkowską wręczono mi w 1981 z zawstydzonym wyjaśnieniem, że moje akta „zaginęły" i od 1951 nie istniały. A wkrótce po 1981 Związek zlikwidowano. Jaki był Jarosław na tym urzędzie, nie wiem, chyba był prezesem najlepszym z możliwych.

Mogę sobie tylko wyobrazić nieskończoną ilość podstępów i gier, kompromisów; musiał wykazać ogromną w tym wprawę, jeżeli utrzymał się na tym stanowisku tak długo. Unurzał się w błocie, ale nie słyszałem, żeby ludziom robił świństwa, przeciwnie, pomagał i chronił. Czyli, jak się zdaje — bo ocena nie należy do mnie — jego polityka ratowania co się da, nie za darmo, za cenę niekiedy bardzo przykrą, okazywała się skuteczna.

Jedną z jego największych zasług gospodarskich było po wojnie redagowanie pism, zwłaszcza Nowin Literackich i od 1955 Twórczości. Bądź co bądź za jego kierownictwa było to najbogatsze w treść pismo literackie w języku polskim i jego niedostatki należy oceniać wyobrażając sobie, przed czym Iwaszkiewicz to pismo uchronił, do czego nie dopuścił. Upadek Twórczości po jego śmierci dowodnie to wykazał.

Odznaczenia, nagrody. Starzejąc się, każdy pisarz lubi spodziewać się, że tomy książek na półce przyniosą mu wawrzynowy wieniec, tym bardziej Jarosław. Wątpliwe jednak, czy miał szansę na międzynarodową sławę. Jego poezja tym mniej była przetłumaczalna, im bardziej była jego własna, czyli sensualna, zarówno przez asocjacje polskich słów, jak przez towarzyszącą im muzykę. Przekonałem się o tym próbując tłumaczyć go na angielski. W mojej antologii Postwar Polisb Poetry umieściłem jeden wiersz, „Quentin Matsys", ale właściwie tylko po to, żeby Iwaszkiewicza w antologii nie zabrakło, zdając sobie sprawę, że na eksport to on nie jest. Ale i jego proza w dużym stopniu dzieli cechy jego poezji i poza paroma opowiadaniami, nie ma wiele do zaoferowania cudzoziemcom. Żadnej  powieści.  Teatr  raczej staroświecki. Tłumaczono go trochę na języki europejskiego kontynentu, ale zupełne jego nieistnienie w krajach języka angielskiego uniemożliwiało takie nagrody jak Neustadt czy Nobel. Nie słyszałem nawet, żeby był kandydatem do międzynarodowej nagrody Formentor.

Jak przyjąłby nagrodę Nobla dla swojego, nie tak dawno młodocianego, ucznia? Gdyby nastąpiło to za jego życia, mnie, przyznam się, byłoby trochę przykro, czułbym się zażenowany.

18.1.1988

Pruszyński, Iwaszkiewicz. A teraz nawiedza mnie zupełnie inny od nich człowiek i pisarz, Józef Mackiewicz. Przed wojną był współpracownikiem wileńskiego Słowa, którego redaktor, brat jego, Stanisław Mackiewicz, robił dużo szumu, działał artykułami wstępnymi, politykował, pojedynkował się (na szable), trafił za opozycyjność do obozu w Berezie Kartuskiej. Józef natomiast siedział gdzieś w redakcji i tyle o nim było wiadomo. Później wszystko się odwróciło. Stanisław dziejach polskiego piśmiennictwa zostanie jako publicysta, Józef jako wybitny powieściopisarz.

Józef Mackiewicz wydał w l938 roku Bunt rojstów. Były to jego reportaże z Wileńszczyzny, zebrane w podróżach autobusem i konnym wózkiem po drogach Białorusi. Kiedy teraz w Kalifornii myślę o tamtym kraju, wydaje mi się fascynujący, o rzadkim bogactwie poplątanych wątków narodowościowych, wyznaniowych, klasowych, tudzież bogactwie swojej historii. Tym bardziej umiem to ocenić, że czytałem coś niecoś o historii kolonii, na przykład Wysp Karaibskich. Egzotyka, palmy, tropikalne morze — i horror zupełnej historycznej pustki, chciwości, wyzysku, najwyżej kryminalna kronika białych awanturników i piratów. Wileńszczyzna międzywojenna, choć szara, między lasem sosnowym i rojstem (słowo nie białoruskie, litewski raistas), powinna była i swoją przeszłością i teraźniejszością natchnąć wielu pisarzy. Cóż kiedy ich nie było. Na pewno by się pojawili, okres Dwu¬dziestolecia po prostu za krótki. Poza tym istniały przeszkody. Piszący po polsku rośli w tradycjach szlacheckiego dworu i musieliby wyrwać się z tej zaklętej orbity, żeby szerszą rzeczywistość zobaczyć. Białorusini zapeklowani w swoim narodowościowym oporze nie zdobywali się jeszcze na nic poza poezją (Maksym Tank); wileńska grupa pisząca w jidysz, „Junge Wilno", tego pokolenia i skłonności co Żagary, była poetycka. Wilno wydało wybitnego prozaika, Chaima Grade, kronikarza małych żydowskich miasteczek na Litwie i Białorusi, ale ten rozwinął się po wojnie, w Ameryce, tak jak Izaak Baszewis Singer.

Józef Mackiewicz w Buncie rojstów swoje reportaże układał z niezależnością i przekorą, które miały przyczynić mu później nieszczęść. Wykroczył poza zwykłą polską orbitę i zamiast dworem zajął się prowincją „tutejszych", czy w domu mówili po polsku czy białorusku, zwłaszcza zjawiskiem popularnych na tej prowincji sekt religijnych, równie niechętnych katolicyzmowi jak prawosławiu. Dużo też codzienności kraju przedostało się do książki. Podobna Wileńszczyzna ukazuje się w powieści Floriana Czernyszewicza Chłopcy z Nowoszyszek, napisanej w Argentynie. Głównym jej tematem są starcia pomiędzy katolikami i prawosławnymi w obrębie tej samej wioski, co oznacza nie tyle opcję narodowościową polską albo białoruską, ile państwową, za Polską albo za Sowietami. Jak ostatecznie włączyłaby się w ten galimatias Wileńszczyzna, nigdy się nie dowiemy.

Józefa Mackiewicza za mojej wileńskiej młodości prawie wcale nie znałem. Mrukliwy, z tych, których trochę krzywy nos zagląda w kieliszek, w maciejówce, często w samodziale i długich butach, mógłby uchodzić za szaraczkowego szlachcica prosto ze wsi. Lubił nocą popijać w wileńskich restauracjach, jak inny współpracownik Słowa, Jerzy Wyszomirski, ale w przeciwieństwie do niego literaturą się nie interesował. A już o poezji na pewno nie można było z nim gadać. Choć miał, zdaje się, duże oczytanie rodzaju wtedy u nas nierzadkiego: w literaturze rosyjskiej dziewiętnastego wieku.

19.1.1988

Nie umiałbym go sobie wyobrazić jako literata Warszawy czy Krakowa. Mieszkał w mieście, które było dla niego nadal stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego i był tego kraju patriotą. Myślę, że już dzisiaj trudno jest młodszym pokoleniom przedstawić sobie, o jaki splot lojalności tutaj chodziło i dlaczego tacy jak on z równą niechęcią odnosili się do patriotów polskich jak do patriotów litewskich czy białoruskich. Ostatnio znów czytałem artykuły i eseje Mackiewicza wydane w Londynie, gdzie mówi o „rozbiorze wewnętrznym" Wielkiego Księstwa, dokonanym przez Polaków, Litwinów i Białorusinów. „Sukcesor do całości się nie zgłosił. Po prostu nie było takiego. Każdy chciał tylko urwać dla siebie kawałek". Uważam go za pisarza najzupełniej prawdomównego i myślę, że wcale nie przesadza kiedy pisze: „Stąd wynikł spór narastający w walkę otwartą o język, o kulturę, o tradycję, interpretację historii, o religię. Bój prowadzony był też na pięści, na pałki po kościołach i cerkwiach świętych, na noże, na hołoble, na pistolety, aż w końcu, podczas ostatniej wojny, na donosy po urzędach Gestapo czy NKWD. Nienawiść, według wszelkich praw natury, rodziła nienawiść".

Według  Mackiewicza   strona  polska  ponosi   największą może odpowiedzialność, bo „sukcesorzy po spuściznę całości ziemi Księstwa Litewskiego" zostali spolonizowani i kulturalnie i politycznie, tak, że rodzącym się nacjonalizmom umieli przeciwstawić tylko nacjonalizm polski. „W rezultacie znaleźli się we własnym kraju w sytuacji drastycznej, rzeczników innego państwa, a stąd do potraktowania ich jako obcych agentów przez absolutnie przytłaczającą większość agentów był już tylko jeden krok".

Przykład mojej rodziny? Mój kuzyn Oskar Miłosz był pierwszym przedstawicielem niepodległej Litwy w Paryżu, co dla  Polaków  równało   się   zdradzie.   Rodzice   mojej   matki, Kunatowie, byli lojalnymi obywatelami Litwy, ale po litewsku nie mówili. Moja matka miała dwa obywatelstwa, litewskie i polskie, jako narodowość zawsze podawała polską, litewski znała słabo. Jej siostra natomiast mówiła po litewsku biegle. Mój ojciec był ogłoszony w Litwie zdrajcą z powodu swojej przynależności do POW. Został umieszczony na czarnej liście i wstęp do swego kraju urodzenia miał zamknięty. Niemniej 17 września 1939 roku, kiedy udało mu się dotrzeć do gra¬nicy litewskiej  z miasteczka Głębokie,  gdzie pracował jako inżynier powiatowy, Litwini okazali się wspaniałomyślni, jak wtedy wobec mnóstwa uchodźców z Polski i mimo że wiedzieli, kim jest, do Litwy wpuścili. Nie był tam prześladowany za swoje dawne grzechy.

Zdaniem   Mackiewicza   jedynym   świadomym   patriotą Wielkiego Księstwa był Ludwik Abramowicz, redaktor i wydawca Przeglądu Wileńskiego. Zgłaszał roszczenia do sukcesji po całości, przy całkowitym równouprawnieniu narodów ziemie te zamieszkujących. Jego program różnił się od wszelkich pomysłów federacyjnych, w tym też od federalizmu Piłsudskiego, bo te kierowały się przede wszystkim polskim interesem i polską racją stanu. W tej perspektywie złamanie przez Polaków Traktatu Suwalskiego i zagarnięcie Wilna, jak i fikcyjność „Litwy Środkowej" obciążały rachunek zwolenników „idei jagiellońskiej". Nie wiem, jak Mackiewicz odnosił się do księdza   Waleriana   Meysztowicza,   który   Wielkie   Księstwo uważał za twór swoich przodków, niemal za własność wielkopańskich rodów i  sławił patriarchalne  stosunki pomiędzy dworem  i  chłopem.  Prawdopodobnie  zaliczał  go  do  tych, których  polskość,   „rozumiejąca   się   sama  przez   się",  była odpowiedzialna za nieufność wobec idei Unii ze strony Litwinów i Białorusinów, tak że woleli nawet mieć do czynienia z otwartymi polskimi nacjonalistami.

20.I.1988
Przedwojenne Wilno wróciło, kiedy teraz czytałem (wydawca przysłał) korektę pamiętnika Lucy S. Dawidowicz, From That Place and Time. Wychowana w Nowym Jorku, spędziła w Wilnie rok 1938/39, przeprowadzając badania w tamtejszym Żydowskim Instytucie Naukowym [Historycznym?] (YVO). Jest to bardzo pożyteczna lektura, bo przypomina o ważnym innym Wilnie, którego żydowskie tradycje wyrobiły mu imię „Jeruzalem Północy". Trzecia mniej więcej część jego ludności niewiele miała wspólnego z państwem, w którym się znalazła, mówiła jidysz i częściowo, w górnej swojej warstwie, po rosyjsku. Pamiętnik Dawidowicz, nie znającej polskiego, dotyczy przede wszystkim podziału na „my" i „wy", tudzież prześladowań. Jeden z jej wileńskich przyjaciół, dziennikarz, stracił oko podczas studenckich rozruchów antysemickich w 1931 roku (te pamiętam). Ostatni rok przed wybuchem wojny przyniósł całkowite zwycięstwo programu endeckiego, wcielanego w życie przez OZON: pikietowanie sklepów żydowskich, projekty ustawy zabraniającej uboju rytualnego, mnóstwo zarządzeń przymusowej polonizacji, nade wszystko jednak propaganda antysemicka, w której rywalizowały ze sobą prasa rządowa i prasa późniejszego świętego, O. Maksymiliana Kolbe. Wilno w relacji Dawidowicz było miastem niebezpiecznym: powtarzały się napady młodziaków uzbrojonych w laski, tak że każde spotkanie z młodymi Polakami groziło pobiciem. Dawidowicz przyznaje, że kobiet i dzieci nie bili, co jednak nie umniejszało złowrogiego plonu takich wydarzeń.

To Wilno chyba warte przypomnienia, kiedy mówi się o ostatecznym końcu Wielkiego Księstwa. Dziarska młodzież tłukąca pałkami swoich kolegów na uniwersytecie i urządzająca polowania na przechodniów wkrótce mogła oglądać sowieckie czołgi otoczone entuzjastycznym tłumem żydowskiej młodzieży, choć wątpliwe, czy w jej umysłach połączyły się przyczyna i skutek. Sceny tego radosnego powitania na ulicach Wilna opisuje w swej autobiograficznej książce Chaim Grade (My Mother's Sabbath Days, przekład z jidysz), a ponieważ był pisarzem rzetelnym i dbał o obiektywizm, opowiada też, jak poszedł tego samego dnia do katedry i jak żal mu było zebranego tam śmiertelnie smutnego tłumu wiernych.

Moja bliższa znajomość z Mackiewiczem nastąpiła w 1940 roku, kiedy Juozas Keliuotis, redaktor Naujoji Romuva, pomógł mi dostać się do litewskiego wówczas Wilna, co zresztą traktowałem jako etap przejściowy. Mackiewicz redagował jeden z dwóch wychodzących wtedy polskich dzienników w Wilnie, Gazetę Codzienną. Zastępcą redaktora był mój kolega z Żagarów, Teodor Bujnicki. Zostałem współpracownikiem tego pisma tak jak wielu literatów, miejscowych i uchodźców, m.in. Światopełk Karpiński i Janusz Minkiewicz. Polemizując po wielu latach z moim esejem o Bujnickim, Mackiewicz („O pewnej ostatniej próbie i zastrzelonym Bujnickim", 1954) nie zgadza się z moim określeniem jego programu jako obrony „polskiego kantonu" w obrębie Litwy. I niewątpliwie ani żaden „polski kanton", ani Polska, ani Litwa nie mogły zadowolić tego pogrobowca Wielkiego Księstwa, skoro chciał iść w ślady Ludwika Abramowicza. W praktyce jednak program Gazety Codziennej do tego się sprowadzał i to ją różniło od Kuriera Wileńskiego, który stał się głosem polskiej ortodoksji, wyznawanej przez większość polskiego Wilna: dla nich przynależność Wilna do Litwy była po prostu litewską okupacją.

Z Mackiewiczem nigdy się bliżej nie przyjaźniłem, bo inne pokolenie i inny skład umysłu. Miałem dla niego szacunek jako dla pisarza, a też człowieka dobrej woli, który robi co może, i tego szacunku nigdy się nie pozbyłem. Co nie przeszkadzało mi zastanawiać się nad jego pokrętnymi losami. Pośród szlachty W. Księstwa niemało było krwistych awanturników, do których zaliczyłbym jego brata Stanisława, ale znany był też typ awanturnika cichego a zaciekłego, co to nie popuści. Tak właśnie przedstawiam sobie Józefa. Narzuca się pytanie w jakim stopniu samoswoja i sobiepańska jednostka, przekonana, że słuszność jest po jej stronie, ma obowiązek czy prawo występować przeciwko opinii publicznej. Żeby zapomnieć, co ta opinia reprezentuje, i o naszej do niej sympatii czy antypatii, trzeba sporego wysiłku, ale tylko wtedy pytanie o społeczną rolę konformizmu nabiera mocy. Mackiewicz tkwił w swoim wileńskim szlacheckim środowisku byłych kawalerzystów z wojny 1920 roku jak on sam, teraz zwykle urzędników, ale też pojedynkowiczów i myśliwych, jak choćby jego przyjaciel Michał Pawlikowski i Mińszczyzny, który redagował myśliwski dodatek do Słowa pod tytułem „Gdzie to, gdzie zagrały trąbki myśliwskie…" Niemniej wyłamał się. Bardzo silnie naznaczony przez rosyjskie gimnazjum i przez swoje, w latach szkolnych, fanatyczne zainteresowanie książkami z zakresu zoologii i ornitologii (w czym byliśmy podobni), z wykształcenia i z nawyków obserwacji był przyrodnikiem. Może ta jakby pozytywistyczna zaprawa wyrobiła w nim sceptycyzm co do „polskiego Wilna". Naraził się temu Wilnu od pierwszych numerów Gazety Codziennej, ogłaszając artykuły, w których rozpacz i gniew z powodu wrześniowej klęski wyładowały się we wściekłych atakach na całą Polskę międzywojenną, tak że nie zostawił na niej suchej nitki. Nie lubił Piłsudskiego ani sanacji (choć pracował przecie w sanacyjnym Słowie) ale żeby znaleźć teraz współpracownika w osobie Piotra Kownackiego, „narodowca", i razem z nim rządy „pułkowników" wyszydzać, choć przecie nic go poza tym z Kownackim nie łączyło, to już było dużo. Wyglądało to na znęcanie się nad powaloną Polską, żeby przypodobać się litewskim gospodarzom. Bez ustanku masakrowana przez cenzurę i oskarżana przez Litwinów o tendencje wywrotowe (bo co to za podstępne gadania o Wielkim Księstwie?) Gazeta Codzienna dała początek potępieńczym swarom, których niejawnym przeciwko niej argumentem była „kolaboracja z okupantem". Czyli Mackiewicz wykazał talent do takiego ustawienia się, żeby być bitym przez obie strony. Miało się to powtórzyć później. Niewątpliwie, uczucia gniewu i goryczy po klęsce były powszechne i dawał  im wyraz z samego zgryzu, nie żeby się komuś przypodobać. Ale większość, choć tak samo czuła, powściągała się, bo jakoś nieładnie prać brudną bieliznę w tak smutnej chwili.
Wilno owego krótkiego okresu, czyli włączone do niepodległej Litwy, przeładowane uchodźcami, poddane przyśpieszonej lituanizacji, ustawowo i pałką jeżeli trzeba (ci, co niedawno bili Żydów, teraz byli bici, choć nie tylko oni, za śpiewanie w kościele po polsku), opływało mlekiem i miodem, jak to umieją urządzić gospodarni Litwini, miało znakomite restauracje i kawiarnie, w których handlowano walutą, kupowano paszporty i wizy, planowano podróże na Zachód, a przede wszystkim było miastem przeróżnych plotek i zawsze niepomyślnych wieści. Litwa, otoczona przez złowrogie mocarstwa, przyciągała niby wyspa zbawienia nieszczęśników, którzy gotowi byli narażać skórę w wędrówce przez granicę na zielono, ale znalazłszy się u celu swoich marzeń, spostrzegali, że są w pułapce. Samoloty z Kowna na Zachód, przez neutralną Szwecję, jakiś czas kursowały. Sam nawet zgłosiłem się do nieoficjalnego polskiego przedstawicielstwa w Kownie, zostałem zakwalifikowany, miałem już miejsce, kiedy wyjazdom położono koniec.

Nie  myślę,  żeby  napięcia  polsko-litewskie,  przyjaźń  z Keliuotisem, który organizował spotkania polsko-litewskie, to znaczy polskich i litewskich reprezentacyjnych postaci, żeby napięcia łagodzić, powinna była mnie angażować w tym kierunku. Nota bene Keliuotis, z Kowna, nie znał polskiego i zarówno podczas mojej wizyty w Kownie w 1938 roku, jak teraz,  rozmawialiśmy po francusku.  (Jego  studia w Paryżu miały się okazać złym przygotowaniem dla długoletniego więźnia   gułagów).   Olbrzymość   i   groza  wydarzeń  pozbawiała wagi szarpania się polsko-litewskie i chyba po prostu wzruszałem ramionami.  Mackiewicz we wspomnianym już eseju zarzuca mi deformację prawdy, kiedy powiadam,  że  „wiele nienawiści między Litwinami i Polakami szło w niepamięć". Jak zauważa, w Wilnie, wskutek nacjonalistycznej i niemądrej polityki władz litewskich, wrogość po polsku mówiącej ludności rosła. Lokalnie, tak. Jednak, niezależnie od obustronnych zacietrzewień, istniał fakt podstawowy ludzkiego zachowania się Litwy w dniach wrześniowej klęski, a także, jak rzekłem, niestosowność a   nawet   śmieszność   narodowych sporów.

Nie potrafię odtworzyć moich ówczesnych myśli. Jedna to z moich faz tak dużej, że prawie psychosomatycznej obolałości, a na zewnątrz działań w służbie jednej obsesji. Nie mogłem pisać wierszy, co, jak na mnie, wystarczy za dowód choroby, całą energię natomiast zużywałem na wysiłki sprowadzenia Janki z Warszawy i zabrania jej  na Zachód, ale granice jedne po drugich okazywały się zbyt niebezpieczne albo niemożliwe. Dostatecznie dużo zajęć, żeby unikać jas¬nego rozeznania. Kto zresztą je miał. Szok września 1939 był tak duży, że to przeżycie wymagało czasu, zanim należycie
osiadło.

Więc  Wilno  niejasne.  Nie  tak  bardzo  jednak,  żebym zagubił  moje  opcje  polityczne.  Moją  współpracę  z  Gazetą Codzienna w znacznym stopniu tłumaczy osoba Bujnickiego, bo on głównie zajmował się w piśmie literaturą. Poza tym naprawdę bliżsi mi byli „krajowcy" niż prawowiernie patriotyczni Polacy, a jako krewny Oskara Miłosza, który chciał Wilna dla Litwy, nie mogłem hodować w sobie wrogości do „okupacji litewskiej". Rząd litewskiego państwa niczego jednak nam nie ułatwiał, przeciwnie, prowadził w Wilnie politykę nierozumną, działając przeciwko własnym interesom. Podział mieszkańców na przeróżne kategorie piętnował większość z nich jako „ludność napływową" albo „uchodźców", w których to grupach znaleźli się nawet wilnianie z dziada pradziada. Prawo do litewskich dowodów osobistych przyznano jedynie zameldowanym w określonych datach, bodaj od roku 1920 roku poczynając, ale umieszczona w tych dowodach rubryka „narodowość" miała na celu ograniczenie liczby obywateli pełnoprawnych. Wolałem dowód osobisty niż papiery uchodźcy, ale jakąż to narodowość mogłem podać, jeżeli nie polską? Zresztą dowód ten miałem wkrótce zniszczyć podczas przeprawy z Zofią Rogowicz do General Gouvernement, bo kolidował z fałszywą przepustką dla mieszkańca Suwałk.

Z tymi dawnymi żagarystami, którzy poszli do komunizmu, nie szukałem kontaktów. Pakt Mołotow-Ribbentrop całkowicie ich pogrążał. Jedno z ostatnich moich u nich wystąpień na łamach Po prostu było akcesem do Frontu Ludowego w 1936 roku, ale kwaśnym, i dużo bym dał, gdybym mógł je dzisiaj przeczytać. Co prawda byłem zaproszony na zebranie, kiedy obmyślali tytuł nowego pisma po ubiciu Po prostu przez cenzurę. Ten tytuł, Karta, to mój wkład, bo tak jak Żagary pochodził z mego skromnego zasobu słów litewskich. Karta znaczy pokolenie, viena karta znaczy raz, co innego po polsku, więc powstaje pożądana wieloznaczność. Po paru numerach pismo znikło, zakazane.

Politycznie najbliżsi mi byli teraz w Wilnie socjaliści. Była to grupa, która utworzyła własną organizację „Wolność", złożoną z uchodźców i miejscowych. Z przybyszów: Władysław Malinowski i jego żona Halina, Salman (znany później jako Stefan Arski) z żoną Magdą Hertz, Zbigniew Mitzner, Zofia Rogowicz, Wacław Zagórski, z miejscowych Maria Renata Mayenowa, Władysław Ryńca. Trzymałem się z nimi. „Wolność" miała potężnego protektora za granicą, Oskara Lange, wówczas profesora ekonomii na Uniwersytecie Chicagoskim. Dzięki niemu Malinowscy i Salmanowie dostali się do Ameryki, przez obszary Rosji i Japonię, zdaje się ze szwedzkimi paszportami. Mitzner, Zagórski, Zofia Rogowicz i ja wywędrowaliśmy przez zielone granice do Warszawy, ja z Zofią, którą już robiła szlak kurierski Suwalszczyzna, Prusy Wschodnie, Reich, General Gouvernement. Była żoną literata Wacława Rogowicza, wtedy miała chyba pięćdziesiątkę. Wspominam ją jako dobrego kompana.

W kawiarni Rudnickiego naprzeciwko katedry i raptem głośny grzechot żelastwa, wjazd sowieckich czołgów. Do dzisiaj jest to dla mnie jedno z najsmutniejszych zdarzeń mego życia, bo miałem jasną świadomość nieodwołalnego i obrzydliwe poczucie, że jestem świadkiem deptania bezbronnych bez oglądania się na jakiekolwiek prawo narodów. Tak właśnie wygląda doznanie nieszczęścia. Akurat wtedy padła Francja. Dwa monstra dzieliły łupy, rozpoczynając tysiącletnie, jak mi się zdawało, panowanie nad Europą.

Co by się stało, gdybym nie uciekł z Wilna? W Prawdzie Wileńskiej, jak Bujnicki, albo na białe niedźwiedzie. Zanadto mnie tam znali. Choć Janusz Minkiewicz i inni uratowali się, prowadząc kabaret literacki. O treści ich tekstów nic zresztą nie wiem. To, co wtedy nastąpiło, zostało wiernie opisane w powieści Mackiewicza Droga donikąd.

Z Mackiewiczem nie widziałem się więc od lata 1940 do lata 1944, kiedy dostał się do Warszawy. Czyli że nie byłem świadkiem jego poczynań  w okupowanym przez Niemców Wilnie. Oskarżenia o kolaborację pochodziły z tych samych kół, które miały z Mackiewiczem na pieńku w okresie 1939-1940,  czyli  szlak już  był przetarty.   Kiedy  nad  jednym z wybitnych polskich powieściopisarzy sprawuje się sąd kapturowy, bez prawa obrony, warto chyba zastanowić się, jakie poglądy w swoich pismach głosił, jak też kim byli jego oskarżyciele. Mackiewicz w tym co pisze nie jest nigdy wykrętny. Można mu  wierzyć,  kiedy wyjaśnia nieporozumienie wokół nazwiska   (w   artykule   " 'Redaktor'   Bohdan   Mackiewicz"). Można mu też wierzyć, kiedy w swoich powieściach i powojennych esejach bez osłonek wykłada swoje stanowisko. Otóż moim zdaniem jego stanowisko było tak absolutnie niepolskie, tzn. przeciwne temu, co uchodziło za pewnik w umysłach ogromnej większości Polaków, że gdyby nawet był nieskazitelny,   należałoby   mu   winę   przyczepić.   Ortodoksyjny pogląd polski na toczącą się wojnę zakładał wierność zachodnich aliantów i przywrócenie państwa polskiego w granicach z 1939 roku. Tak wierzyło „polskie Wilno" i jego wojsko, czyli AK. Dla Mackiewicza były to rojenia jednej narodowościowej mniejszości, która stan chwilowy lat międzywojennych chciała   uznać   za   stały.   W   tej   części   Europy  zwycięstwo mogło należeć albo do Niemiec, albo do Rosji i zarówno Litwini jak Białorusini czy Ukraińcy wiedzieli, że nie mogą stawiać na Zachód. Ludność na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa (z wyjątkiem Polaków i Żydów) witała Niemców entuzjastycznie i jak wiadomo, tylko niepojęty niemiecki obłęd doprowadził do odwrócenia się nastrojów. Pozostawał komunizm, który Mackiewicz uważał za wielkie zło. Walkę z nim stawiał na pierwszym miejscu, ponad interesami narodowymi, i zarzucał AK, że działając niby na rzecz aliantów, w istocie pomaga zwycięstwu ich sojusznika, to jest Moskwy. Po upływie wielu dziesięcioleci wypada uznać, że ta ocena dobrze ujmowała los Polski, która, opierając się jednym i drugim, nadzieje pokładała w dalekich a obojętnych trzecich. Niestety, ta realistyczna ocena dobrze służyła tylko Mackiewiczowi-powieściopisarzowi, pozwalając na bezlitosne .pokazywanie ślepych zaułków historii. Jako program polityczny warta była zero. Nikt, nawet sam Mackiewicz, nie popierałby udziału w niemieckiej krucjacie, doszczętnie przez samych Niemców skompromitowanej.

Z jego pism wynika, że gdyby mógł wskrzesić Rosję carską, to by ją wskrzesił, bo uważał ją za państwo poszanowania prawa i tolerancji, zwłaszcza w porównaniu z tym, co nastąpiło wszędzie w następstwie pierwszej wojny światowej. Tutaj też szedł całkowicie przeciwko polskiej opinii, która pomiędzy Rosją i komunizmem chętnie stawia znak równania, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro na przykład sowiecka polityka masowych wywózek Polaków z ziem białoruskich i ukraińskich, zaczęta, zaraz po rewolucji, była dalszym ciągiem polityki carskiej w dziewiętnastym wieku, tyle że środki zastosowano bardziej okrutne. Mackiewicz kategorycznie sprzeciwiał się uznawaniu komunizmu za twór specyficznie rosyjski i nie czuł żadnej wrogości do Rosjan, na których po prostu spadło nieszczęście komunistycznej władzy.

Co doradzałby w Wilnie pod okupacją niemiecką, trudno dociec. Gdyby chodziło o wojnę pomiędzy Rosją i Niemcami, na pewno nie wahałby się stanąć po stronie Rosji, ale skoro wielka gra toczyła się o oswobodzenie narodów od komunizmu, zdawał się być, teoretycznie, zwolennikiem jakiegoś przeczekania czy układu z Niemcami, co, szczerze mówiąc, nie różni się od kolaboracji. Tyle można wnioskować z jego pism powojennych, bo wtedy w Wilnie czynnym kolaborantem nie był.

Jednym z głównych argumentów używanych przez tych, którzy Mackiewicza bezwzględnie potępiają, jest artykuł Pawła Jasienicy „Moralne zwłoki szlachcica kresowego", pisane przez kogoś, kto wtedy był w Wilnie i jak sam powiada: „Służyłem w Armii Krajowej, miałem przydział do propagandy i pilne czytanie szmatławców zaliczało się do moich obowiązków". Zadałem sobie trud i wyszukałem książkę Jasienicy „Ślady potyczek", w której ten tekst figuruje. Jasienica, jak wiadomo, to pseudonim. Występował pod nim mój kolega z Akademickiego Klubu Włóczęgów w Wilnie, wówczas student historii  Lech Beynar, zwany u nas Bachusem. Nazwisko wcale nie żydowskie, jak próbowano podszeptywać, tylko tatarskie. Beynar pochodził z tatarskiej szlachty, choć nie był już mahometaninem. I imię Lech i później przybrane nazwisko Jasienica świadczą o katolicko-piastowskich przywiązaniach i jego, i jego rodziny.

Jeżeli poważny historyk i świadek wydarzeń pisze rzecz tak karygodnie lekkomyślną, to cóż mówić o innych. Beynar był człowiekiem prawym i nieustraszonym; nie mogąc się pogodzić z tym, co dla Mackiewicza było jasne, walczył do ostatka w oddziale Lupaszki i dostał po wojnie wyrok śmierci. Uratował go, zdaje się, Bolesław Piasecki, szef „Paxu". Nie przypominam sobie, żeby Beynar w naszym Klubie Włóczęgów deklarował się politycznie. Endeka mieliśmy bodaj jednego, Kazimierza Hałaburdę, ten został wywieziony i umarł w gułagu na dyzenterię. Z innych członków Klubu: nasz senior Gasiulis został rozstrzelany przez władze sowieckie za zrywanie plakatów; Bujnicki zastrzelony za współpracę z tymiż władzami; Jędrychowski został „wybrany" do sejmu Litwy i głosował za włączeniem Litwy do Związku.

Moralne oburzenie Beynara jest szczere i powtarzając za Jądrem ciemności Conrada „ohyda! ohyda!" na pewno wyraża uczucia wielu swoich rówieśników. Wglądnąwszy jednak bliżej w artykuł, nie znajdzie się w nim wiele poza stanem uczuciowym.

Pierwszy zarzut dotyczy charakteru Mackiewicza, którego Beynar oskarża o tchórzostwo, bo skoro zalecał opór wobec komunizmu choćby kosztem zniszczenia całego polskiego narodu, to dlaczego nie poszedł do lasu (jak on sam, Beynar)? Dla tych, co znali Mackiewicza, jest to jedynie chwyt demagogiczny. Drugi zarzut dotyczy powieści Droga donikąd, którą Beynar nazywa nikczemną. Dlaczego? Dlatego, że inne narodowości są w niej pokazane przychylnie, natomiast Polacy oczernieni i że nie ma w niej wzmianki o ZWZ, z którego narodziła się później AK. Jak też, że nie ma w tej książce miłości do ziemi rodzinnej jak w Panu Tadeuszu (?). Ale przecie Droga donikąd istnieje i obroni się sama. Atak na nią naprowadza być może na powody, dla których trudno być polskim powieściopisarzem. Gdyby ktoś w ubiegłym stuleciu tak Polskę przedstawił jak Gogol Rosję w Martwych duszach, z pewnością zasłużyłby na miano nikczemnika. Trzeci wreszcie zarzut — że Mackiewicz drukował w gazecie gadzinowej. Pewnie, że nie powinien był tego robić. Ale co drukował? Właśnie kilka rozdziałów Drogi donikąd, którą Beynar uznał za paszkwil.

W nagonce na Mackiewicza brało udział dziwne towarzystwo, bo i patrioci i ukryci agenci sprawców mordu w Katyniu. Leżało jak najbardziej w interesie tych ostatnich, żeby świadka ogłosić faszystą i kolaborantem. Właśnie teraz zajrzałem do teczki z listami Mackiewicza do mnie z lat 1969-1970. Dotyczą starań, jakie robiłem, żeby polecać jego książki wydawcom amerykańskim i niemieckim, z małym powodzeniem, bo za każdym razem nawijał się ktoś z Polaków, dbały o to, żeby zamiar wydania książki ubić. Mackiewicz i jego żona, Barbara Toporska, też pióro znakomite, żyli w skrajnym ubóstwie. Muszę się zgodzić z tym, co Mackiewicz pisze w jednym z listów, że w porównaniu z nimi Gombrowiczowi znakomicie się powodziło.

24.1.1988
Mackiewicz płacił za swoją podróż w 1943 do Katynia na zaproszenie władz niemieckich. Z polskich pisarzy jeździł tam też Fgrdynand Goetel. W Warszawie pamiętano jego przedwojenne otwarte pochwały faszyzmu, a w 1940 roku zdradzał nieśmiałe skłonności do kolaboracji, bo zarejestrował się jako przedstawiciel wolnego zawodu, literat, i kolegów do tego namawiał. Wielu zarejestrowało się, że niby bezpieczniej. Jednak Goetel miał dobre wyczucie społecznych presji i nakazów patriotycznego kodeksu, toteż nie posunął się dalej w ugodowości wobec Niemców. I chociaż pojechał do Katynia, nikt go jakoś później na emigracji nie piętnował jako kolaboranta. Natomiast Mackiewicz, który ze wszystkimi chodził na udry, nie liczył się z publiczną opinią i był z temperamentu pieniaczem, jadąc do Katynia umacniał nieprzychylne jego osobie nastroje i nikogo nie obchodziło, że pojechał za zgodą polskich władz podziemnych.

Czy Polacy powinni byli w imię wyższej dyplomatycznej racji udawać, że nic a nic Niemcom nie wierzą i groby katyńskie dodać do innych hitlerowskich zbrodni? Wymagałoby to zdławienia w sobie moralnego protestu, nadludzkiej niemal dyscypliny. Państwo sowieckie dokładało ogromnych starań, żeby przekonać cały świat o swojej niewinności i jego sojusznicy brali to za dobrą monetę, albo udawali że biorą, czyli Polacy zostawali sami, z prawdą, ale z prawdą głoszoną przez ich niemieckich wrogów. I któż by im wierzył, jeżeli byli znani ze swoich antysowieckich „urazów"? Cóż za paradoksalne równanie, godne filozoficznej analizy.

Niedawno, będąc, w domu znajomych, wziąłem przypadkiem z półki grubą książkę amerykańskiego korespondenta w Moskwie Harrisona E. Salisbury, Joumey For Our Times; A Memoir, 1983, i natrafiłem na ustęp, który jest świadectwem o podróży dyplomatów i dziennikarzy zachodnich do Katynia. Czytałem to i prawie zbierało mi się na wymioty.

„Kathy Harriman była w Moskwie z jej ojcem, teraz ambasadorem w Moskwie. Miała posadę w Office of War Information i spełniała funkcje pani domu, wnosząc życie i wesołość w banalną scenerię. Przekształciła salę balową amba¬sady w kort do gry w badmingtona i znalazła zapas starych hollywódzkich filmów na strychu. Były tak kruche, że pękały co chwila podczas projekcji, jednak puszczaliśmy je i tak".

„Kathy była obecna, kiedy ogłoszono wiadomość o Katyniu i powiedziała, że chce pojechać. Rosjanie natychmiast zaprosili ją i Johna Melby, młodego attache ambasady. Przygotowali specjalny pociąg — międzynarodowe wagony sypialne, wagon restauracyjny wykładany mahoniem, mnóstwo kawioru, szampana, masła, białego chleba, wędzonego łososia, ciastek, Strogonowa, kotletów kijowskich — i wyruszyliśmy, żeby wglądnąć w jedną z wielkich tragedii wojny".

„Rosjanie odbili Smoleńsk we wrześniu 1943 i zabierali się teraz do uruchomienia swojej propagandowej bomby. Korespondenci zachodni byli zaproszeni jako część dekoracji. Nie wydaje mi się, żeby udział Kathy Harriman i Johna Melby był kalkulowaną polityką USA. Myślę, że nastąpiło to jako podyktowany przez chwilę odruch, jakkolwiek Averell Harriman rzeczywiście miał dosyć „londyńskich" Polaków i kiedy wrócił z Katynia powiedział mi, że od dawna był przekonany o tym, iż Polacy dali się nabrać na niemiecką wersję zbrodni i że to, co zobaczył, utwierdziło go w jego przekonaniu".

„Jestem głęboko wdzięczny sowieckiemu wydziałowi prasy za urządzenie tej wyprawy. Była to (i pozostaje) dobra lekcja sowieckich metod. Żenujący był luksus tego pociągu, wyposażonego w śnieżno białą pościel, pierzynki, pachnące mydła, biało ubranych kelnerów, luksus jak dla cara".

„Zresztą mógł to być jeden ze specjalnie dla cara przeznaczonych pociągów. Siedzieć w wagonie restauracyjnym przy stole pełnym butelek, kryształów i sreber, talerzy na których piętrzyły się zakuski i zza koronkowych firanek oglądać obok, na sąsiednim torze, drewniane towarowe pociągi, skąd ranni krasnoarmiejcy z głowami w krwawych bandażach, rękami w gipsie, amputowanymi nogami, przyglądali się nam dygocąc dokoła swoich piecyków, było niemal nie do zniesienia".

Autor tego świadectwa, podobnie jak inni dziennikarze, nie został przekonany rzekomymi dowodami, jakie im przedstawiono. Toteż powstrzymał się od opinii, czyim dziełem był Katyń. Ale ambasador amerykański w Moskwie, Averell Harriman, dał się przekonać. A mieć ambasadora amerykańskiego jako swojego wroga na pewno wzmagało katastrofalną sytuację polskiego rządu w Londynie.

Józef Mackiewicz widział groby katyńskie i napisał, co zobaczył. Przypadkiem był też świadkiem, jak odbywało się mordowanie Żydów przez Niemców w Ponarach i też zostawił rzeczowy raport. I dopóki będzie istnieć polskie piśmiennictwo, te dwa zapisy grozy dwudziestego wieku powinny być stale przypominane, po to, żeby dostarczały miary wtedy, kiedy literatura zbytnio oddala się od rzeczywistości.

Mackiewicz był pisarzem-realistą i w porównaniu z jego zaciekłością w odtwarzaniu ”jak naprawdę było” inne odmiany realizmu ukazują swoją bladość albo fałsz. Obca mu była cała wysoka sofistykacja literackich dyskusji i nie zastanawiał się nad niemożliwym do przezwyciężenia dystansem pomiędzy rzeczywistością i słowami. Ani nad powszechnie zapowiadanym końcem powieści. Staroświecki z uporu, posługiwał się językiem jako narzędziem, nie pozwalając stylowi usamodzielnić się i wziąć górę nad piszącą ręką. Powieść była dla niego dalej „lustrem ustawionym na gościńcu" i dbał o absolutną wierność szczegółu.

Droga donikąd i Nie trzeba glośno mówić tworzą razem epos końca. Jest to koniec Wielkiego Księstwa Litewskiego, czy też jego resztek, tak jak dotrwały do 1939 roku, koniec też Wilna jako miasta o ludności polskiej i żydowskiej. Innej niż ta powieść kroniki nie ma. Kolejno jest to obraz życia pod rządami sowieckimi od czerwca 1940 do czerwca 1941 czyli do ataku Niemiec na swego poprzedniego sojusznika, i niemieckimi. Ostatnie rozdziały drugiej powieści dają obraz Warszawy 1944 roku, gdzie znalazł się wtedy sam Mackiewicz, uciekinier z Wilna.

Pisania Mackiewicza o wojnie są zupełnym wyjątkiem w obfitej polskiej literaturze na ten temat. Obowiązuje w niej wzór patriotyczny, walka Polaków z Niemcami. Mackiewicz na ten wzór pozostał mniej czy bardziej obojętny, w czym można się dopatrzyć jego własnej niechęci do obiegowych pojęć i wpływu wielonarodowościowego Wilna. Dwie zasadnicze postawy polskie ścierały się w tym stuleciu ze sobą: niepodległość Polski jako cel wszelkich walk i wysiłków; poświęcenie tej niepodległości w imię komunistycznego internacjonalizmu. Żadna z nich nie znajduje uznania u Mackiewicza, co więcej, odnosi się do nich wrogo. Ci, którzy niepodległość odrzucili w imię komunizmu, jak w Wilnie Dembiński czy Jędrychowski, są dla niego nie tyle zdrajcami Polski, ile agentami państwa niosącego nieszczęście ludziom różnych narodów. Natomiast niepodległościowcy — stąd jego negatywna ocena AK — są zaślepieni swoim skoncentrowaniem się na walce z niemieckim zaborcą i nie zdają sobie sprawy z tego, że licząc na zwycięstwo zachodnich aliantów przygotowują zwycięstwo tych aliantów sojusznika, czyli Rosji. Mackiewicz w swoich powieściach i swojej publicystyce występuje jako zwolennik antysowieckiego internacjonalizmu, czyli antykomunistycznej międzynarodówki. Stąd wynikają poważne konsekwencje, również artystyczne, bo jego postacie nie są podzielone według kryteriów narodowościowych. Niemcy, biali Rosjanie, uwikłani w różne podziemne ruchy, potencjalni uczestnicy zbiorowego, międzynarodowego oporu wobec systemu.

Nie  sposób  traktować  poważnie  wszystkiego,  co  pisał Mackiewicz-antykomunista. Niektóre jego artykuły są wręcz obsesyjne i graniczą  z paranoją, według wzoru wietrzenia wszędzie agentur. Toteż układając wybór jego pism publicystycznych, należałoby pamiętać, że płacił fantazjowaniem czy nawet wariactwem za stałość swoich poglądów. Odsiew oczywistych błędów spotka po śmierci wszystkich chyba piszących, i myśl o tym powinna nas ustrzec od występowania w todze surowych sędziów.

27. I. 1988
W samolocie do St. Louis.
Dwa otrzymane wczoraj  listy są dla mnie przeżyciem, jeden od W., drugi od M. Te moje rówieśniczki i koleżanki z wydziału prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie nie tylko prowadzą mnie nitką sentymentów w przeszłość, istnieją jako osobowości tak cenne, że uważam siebie za szczęśliwego, mogąc o nich myśleć. Bo w tym naszym mieś¬cie były niezwykłe dziewczęta i jakże ubodzy są ci wszyscy, których pamięć nie może odwołać się do tak wartościowych okazów ludzkich. A mówię to teraz, kiedy są siwe i hodują wnuki, a ja znam mniej więcej ich życie pełne błędów i tragedii.

Z M. nigdy nie byłem blisko, ale przyglądałem się jej. Na swój plus to zapisuję, że jej wypukłe szkła osoby krótkowzrocznej nie przeszkodziły mi ocenić jej wdzięku. Była urocza, ślicznie zbudowana, ale oczywiście ani jej w głowie były faramuszki, skoro zaciekle goniła wielkie cele. Ona i jej siostra należały do wewnętrznego kręgu dokoła Jędrychowskiego i Dembińskiego, czyli Po prostu i Karty, a później w powojennej Polsce do znanych postaci „grupy wileńskiej". Pochodziły z rodziny bardzo katolickiej i w komunizmie znalazły nową religię, tak jak Zosia Westfalewicz, żona Dembińskiego, której siostrzenica była zakonnicą.

List M., pisany jej śmiałym, zdecydowanym pismem, komentuje między innymi mój wiersz o złamaniu tabu przez rzucenie kamieniem w węża, który znalazła w krajowym wydaniu Świadectwa poezji i dodaje: „Ale skoro już jesteśmy przy wężu, napiszę Ci o rybach. W dzieciństwie weszłam do kuchni, gdzie skakały żywcem oskrobane przez gospodynię ryby. Zawsze bardzo bliskie mi były zwierzęta. Więc zaczęłam je zabijać (przez litość) waląc ich głowami o ścianę. Byłam cała we krwi. To była sytuacja, z której nie było dobrego wyjścia. Ale zastanawiam się, czy potem, już dorosła, nie byłam jak ci wychowankowie Sorbony".

W kilku zdaniach (nasz wydział prawa kształcił wybitne inteligencje) daje historię swoją i swojej grupy. Litość nad ludźmi prowadziła do zaangażowań, które nie były dobrym wyjściem. A wychowankowie Sorbony, wykształceni na filozofii Sartre'a, praktykowali ludobójczy terror w Kambodży.

Dalej M.:
„Żeby było weselej, napiszę, jak Cię pamiętam. Pochyl¬nia w Sali Śniadeckich, ty lecisz na czele grupy robotników i studentów goniąc bojówkę endecką, która chciała rozbić wie¬czór poezji różnych narodów. Masz taką minę wilkołaka, jaką umiałeś robić, zęby na wierzchu, oczy wytrzeszczone, w ręku trzymasz szczątki krzesła. I wyjesz.

Drugi obrazek: stoimy przy stole w Kole Prawników i o coś się kłócimy, nie pamiętam o co, chyba o politykę, bo mówisz do mnie ze złością: ty zawsze byłaś i zostaniesz dewotką. Widocznie mi dogryzłeś, jeśli to pamiętam. Przeżyłam dwie dewocje, a na trzecią już mnie nie stać. To skutek nie tylko starości, ale między innymi literatury, która mi towarzyszy od dziecka".

W innej części listu mówi o przemówieniu Brodskiego w Sztokholmie na chwałę literatury: „Josif Brodski na Noblu powiedział to, co chciałam Ci napisać, tylko o wiele piękniej".

Moje myślenie o nich, tych dziewczętach z Wilna, a dziś starych kobietach, nie nadaje się właściwie do przekazu prozą; jest tak naładowane skrótami i tak wielowarstwowe, że wymagałoby jakiegoś szczególnego rodzaju poezji miłosnej. Czas w niej pewnie by się cofał do lat, kiedy byliśmy w niż¬szych klasach gimnazjum, kiedy M. zabijała ryby w kuchni, a W. nosiła marynarski kołnierz mundurka szkoły sióstr nazaretanek. Prawdopodobnie w tych uparcie wracających obrazach wspólnoty poprzez dzieciństwo wyraża się moja tęsknota do przywrócenia do apokatastasis, czy też do zaczynania na nowo, a więc do chwili, kiedy jeszcze nic nie musiało być tak, jak później się stało, kiedy jeszcze (wyobrażając sobie jakąś zupełnie inną epokę, inne obyczaje itd.) nie musieliśmy być rozdzieleni. A kto wie, czy taka poezja miłosna nie rodzi się z marzenia o „seksualności anielskiej" Swedenborga, z chęci zupełnej identyfikacji, niemal przemiany w drugiego, nie bezpłciowo, ale z przeniknięciem także jego innej płci.

O liście W., troszczącej się o mój stan zdrowia, lepiej żebym nie pisał. Bo za dużo nici bym musiał wyciągnąć. Zastanawia mnie jej stała skłonność minorowa do pomniejszania siebie, aż, gdyby jej wierzyć, nieprawdą jest, że ma wybitne zalety umysłu i charakteru. Zawsze o sobie, o swojej chorobie i prawdopodobnie rychłej śmierci, z niedbałością, wzruszeniem ramion.

Wieczór poezji różnych narodów, o którym przypominała M. Sprzeciwiając się „narodowemu" Wilnu mieliśmy różne kontakty i myślę, że niektóre ich ślady są przypominane, na przykład w 1972 roku w pociągu Rotterdam-Paryż, kiedy wracając ze zjazdu poetów rozpiliśmy piersiówkę z Abrahamem Sutzkewerem, który przeżył getto wileńskie i jest autorem książki o zbrodniach niemieckich w Wilnie. Myślę też, że te kontakty wyjaśniały, przynajmniej częściowo, sekret Władysława Ryńcy. Bo jak zostaje się milionerem pod¬czas wojny zakładając firmę transportową? Ryńca (gwarowe „Ręka") pochodził ze Śląska. W Wilnie znalazł się jako student — jeszcze jeden mój kolega z prawa. Politycznie wywodził się ze „Strzelca", tak jak inni (Jędrychowski) z „Legionu Młodych", a był to okres „lewicowienia" tych sanacyjnych organizacji. Na uniwersytecie został jednym z głównych działaczy naszego bloku antyendeckiego w wyborach do Bratniej Pomocy, wyróżnił się też jako znakomity mówca. Później został na obrzeżu grupy i nie zbliżył się do komunizmu. Co robił w latach 1934-1939, nie umiem powiedzieć (adwokatura?), a już chyba nie potrafię dojść, jak zmieniał się z ubogiego syna górnika w finansowego potentata, operując od 1941 roku gdzie ? — na linii Wilno-Mińsk-Warszawa, czyli na terenach narodowościowo mieszanych, tych właśnie, które Józef Mackiewicz opisał w powieści Nie trzeba głośno mówić. Wydaje mi się, że jednym z czynników godnych uwagi była ogromna ilość płynnej gotówki w Wilnie, w złocie i w dolarach, której w niczym nie opłacało się inwestować. Wspólnik Ryńcy, Krywitzki, był Żydem z Rygi i być może mobilizował te kapitały. Krywitzki działał w biurach firmy w Wilnie i w Mińsku, które zostały zlikwidowane w miarę przesuwania się frontu i w 1944 zjawił się w Warszawie, gdzie go poznałem. Był chroniony przez dobre aryjskie papiery, w ogóle Wilno miało jedne z najbardziej artystycznych wytwórni fałszywych dokumentów. Z Warszawy, nie czekając aż przyjdą Rosjanie, wyjechał do Pragi czeskiej i tam zginał, w nieznanych mi okolicznościach. Innym czynnikiem powodzenia Ryńcy był pewnie jego geniusz dyplomatyczny i brak narodowościowych przesądów. Firma była kryta jako zajmująca się dostawami dla wojska i miała wysoko postawionych Niemców na swoim żołdzie. W istocie przeprowadzała ogromne operacje walutowe na czarnym rynku. A ciężarówki szły wyładowane wszystkim, tylko nie dostawami dla wojska, bronią, owszem, ale nie przeznaczoną dla Niemców. Ryńca należał do naszej socjalistycznej „Wolności", a przez to do podziemia „londyńskiego", dla którego móc korzystać z takiej sieci transportowej było ważne. Woził pieniądze i broń dla oddziałów AK, ale domyślam się, że szlak do Mińska, prowadzący przez lasy pod kontrolą sowieckiej partyzantki miał zabezpieczony dzięki odpowiednim układom i świadczonym usługom. Jego ciężarówki przewoziły też uratowanych z wileńskiego getta Żydów, nie za pieniądze, jeżeli mam sądzić po wypadku Seweryna Trossa. Tross pisywał przed wojną do pisma Orka na ugorze, tak jak mój brat Andrzej, i znalazł się w Wilnie jako uchodźca z Warszawy. Mój brat ukrywał tego swego kolegę przez pewien czas w mieszkaniu naszych rodziców w Wilnie, na Zarzeczu, przy ulicy Popowskiej. Następnie Tross i jego żona zostali załadowani na ciężarówkę Ryńcy i wylądowali w Warszawie, gdzie znalazłem dla nich dobrą melinę. Niestety, zginęli w powstaniu warszawskim, ale nie jako Żydzi, po prostu jako ludność cywilna. Cała działalność firmy była, z niemieckiego punktu widzenia, kryminalna i trudno pojąć, że nie było żadnej wpadki. Geniusz Ryńcy i tutaj się okazał, bo stworzył zespół (pamiętam jego szoferów) na którym mógł absolutnie polegać, scementowany na zdrowszych zasadach niż stosunki szefa z podwładnymi. Rodzinność tej grupy „swoich chłopców" z Wilna wykluczała donos, najczęstszy powód katastrofy.

Pisałem o Władku Ryńcy w Rodzinnej Europie, nazywając go literą W., ale znów do niego wracam, bo naprawdę mi imponował i do dziś staram się zrozumieć, jak to wszystko robił. Po wojnie założył, jak planował, firmę wydawniczą i stałby się na pewno panem wydawniczego rynku, zaraz jed¬nak przedsiębiorstwo utrupiono w ramach walki z inicjatywą prywatną. Wtedy został adwokatem i specjalizował się w sprawach spadków, m.in. amerykańskich, korzystając z tego, że wskutek powiązań z „grupą wileńską" dostawał paszporty na zagraniczne podróże.

30.1.1988
Zajęcia dla nas nowe, których musimy się dopiero uczyć, kosztują dużo energii nerwowej, natomiast jeżeli mamy wprawę, wydatkujemy tylko energię fizyczną, co dużo łatwiej. Tak jest z orką, z koszeniem, tak jest też z publicznym czytaniem wierszy i występowaniem w roli filmowego gwiazdora. W St. Louis czytałem wiersze, dawałem autografy, pozwalałem się fotografować, myślą będąc w znacznym stopniu gdzie indziej, a gdzie? W książce Ludwika Konińskiego Uwagi, która jest jego dziennikiem lat 1940-1942, w pełni tragicznym, bo cały czas próbuje siebie przekonać, że Bóg jest, że zło nie ma absolutnej władzy, ale nie bardzo mu się to udaje. Powrócę jeszcze do Konińskiego, teraz natomiast muszę dodać jeszcze coś do rozdziału o Mackiewiczu, przerwanego dygresjami.

Osądzenie Mackiewicza według politycznych kryteriów nie zaprowadzi daleko. Dajmy na to, że był maniakiem, Don Kichotem, utopistą, niemniej to polityczna pasja odżywiała jego pisarstwo, które było ściśle realistyczne, ale zarazem chciało służyć, czyli być pisarstwem z tezą. A tezy brały się  z jego uczciwości i  moralnego oburzenia. Ciągle zapytywał: „Jak to jest możliwe?” i chciał być głosem wołającym na puszczy, kiedy wszyscy inni milczeli. Na szczęście nie był politykiem.

Ostatnie rozdziały Nie trzeba głośno mówić dają miarę różnic aury pomiędzy Wilnem i Warszawą, tak jak je odczuwał przybyły z Wilna latem 1944 roku Mackiewicz. I obraz Warszawy, zwariowanej, lekkomyślnej, obojętnej na strzelaniny tu i ówdzie, dumnej ze swego bohaterstwa, wesołej, bo blisko zwycięstwo, jest u niego poprawny. Dla Mackiewicza była to beztroska dzieci, które nie chcą wiedzieć, że jeszcze chwila, a nic nie zostanie z ich zabawek, tak jak nic nie zostało w Wilnie.

Mackiewicz po przyjeździe do Warszawy wyraził życzenie spotkania się ze mną i z Januszem Minkiewiczem. Odbyliśmy długą rozmowę. Z jego strony było to powtarzane na różne sposoby pytanie „jak to jest możliwe?". Więc teraz, kiedy jasne dla każdego, że alianci są daleko, nic? Żadnej próby dogadania się, choćby w ostatnim momencie, z przegrywającymi Niemcami, skłonnymi już do ustępstw? Teraz przecie można by było wydawać pismo, żeby mówić głośno prawdę o okupacji sowieckiej tłumioną przez polskie podziemie na usługach Londynu, a pośrednio Moskwy. Słuchaliśmy go z niedowierzaniem, jak się słucha człowieka niespełna rozumu. I wyśmialiśmy go. Powiedzieliśmy mu, że nie ma żadnego rozeznania w tutejszych nastrojach, że nikt by z takim pismem nie współpracował, że kolaborantom, Emilowi Skiwskiemu i Feliksowi Rybickiemu, nikt nie podaje ręki, a on, gdyby zaczął wydawać takie pismo, zostałby napiętnowany jako zdrajca. Mackiewicz nic nam nie powiedział o gazetce Alarm, której trzy numery podobno wydali wiosną 1944 we dwójkę z żoną.

Opowiadając to, nie uważam, że obciążam Mackiewicza, który w tym wypadku oświadczał się za kolaboracją, skąd mogłoby wynikać, że uprawiał ją dawniej. Otóż nie wynika. Był to wówczas człowiek zrozpaczony i być może bardziej zrozpaczony niż Minkiewicz i ja, bo my zachowywaliśmy jakieś nadzieje.

Dobrze, że wspomniałem o Władysławie Ryńcy i jego działaniach   w   trójkącie   Wilno-Mińsk-Warszawa,   bo   dają pewne pojęcie o niesłychanej gęstości i zawiłości tamtejszych ludzkich   losów   za   niemieckiej   okupacji.   Ich   obraz   musi sprzeciwiać się polskim wyobrażeniom mocno wypaczonym przez patriotyczną konwencję. Rzeczywistość lat wojny na tamtych terenach została też całkowicie ukryta przez oficjalnych historyków. Jest faktem, że Niemcy byli tam witani jako  oswobodziciele i gdyby nie ich szaleństwo, mieliby tamte narody całkowicie po swojej stronie. A tak jak się   sprawy   ułożyły,   schemat   bojowników   i   kolaborantów ujmuje zaledwie drobną część prawdy. Była to trzystronna gra, przy   czym   ogromna   większość   ludności   lawirowała, zabezpieczając się u jednych i drugich, a istniały też niezależne   enklawy,   jakby   oddzielne   państewka   zakładane   przez zbrojnych  watażków.   Wiedza  o   tym  wszystkim  zmieniała perspektywę Mackiewicza, dobrze służąc jego obiektywizmowi.

31.1.1988

Powieści Maćkiewicza skłaniają do sceptycyzmu wobec literatury, bez ustanku przyrządzanej w coraz to innym sosie, w sosie obowiązującej w danym momencie mody, ideologii, polityki i tak dalej. Mają żywą narrację, zaciekawiają, tak że „nie można  się  oderwać",  czyli  spełniają wszelkie warunki niezbędne  wtedy,  kiedy   powieść   zajmowała  miejsce   zajęte później przez film i telewizję. Zawsze chyba istniała literatura zawodowa i niezawodowa. Do Maćkiewicza nikt nie chciał się przyznać i dlatego, że taki literacko zacofany i dlatego, że okropny reakcjonista, ale czytali, aż im się uszy trzęsły. I moim   zdaniem   pobił   swoich   współzawodników   piszących bardziej wyszukaną prozą. Pobił artystycznie. Można zastosować do nich powiedzenie sowieckiego żołnierzyka: Francuzy w szelkach,  no wojnu proigrali (Francuzi w jedwabiach, ale wojnę przegrali). Jego proza jest zwarta, oszczędna, funkcjonalna, widzi się co opisuje, a już specjalnie krajobraz jego okolic. Pośród znanych mi polskich literatów nikt tak nie pisał. Ale i Prus i Żeromski byli w porównaniu z nim litera¬tami zawodowymi. Szlachcic szaraczkowy, jak go nazwałem, z tych upartych, wzgardliwych, zaciekłych milczków, pisał na złość. Na złość całemu światu, który czarne nazywa białym i nie ma nikogo, kto by założył veto. I właśnie w tej pasji jest sekret jego stylu. (…)

Biblioteka Kultury, tom 462. Instytut Literacki, Paryż 1990.

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com