Karol Wędziagolski. Pamiętniki
(urywki)

Spis treści:

Knyga apie nerimą keliančias analogijas
Wędziagolskio „Dienoraščiai“

Książka o niepokojących analogiach
”Pamiętniki” Wędziagolskiego

 Część I
WOJNA I REWOLUCJA
Niefrasobliwe początki
Polska
Być dobrze urodzonym nie jest źle
Boże Narodzenie
Trup w lesie
Nówy Rok i pożegnanie
Odwrót
Na wariata
Trup w hotelu
Seletyńska nimfa
Poker
Kto winien?
Carska rodzina
Zabójstwo Rasputina
Dwa epizody – dwa epilogi
Rewolucja
Zgubne hasło wojny „Do zwycięskiego końca”
Wojskowe komitety rewolucyjne
Prikaz nr 1
Nieco o sobie
Irchowe rękawiczki
Nie ma Tani
Małżeństwo z rewolucją z przypadku
Próbuję gasić pożar szklanką wody
Odprężenie
Towarzysze z Rewkomu
Powoduję odwołanie gen. Kaledina
Uśmierzam kontrrewolucyjne knowania hrabiego Benkendorfa
Sawinkow
Korniłow
Mója promocja na komisarza 8. Armii
Narada państwówka w Moskwie
Nieudany zamach stanu
Odjazd do Petersburga
Klęska Korniłowa
Móje komisarskie urzędowanie
Koniec mójej kariery komisarza Tymczasowego Rządu

Część II
BOLSZEWICKI PRZEWROT
Wodewilowa uwertura do tragedii
Masy
Elita
Rząd i społeczeństwo
Po drugiej stronie barykady
Generalicja – czyli losy naszych wyborowych dywizji
W filmowym skrócie
Moje spotkanie z Kiereńskim
Jeszcze o Sawinkowie
Generał Krasnow odmawia
Moje ostatnie chwile z „kiereńszczyzną”
W poszukiwaniu XVII Korpusu
W obrębie wielkiej i małej zdrady
Petersburscy demokraci po przewrocie
W Moskwie, czyli jeszcze jeden wariant
przegrywania do bolszewików
Pokój ludzi złej woli

Część III
KONTRREWOLUCJA
Kijowski przedsionek
Przeprawa na stronę „białą”
Wieczorne dzwony
Kontrrewolucyjne afronty i fronty
Zamach na Sawinkowa
Rada Polityczna czyli pierwsze polityczne rysy
na ledwo formującym się wspólnym froncie
Ninoczka
Na muszce wrogów
Ledwośmy się zapoznali, pokochali… Już rozstali
Podróże kształcą
Rzeź kijowska
Potrójne życie
Panna Aleksandra, czyli rosyjska kontrrewolucja
Tatiana – czyli taktyczny sojusz z bolszewikami
P O W
Konfrontacja „Lipek” z Polakami
Dzień trwogi
Reportaż z partyzanckiej wojny
Nasze kłopoty z Milukowem i niemiecki sukurs
Zaskakująca propozycja
W redakcji
Dosięga mnie sprawa rodzinna
Witkowski, ja i pan major
Mój brat Bronisław
Ucieczka
Samotność
O rozkoszach żarcia i picia i ich krótkotrwałości
Poglądy przewoźnika i móje na obszarniczo-kułacką reakcję
Aresztowanie
Szczury i ludzie
Szukają Węzełkowskiego
Wrogowie i sojusznicy
Pod szubienicą
Znowu wśród ludzi
Odwiedziny Diny
Koniec okupacji i samosąd nad Hansem
Nowa wojna
Z lojalności dla Ochotniczej Armii deklarujemy się
jako jej polityczne antytezy
Powrót
Kulig

Część IV
WARSZAWSKI EPILOG
Warszawskie debiuty
Koncepcja polsko-rosyjskiego porozumienia
Proponują mi zamach na Piłsudskiego
Rosyjski partner
W przygotowaniu polskiego partnera
Audiencja u naczelnika państwa
Piszę artykuł po… wędziagolsku
Szukam kontaktu z Sawinkowem
W Belwederze
Nasi za granicą: gościńce i transakcje
Znów w parze z Sawinkowem
Przeciw białej kontrrewolucji
Poznaję parę przyszłych morderców Sawinkowa
Dmowski
Szczegóły: o politycznej sztuce wybierania menu i gości
…żeby dwoje chciało naraz
Powrót nad Wisłę
Bolszewicka ofensywa
Czas był naprawdę tragiczny
Pod Wyszkowem
Na wypadek klęski
Na wypadek zwycięstwa
W kwaterze głównej naczelnego wodza
Stanisław Bułak-Bałachówicz
Epilog
Zamiast posłowia - Jaworowska Atlantyda
Od wydawcy

Zamiast wstępu
Józef Mackiewicz. Książka o niepokojących analogiach -
”Pamiętniki” Wędziagolskiego
(urywek)
”Pamiętniki” Karola Wędziagolskiego, wydane przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie należałoby umieścić na półce klasycznego tzw. ”wkładu” do historycznej literatury światowej. Mają one wartość nieprzemijającą,daleko poza kręgiem spraw polskich. Jeżeli chodzi o piśmiennictwo polskie,”Pamiętniki” Wędziagolskiego stanowią szczególny wyjątek. Mamy moc dzieł o rewolucji w Rosji. Autorami tych książek są jednak przeważnie obserwatorzy lub ”ofiary” rewolucji. Po raz pierwszy bodaj występuje nie widz, lecz aktor tamtych dziejów. I na tym ”od wewnętrznej strony” polega różnica i największa
wartość tej książki zarazem. Naturalnie, istnieje dużo książek napisanych przez bolszewików rożnych narodowości, w tej liczbie z tuzin przez działających wówczas polskich bolszewików. Ale te nie należą do literatur narodowych, lecz - bez względu na język - do wspólnoty literatury komunistycznej, zarówno tamtych jak dzisiejszych czasów. To zupełnie co innego.


W prasie polskiej pojawiło się już wiele recenzji o ”Pamiętnikach” Wędziagolskiego. Wszyscy chwalą. Niektórzy wyrażają zachwyty. Książka Wędziagolskiego stała się emigracyjnym ”bestsellerem”. Bardzo słusznie. Doskonały jest wartki tok opowiadania, świetne ujęcie literackie, język, piękne opisy. Już dlatego książka warta jest pochłonięcia. A co dopiero jej autentyzm historyczny.


Autor, Karol Wędziagolski, jest jak mało kto postacią kolorową na tle - chciałoby się rzec: kolorowych czasów. Gdyby nie był to kolor krwi, czerwienii gruzów walącej się epoki. Tratowanej kopytami konnicy, kołami taczanek, zdeptanej butami wojny domowej. Zaplutej łuskami ”siemieczek” obok łusek
wystrzelonych taśm karabinów maszynowych. Słońce świeciło przez kurz i dymy. Księżyc padał na przemykających w strachu uciekinierów. Nastawała nowa epoka kolektywnego terroru. W tym galimatiasie frontów, mordów i wywrzaskiwanych haseł, Wędziagolski jest rewolucjonistą z przekonań i - kontrrewolucjonistą z nabytego doświadczenia. Był... Ba, kim on nie był! Przede wszystkim towarzyszem i przyjacielem socjalrewolucjonisty Borysa Sawinkowa, którego to Winston Churchill, w swej wydanej w r. 1937 książce ”Great Contemporaries”, zalicza do wielkich postaci dziejowych świata. Wędziagolski znał Kiereńskiego, księcia Lwowa i Lwa Trockiego, Milukowa, Korniłowa, Wrangla, Denikina
i wielu innych z frontu kontrrewolucji; staje się później zaufanym Piłsudskiego, jada obiady w Paryżu z Dmowskim(...).


Niefrasobliwe początki
Lipiec (starego stylu) 1914 roku, jak zwykle pogodny i upalny, rozpoczął się w Petersburgu pod znakiem ogórkowej nudy, urozmaicanej od kilku dni niegroźnymi – jak się wydawało – awanturami strajkującego proletariatu stolicy.
Trochę bardziej ożywiło się po przybyciu wysokiego gościa z Francji, aczkolwiek barykady z wagonów tramwajowych, powywracanych do góry kołami w poprzek wielu ulic na przedmieściach, psuły nieco nastrój uroczystości na cześć prezydenta Raymonda Poincare. „Stan wzmocnionej ochrony”, zarządzony w stolicy i okręgu stołecznym, też nie dodawał uroku sojuszniczym manifestacjom.
Lecz w centrum miasta, na wspaniałych pałacowych bulwarach panował spokój, przeto programowa barwność alianckiej gościnności i serdeczności niczym nie była zmącona. W pałacach przyjmowano i bawiono się, symulując wielkoświatową obojętność dla burzącej się czerni. I tak to sobie trwało, trochę dramatycznie, na zewnątrz niefrasobliwie i całkiem dyplomatycznie, już przy odgłosie pomruków nadciągającej nawałnicy, będących echem kilku strzałów w dalekim Sarajewie. Coraz bardziej gorączkowe i sprzeczne telegramy roznosiły po świecie złe nowiny. Pogodnym niebem leciały tam i z powrotem dyplomatyczne noty, krzyżując się w obojętnym błękicie lub goniąc jedna drugą,
raz warkliwymi słowami o ojczyźnie i honorze, to znów frazesami o pokoju, dla pokoju, w imię pokoju, w obronie powszechnego pokoju…okladka2

Gdyby w owym czasie zwykły szary człowiek ulicy zapytał, czemu wybuchła wojna, gdy wokół wszyscy wzywali do pokoju, i otrzymał odpowiedź, że wojny pragnął cesarz Niemiec albo kanclerz Astro - Węgier, albo stryj rosyjskiego cara (W. Ks. Mikołaj), albo – jak niektórzy twierdzili – piękne czarnogórskie królewny, podniecające mężów do obrony pokrzywdzonej Serbii, nie przyjąłby
takiego wyjaśnienia za przekonywujące. Ponad wszystkim bowiem panował nastrój mistycznego urzeczenia, że wojna musi być, gdyż staje się z wyroku losu. W metafizyczne pochodzenie wojny wierzono niemal powszechnie. Dla Polaka była ona wysłuchaniem modlitwy Mickiewicza „o wojnie ludów”.

A jednak ogłoszenie mobilizacji wywołało wstrząs. W osobisty los każdego mężczyzny w wieku poborowym i jego całej rodziny wtargnął nieustępliwy przymus obowiązku, który był dotychczas dalekim paragrafem, niemal abstrakcją, a naraz stawał się brutalną przemocą, wywracającą normalny
porządek prywatnego życia kilkudziesięciu milionów ludzi. Z dnia na dzień przestawała istnieć ich dumna nietykalność i w oczach miała maleć ich umowna wartość według dotychczasowego wysokiego kursu ustalonego przez wiek XIX. Pomimo to, wielu się spodziewało, że wojna ta zwiastuje lepsze jutro. Tylko nieliczni przeczuwali już wtedy, że rozpoczął się nowy i krwawy rozdział historii, jako wstęp do epoki, którą wkrótce kilku szaleńców proklamuje jako epokę powszechnej szczęśliwości i sprawiedliwości. Tymczasem ta, która przemijała przypieczętowana czarnym słowem mobilizacja, na czerwonych obwieszczeniach rozklejanych na ścianach domów, była etapem budowania
szczęśliwości względnej, czyli realnej i prawdziwej, gdyż inna nie istnieje. Naraz i dla mnie rozpoczął się nowy etap życia, przekreślający na zawsze wszystko, co było przedtem.
Przydzielono mnie do sztabu XVIII Korpusu Armii w randze wojskowego urzędnika ostatniej czy przedostatniej klasy. Dość łatwo i szybko poradziłem sobie z moją urażoną ambicją, dotkniętą
nie tyle w osobistych aspiracjach, co bardziej z szacunku dla kilku pokoleń polskich, i jednego rosyjskiego, huzarów, którzy chyba stęknęli w swoich grobach na taki despekt wnuka, prawnuka i praprawnuka. Pokonałem szybko wyrzuty huzarskiego honoru przewagą moich demokratycznych i radykalnych argumentów i psychoanalitycznie wywnioskowałem, że widocznie nie jestem
stworzony na bohatera. Wobec czego nie należy na przekor naturze, a być może  i  woli Opatrzności, dążyć by nim zostać.

Nie bardzo wysiliłem się na mój wojskowy ekwipunek. Do cywilnych czarnych spodni dokupiłem gotową wojskową kurtkę ochronnego koloru z przepisowymi naramiennikami z jedną gwiazdką, lecz za to srebrną; następnie na Aleksandrowskim Rynku (petersburski Kercelak) kupiłem czapkę, bardzo
wojacką i twarzową, a tuż obok wytargowałem za jednego rubla wspaniałą, teatralną szpadę (pochwę i gardę bez klingi). Tak przefasonowany i uzbrojony zameldowałem się mojemu szefowi, pułkownikowi Słonimskiemu (iz Polaków – prawosławny), dość sympatycznemu administracyjnemu oficerowi
o wytwornych manierach petersburskiego światowca. Z kolei przedstawiłem się moim nowym kolegom, oficerom i wojskowym urzędnikom, wszystkim starszym ode mnie rangami, co zresztą w późniejszych stosunkach służbowych, a tym bardziej pozasłużbowych, nie miało odgrywać żadnej
roli na móją niekorzyść. Towarzysko bowiem stałem od nich wszystkich wyżej jako szlachcic starego rodu, syn ziemianina i wychowanek elitarnegokorpusu kadetów.

Pakując rzeczy, załadowałem do walizki na wszelki wypadek cywilny garnitur, myśląc o możliwych spotkaniach z krewnymi i rodakami. Cywilna marynarka w porę zastosowana mogłaby zapobiec powstawaniu kłopotliwych tematów i pretensji, że w tak historycznej chwili występuję w ubogiej szacie i pospolitej roli kancelaryjnego gryzipiórka zamiast na czele jakiegoś szwadronu
cesarskiej gwardii w mundurze lejbułańskim czy lejbkirasjerskim. Napisałem pożegnalne listy do najbliższych, odbyłem kilka sentymentalnych spotkań, wysłuchałem gorących zaklęć wierności do grobu, a ponieważ nie było dokładnie sprecyzowane do czyjego grobu, wziąłem to na siebie, i jakoś w końcu lipca (starego stylu) wyjechałem „na wojnę”. Przedświtną godziną wysunęliśmy się cichutko którymś numerowanym eszelonem, naładowanym sztabem i korpusowymi instytucjami, z bałtyckiego dworca kolejowego w kierunku Narwy. Nie wiedziałem, że opuszczam Petersburg jako miejsce mego stałego
zamieszkania na zawsze. Po ośmiu latach pobytu równie barwnych, jak ważnych dla dojrzewania mojej prawdziwej osobowości.

23. i 37. dywizje naszego Korpusu stanęły w bojowym pogotowiu nabałtyckim wybrzeżu. Chyba w przewidywaniu nieprzyjacielskiego desantu…Po cichu szemraliśmy, że zamiast zwyciężać starego austriackiego cesarza, popijaćwęgrzyna i czarować piękne wiedenki, pętamy się wzdłuż tych piaszczystychwydm w oczekiwaniu wroga, który by musiał postradać wpierw rozum, nim bytu do nas przypłynął. Tymczasem zawzięcie wojowaliśmy piórami, nadrabiając wszystkie mobilizacyjne organizacyjne niedociągnięcia, a wieczorami i nocami zwiedzaliśmy ciekawe zakątki starożytnej Narwy. W małych, lecz schludnych estońskich garkuchniach zajadaliśmy, na świat cały sławne narewskie węgorze, popijając gorzałką w filiżankach od kawy, gdyż od pierwszego dnia wojny w całej
Rosji obowiązywała surowa abstynencja.

Nasz parotygodniowy narwski postój nie zaznaczył się żadnymi bojowymi wyczynami, jeśli nie liczyć codziennych zwycięstw pewnego wielkiego księcia, bliskiego kuzyna cara, sztuką wojenną. W dużym otwartym mercedesie wielki książę co noc wywoził z pobojowiska paru skromnych nocnych lokali zawojowane przez siebie młode i piękne niewiasty, oczywiście przyjezdne z niedalekiej stolicy,
dziewczęco wesołe i doszczętnie nagie. Ponieważ od nas do wielkiego księcia i jego branek było dalej niż do księżyca, obserwowaliśmy z dużą obojętnością tryumfy wielkoksiążęcego oręża, wysłuchując jedynie ubolewań podległych nam ciurów, że byłoby lepiej, gdyby owe niewiasty były nieco oszczędniejsze i nie rozrzucały w przejeździe wzdłuż ulic niezmiernie cnotliwego i konserwatywnego
grodu części swoich toalet i najintymniejszej garderoby, którą później policjanci
zbierali na oczach zgorszonych przechodniów.
Takie to właśnie były nasze „pierwsze boje”. Lermontowskie „schwatki bojewyje”.

Polska
Nasz narwski postój trwał parę tygodni. W drugiej połowie sierpnia wyruszyliśmy dalej. Nikt z nas oczywiście, prócz sztabowej zwierzchności, nie wiedział dokąd, lecz gdy minęliśmy Ługę, Psków i Dźwińsk, nie trudno było się domyśleć, że jedziemy na któryś odcinek zachodniego frontu. Gdy nasz
sztabowy eszelon stanął na dworcu w Wilnie, doznałem wzruszenia dawnych chłopięcych lat, kiedy to po długich miesiącach roku szkolnego wracałem tędy do domu. Smutno popatrzyłem na tor kolejowy, wykręcający w lewo w górę w kierunku Porubanka i żałośnie myślałem, że oto jestem w godzinę drogi do swoich w Jaworowie, i że ubezwłasnowolniony mijam ich, jadąc na cudzą wojnę, tyle samo z własnej chęci, co te huczące pociągi, śpieszące na Grodno, Białystok i dalej, dalej…

Ponieważ nigdy przedtem nie zdarzyło mi się bywać dalej na zachód niż Landwarów, więc gdy za Grodnem otworzyły się widoki okolic odmiennych od naszych podwileńskich, inne i z charakteru topograficznego, i z tego niewyrażalnego „czegoś”, co raczej się czuje niż rozumie, nie odchodziłem
od okna w korytarzu, wchłaniając ducha ziemi nieznanej mi a serdecznie bliskiej. Zwróciło to uwagę mojego nowego i sympatycznego kolegi, porucznika gwardyjskiej artylerii Mirowa. Mirów chętnie rozmawiał ze mną po polsku, matka jego była petersburską Polką. Z wyglądu i manier było widoczne, że należał do dobrego towarzystwa stolicy, był łatwy i miły w obcowaniu, przy tym
bystry, a że wyraźnie gustował w moim towarzystwie, więc częściej i chętniej z nim przestawałem, niż z innymi kolegami.
– Ale pan przywarł do tego okna!... – rzucił wesoło w przejściu.
Bardziej uroczyście niż należało odpowiedziałem, że się zachwycam nowymi dla mnie widokami mojej ojczyzny.
Mirów, jakby zdziwiony, zatrzymał się, rzucił okiem przez okno, uważnie mi się przyjrzał i z tłumionym zniecierpliwieniem pouczał:
– Pańską ojczyzną jest cała Rosja. I tutaj jest ta sama Rosja. Czemu pan nie zapomni wreszcie o tej ojczyźnie, która jest fikcją, świeckim dodatkiem do katolickiej mszy świętej, romantycznym konwenansem bez realnego pokrycia?
Najpierw zaskoczony, za chwilę oburzony, odruchowo chciałem rąbnąć faceta w ucho, jednak się powściągnąłem; odpowiedziałem zimno i już po rosyjsku:
– Nie, panie Mirów. Nie zapomniałem i nie zapomnę z wielu przyczyn, o których z panem nie mam ochoty dyskutować. Oprócz jednej: wczorajsza odezwa wielkiego księcia i naczelnego wodza rosyjskiej armii do wszystkich Polaków, i do mnie w ich liczbie, przypomniała Rosjanom, że moja ojczyzna nie jest fikcją, romantycznym konwenansem bez realnego pokrycia. I nie mogę zrozumieć dlaczego ta odezwa nic nie mówi również panu, jeśli już nie z tego powodu, że jest pan synem Polki, to choćby dlatego, że autorem manifestu uznającego suwerenność Polski jest naczelny wódz armii, której pan jest oficerem.
– Tak, tak – odpowiedział Mirów. – Wszystko to brzmi bardzo wzniośle, ale „wygowarywajetsia Oksford a piszetsia Kembrydż”, i zapewniam pana, że rosyjski policjant, który z górą sto lat stał na ulicach Warszawy, będzie stał drugie sto lat na tym samym miejscu. Więc ja, Mirów, współczuję wszystkim
romantykom, którzy piękne frazesy biorą za rzeczywistość i chcieliby odwrócić żelazne koło historii.
– Na szczęście nie potrzebuję uczyć się historii od poruczników polowej artylerii… Nawet pod protekcją rosyjskich policjantów na rogach ulic Warszawy – odpowiedziałem znowu po rosyjsku i już wyraźnie obraźliwym tonem.
– Pan mnie obraża! – zawołał.
Sprawa oparła się o szefa sztabu korpusu, pułkownika Dawydowa, którego Mirów prosił o pozwolenie wyzwania mnie na pojedynek.
– Poruczniku, czy jest pan szlachcicem? – spytał Dawydow po wysłuchaniu sprawozdania Mirowa.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Więc możemy porozmawiać o tym nieprzyjemnym wydarzeniu nie służbowo na razie i po szlachecku, dla lepszego wzajemnego zrozumienia…
– Tak jest, panie pułkowniku. Zgadzam się najchętniej.
– Więc niech pan posłucha, co ja o tym myślę. Gdyby pan nie był porucznikiem Jego Cesarskiej Mości, to bym wprost powiedział, żeś pan postąpił jak bęcwał (ostołop). Przecież tego, że on jest Polakiem i że przejeżdżamy przez Polskę nie wyrubisz toporom. Nie dokonały tego sto kilkadziesiąt lat naszych rządów i polityka rusyfikacyjna, a pan tego dokonasz? Krotko mówiąc, ja bardzo pana proszę zakończyć to głupie zajście natychmiast i po szlachecku. Czy zdaje pan sobie sprawę, jakby wyglądał wasz pojedynek? Pan by się bił za Rosję, a on za Polskę. Nonsens!
Rozmowę tę powtórzył mi słowo po słowie sam Mirów. Tegoż samego wieczoru przyszedł do mego przedziału z teką pod pachą i prosił, bym zapomniał o tej „głupiej historii”, którą sprowokował. Ekskuzując się rozwlekle, wciąż popatrywał na tekę, jakby spychając ciężar kłopotliwego tematu na jakiś
przedmiot w niej zawarty. Wreszcie wypatroszył z niej owinięty w bibułę kształt, wymiarami zbliżony do trzycalowego pocisku, prosząc bym nie odmówił mu satysfakcji zapicia jego niezręczności szklanką dobrego martela.

Kiedy nazajutrz zameldowałem się u szefa sztabu, by mu w jakiś sposób wyrazić uznanie i opowiedziałem jak się rzecz skończyła, Dawydow zauważył sucho i ze sztuczną surowością:
– Dobrze, że pan mi opowiada o tym koniaku prywatnie i poufnie. Bo po pierwsze, abstynencja jest urzędowo nakazana, a po drugie, czemu z tym trzycalowym szkłem nie przyszliście do mnie… też prywatnie?
Do Mirowa nie zachowałem cienia żalu. Wiedziałem już, że ludzie pod wpływem chwilowego impulsu mówią często rzeczy, które nie świadczą ani o ich przekonaniach, a ni o ich intencjach, ani o inteligencji czy głupocie, po prostu nie świadczą o niczym. Pomimo to pozostał we mnie jakiś cierń. Zdałem sobie sprawę, że incydent z sympatycznym półkrwi Polakiem obudził w moim sercu więcej wątpliwości, niż
kilkunastoletnie obcowanie z Rosjanami w kadeckim korpusie i Petersburgu. Później przez kilka dni była Warszawa, nieznana mi dotychczas polska stolica.

Po granitowych wspaniałościach Petersburga wydała mi się smutną i biedną, jakby sztucznie zatrzymaną w rozwoju pamiątką przeszłości i drogocenną dla serca zgubą, odnalezioną po latach w wieloplemiennym obozie imperium. Wzruszała i rozczarowywała jednocześnie. Widok prawosławnego soboru na Placu Saskim wprost mnie oszołomił. Wydał mi się nie tylko gwałtem nad artystyczną proporcją architektury miasta. Wzniesienie tego domu niewątpliwie Bożego z intencją wcale nie boską jakiejś symbolicznej „czapki Monomacha”, uszytej na wyrost w ideologicznej Kałudze czy innej Tule, którą przykryto polską stolicę dla niepoznaki, aby się wydawała rosyjskim gubernialnym miastem, wywoływało protest, już nie tylko polski, lecz ludzki i wzbudzało pogardę dla bezmyślności w chuligańskim stylu.

Nie byłem przecież polskim szowinistą. Podobny zarzut uznałbym za pozbawiony sensu. Przeciwnie, z przekonania i sentymentu byłem Polakiem o wyraźnie prorosyjskiej orientacji, uzgodnionej moralnie i politycznie z propolską orientacją moich przyjaciół Rosjan. Odwiedziłem na Pradze moją siostrę Rutkowską i jej miłą i kochaną gromadkę. Spotkałem się z przyjaciółmi z Petersburga, z panem Henrykiem Tennenbaumem, panem Wiewiórskim, z Kazimierzem Barańskim, Kazimierzem Mayznerem, Lucjanem Altbergiem, Bolesławem Drozdowiczem i kilkoma innymi, już całkowicie ogarniętymi gorączką wielkich wydarzeń i jeszcze większych spodziewań, aczkolwiek w bardzo odmiennych orientacjach.
Kazimierz Mayzner zabrał mnie do Aleksandra Świętochowskiego, który od razu mnie rozgrzeszył. – Nie jest hańbą – orzekł – nosić rosyjski mundur, gdy jest wojna z Niemcami. – W godzinę po nas przyszedł ktoś przemykający się do brygady Piłsudskiego. Mocno argumentował za „centralną” orientacją,  i nie oglądając się na mój „moskiewski” mundur, walił jak z werndla*)(* Typ karabinu używanego w armii austriackiej w latach 1867-88. Nazwa od fabrykanta broni i konstruktóra: Jozef Werndl ((1831-99) – przyp. wyd.)  rosyjską potęgę. Pozostałem nieprzekonany, chociaż bardzo przejęty pięknym patosem legionisty (był to ktoś znaczny, którego jednak ani wówczas, ani później nie udało mi się zidentyfikówać). Ja broniłem swego „aktywizmu”, obiecując z przekonaniem, że rewolucja wszystko odmieni w stosunkach polsko-rosyjskich. Na wyrzuty strzelca o niedostatecznym uświadomieniu narodowym grzecznie się odgryzłem, że nie od dziś jestem uświadamiany antyrosyjsko, i że wcale nie zruszczenie, lecz moja rewolucyjność jest powodem, że w obecnej sytuacji politycznej taktycznie pozostaję na prorosyjskich pozycjach. Chociaż nigdy nie należałem sam do partii SDKP i L, móje ówczesne poglądy były pod niewątpliwym wpływem internacjonalizmu moich bliskich znajomych: Komorowskiego, Fabierkiewicza, Sonje Jabłońskiego (syna Stanisława Patka) i Matuszewskiego. Wprawdzie ich strachami przed reakcyjnością polskiego integralizmu zbytnio się nie przejmowałem, byłem przecież górącym przeciwnikiem polskiego, szlacheckiego konserwatyzmu.


Nie zabrakło mi w Warszawie również i krotochwilnych wątków. Z rodzonym bratem Bronisławem, dowódcą jednej z sybirskich dywizji, chwilowo obecnym w Warszawie, spotkać mi się nie zdarzyło, przypadkowo natomiast dowiedziałem się z niemałym zdziwieniem i zgorszeniem, że to właśnie Bronisław którejś nocy, wracając do siebie po dobrej kolacji, omylił hotelowe piętro, wszedł do „swojego” pokoju i w ubraniu rzucił się na lóżko, w którym niewinnie spoczywała pani
M., żona ziemianina z Suwalszczyzny. Z czego wynikła oczywiście wielka i nieprzyjemna awantura. Pani M. przywołała histerycznie służbę, zbiegł się cały personel, groziła, że uda się osobiście do wielkiego księcia ze skargą, że już minęły czasy znęcania się nad Polakami… Bronisław widocznie nie wiele
zrozumiał, gdyż na boku zapytał szefa recepcji: „Wszystko to bardzo wzniośle i cnotliwie, ale dlaczego ta baba weszła do mego lóżka?”

Mimo mego rzekomego „zruszczenia”, właśnie ówczesna Warszawa zrobiła na mnie wrażenie miasta nazbyt przejętego militarnymi sprawami rosyjskiego zaborcy, jakby już zgodnie z wielkoksiążęcą odezwą do Polaków te sprawy stawały się wspólnymi. Po salonach i kawiarniach, po szynkach i handelkach z ożywieniem i życzliwie komentowano aspekty wojny i nie tyle politycznysens wielkoksiążęcego manifestu „zgody”, ile anegdotyczną charakterystykę formalnego autora tego dokumentu. Groźny olbrzym (2,05 m), bijący ponoć po twarzy generałów i pułkowników, zbyt wielu zachwycał. Popularność jego, tak górnolotnie przypominająca Polakom, że „jeszcze nie zardzewiał grunwaldzki
miecz”, szerzyła się w pospólstwie, w mieszczaństwie i częściowo w arystokracji. Czuło się jednak, że ta popularność satrapy pochodziła nie tyle z ducha tego miecza, ile raczej z mordobijnej anegdoty. Nie dogadzało to wszystko mojemu radykalizmowi i – jak mi się wówczas wydawało – mojej petersburskiej
wielkoświatowości. Gdy się więc przekonałem, że inteligencja w swej znakomitej większości jest również obojętna dla frazeologii obcego hetmana i wschodnich jaskrawości jego obyczajów, poczułem się z pewną dumą wśród swoich i bliskich. Ocenialiśmy właściwą miarą pompatyczny ton tej koniunkturalnej „gramoty”, która istotnie mogłaby być historyczną, gdyby nie była po cygańsku chytrą, bo podpisaną nie przez monarchę, lecz przez naczelnego wodza, którego obietnice monarcha już nazajutrz może uznać za nieobowiązujące.
***
Aż którejś nocy znów cichaczem wyruszyliśmy w świat, tym razem w kierunku Dęblina. Pułki naszych dywizji zostały śpiesznie rzucone w lukę, spowodowaną przerwaniem frontu na polskim odcinku. Sytuację szybko opanowano, i wojska naszego korpusu przerzucono z Dęblina nad Nidę. Sztab stanął kwaterami w Busku.
Któregoś listopadowego dnia wezwał mnie pułkownik Dawydow i poufnie zakomunikował, że wywiad ustalił obecność po drugiej stronie Nidy strzeleckich batalionów polskich. Że z dowództwa południowo-zachodniego frontu nadszedł rozkaz natychmiastowego wieszania jeńców-legionistów, obywateli państwa rosyjskiego, lecz że rozkaz ten już został odwołany przez Naczelne Dowództwo. Dawydow wymownie i serdecznie uścisnął mi rękę.

Być dobrze urodzonym nie jest źle
W grudniu zaszły zmiany w moim osobistym losie, bardzo pomyślne. Dowódca naszego korpusu, bardzo już stary i konserwatywny baron von Krusenstern z okolicznościowej rozmowy z Dawydowem dowiedział się, że jestem bratem Mikołaja Wędziagolskiego, oficera lejbgwardii kirasjerskiego pułku Jego Cesarskiej Mości, a więc podwójnym wnukiem baronówny von Brunoff z domu (mój dziad był ożeniony ze swoją cioteczną siostrą), rodzonej bratanicy hrabiego Filipa Brunoffa, ambasadora carskiego przy królu Anglii (Filip Brunoff otrzymał od Aleksandra II tytuł hrabiowski za dyplomatyczne zasługi) i poza tym, że jestem również bliskim krewnym generała-adiutanta von Fossa, atamana dońskiego kozackiego wojska z nominacji cara, czy coś w tym rodzaju. Dla starej ekscelencji mego dowódcy korpusu za dużo było tych vonow, by w jakiś sposób nie zareagować.
Von Krusenstern kazał mnie wezwać do siebie, trochę przepytywał o obecnych koneksjach papy i mamy, i – krzywiąc się na mój urzędniczy uniform – grzecznie przypomniał, że gdy był młodym oficerem, wiele nasłuchał się huzarskich legend o moim dziadku huzarze, znakomitym karciarzu i zawadiace.
Chcąc w jakiś sposób ulżyć memu upośledzeniu, zaproponował mi bardziej samodzielną funkcję doglądania siedmiu konnych transportów korpusowych i w związku z tym zakup pszenicy, żyta i owsa od okolicznych ziemian, dostawy do młynów, remont dróg i mostów w rejonie korpusu.
Odetchnąłem pełną piersią. Oznaczało to bowiem koniec wegetacji w roli kancelaryjnego gryzipiórka.
Wybrałem sobie kwaterę w Staszowie przy wielkim młynie, w domu starego i bardzo szanownego Izraelity, właściciela młyna. Już na wstępie gospodarz gościnnie mnie zapewnił, że w jego domu niczego mi nie zabraknie, chyba ptasiego mleka, które – jak to zaznaczył z sympatycznym akcentem – łatwo jest zastąpić starą pejsachówką.
Służbowe stosunki i łączność z transportami ustaliłem w ciągu kilku dni. Wezwałem dowódców transportów do Staszowa, oczarowałem ich doskonałym śniadaniem, podgrzanym wybornym specjałem z piwnicy mego gospodarza.
Byli to przeważnie panowie już po czterdziestce, chorążowie rezerwy, dość przyjemni ludzie. Dowódcą jednego transportu był baron Hahn, innego – chorąży Cziczerin, privat-docent dorpackiego uniwersytetu, bliski krewny późniejszego bolszewickiego ministra, jeszcze innego – aktór miejskiego teatru w Pskowie, i tak dalej. Wszyscy z wyjątkiem Hahna, ziemianina i właściciela pięknych Zielonych Jezior pod Dźwińskiem, mieli jedną wspólną cechę: nie posiadali najmniejszego gospodarskiego doświadczenia i byli zdani na łaskę swoich wachmistrzów, niesłychanych spryciarzy i drapichrustów. W ciągu następnych dni zlustrowałem stan transportów, tzn. żołnierzy, koni i wozów. Co do ludzi nie miałem żadnych wątpliwości, że są urodzonymi złodziejami i łazikami. Byli to rezerwiści z Mołdawii, słynnej pod tym względem na całą Rosję. Co do koni było oczywiste, że gdybym przybył o parę tygodni później, połowa powyzdychałaby z głodu i chorób. Każdy transport liczył przeciętnie 150 parokonnych wozów, tereny operacji były porozrzucane dość szeroko. Wpoiłem w świadomość oficerów i żołnierzy, że moje oko doświadczonego gospodarza nawet z dala będzie czuwać nad praworządnością zaszczytnej służby transportowej.
W armii, w polu po dłuższym postoju jest jak w małomiasteczkowym światku: wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Więc fakt życzliwości dla mnie dowódcy korpusu, w szeptanych i przesadnych wersjach o niebezpiecznych dla otoczenia moich koneksjach i stosunkach, znakomicie podparł mój autorytet.
A były to czasy, gdy dowódca korpusu zgodnie z ustawodawstwem wojennym był panem życia i śmierci każdego żołnierza, oficera i urzędnika wojskowego do rangi kapitana włącznie. Mógł każdego kazać rozstrzelać bez sądu. Oczywiście tego rodzaju wypadki prawie się nie zdarzały, lecz się zdarzać mogły. Dopiero w drugiej dekadzie grudnia mogłem się sam po raz pierwszy wybrać w teren w celu zakupu zboża na większą skalę. Najbliżej były Kurozwęki, własność pana Pawła Popiela, odległe od Staszowa o 6 kilometrów. Był to prawdziwy mały zamek, na oko starożytny i obronny, otoczony
fosami, wypełnionymi ponurą wodą, połyskującą odwieczną nieruchomością. Z daleka widniał duży staw na tyłach dość niekształtnej budowli, ułożonej z surowego kamienia, już w wielu miejscach wykruszonego i połatanego bądź partiami dużej staroświeckiej cegły, bądź nowoczesnym betonem.
Po omówieniu tematów zbożowych i uradowaniu pana Popiela wiadomością, że wojsko płaci o kilkanaście procent wyższą cenę od rynkowej, miałem już się żegnać, gdy do kancelarii nadbiegł służący i zameldował, że pani dziedziczka prosi na śniadanie.
Ze zrozumiałą ciekawością przebyłem kilka uroczystych komnat na dole, gęsto pozawieszanych wielkimi portretami, następnie bardzo wąskimi i dziwacznie pokręconymi schodami weszliśmy na piętro do dużej antyszambry, skąd do sali jadalnej, gdzie nas spotkała i przywitała pani zamku. Była to osoba we wczesnym średnim wieku, młodo wyglądająca, uprzejma i swobodna, jakby zachęcająca obcego, by w jej towarzystwie czuł się przyjemnie i swojsko. I rzeczywiście, już w parę minut rozmawiało się z nią jak z miłą znajomą. Nastrój prysł po drugim kieliszku wódki, mówiąc nawiasem, wypitej przeze mnie ze smakiem, co wywołało dyskretną, lecz wyczuwalną dezaprobatę pani domu. Odbudowałem jak umiałem nadwątlone dobre pierwsze wrażenie, mówiąc o portretach zamkowych z erudycją jak na urzędnika wojskowego wcale nieprzeciętną. Zacząłem również pleść o malarstwie religijnym, nim się spostrzegłem z przerażeniem, że w tej dziedzinie mója słuchaczka może być moim profesorem, napomykając skromnie, że przez kilka lat uczęszczałem, aczkolwiek nie za często, jako wolny słuchacz do Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych w klasie rzeźby. Wówczas pani z pobłażliwym uśmiechem zachęciła nas do powtórzenia kolejki starki i kazała służącemu napełnić nasze kieliszki po raz trzeci. Zrozumiałem, że rzeźbiarze mają u niej opinię marną, traktuje się ich jednak z pewną tolerancją. Z dalszego ciągu konwersacji wynikło, że pani Popiel była również erudytką w dziedzinie zagadnień religijnych. O historii Kościoła, o herezjach i wojnach religijnych miała więcej do powiedzenia, niż niejedna pani domu o domowej służbie. A śniadanie wypadało zgodnie z maksymą, która ostrzega, że im pani domu jest większą sawantką, tym w domu dają gorzej jeść.
Z kolei wybrałem się do dóbr ziemskich Sichow. Majątek i cukrownia były w owym czasie własności księcia Macieja Radziwiłła, pod zarządem pana Psarskiego, dyrektóra cukrowni i administratora dóbr.
Pan Psarski przyjmował interesantów w myśliwskim domu, gdzie się mieściły również biura, a ponieważ w chwili mojego przybycia zajęty był w cukrowni, służący poprosił mnie do poczekalni, która była również rodzajem łowieckiego muzeum. Wszystkie ściany od góry do dołu były obwieszone rogami
jeleni, dziczymi głowami i żuchwami oraz innymi trofeami myśliwskimi fauny miejscowej, jak również rozmaitego rodzaju akcesoriami łowieckimi. Było tam niemało wspaniałych i ciekawych dla mnie okazów, więc rozglądałem się po sali z dużym zainteresowaniem.
W rogu tego muzeum już się ktoś wcześniej usadowił, jak sądziłem, czekając również na przyjęcie. Był w rosyjskim mundurze Czerwonego Krzyża, bardzo malowniczym i z odznakami wysokiej cywilnej rangi na złotem szytych naramiennikach. Ukłoniłem się przepisowo i skromnie usiadłem w przeciwnym rogu.
Osoba wyglądała na cudzoziemca. W średnim wieku wytworny pan, czarniawy na twarzy, średnio postawny, byłem przekonany, że to Rosjanin z południowych okolic Rosji. Toteż zdziwiłem się niemało, gdy się do mnie zwrócił w tak straszliwie łamanej ruszczyźnie, że mną aż pokręciło. Pytał czy jestem tu w sprawach kwaterunku. Na chybił trafił odpowiedziałem po polsku, że przyjechałem tu do administratora dóbr w sprawie zakupu zboża. Tamten żwawo się poruszył, przesiadł o kilka foteli bliżej i zapytał, gdzie się nauczyłem tak biegle po polsku.
– Jestem Polakiem w mundurze rosyjskim, jak i szanowny pan – odpowiedziałem.
Wówczas przesiadł się on na fotel tuż obok mego, a podając rękę coś mruknął niewyraźnie. Kiedy również półgębkiem wymieniłem swoje nazwisko, prosił o jego powtórzenie i z ożywienie zakomunikował, że u swoich krewnych na Litwie poznał był swego czasu kogoś tego samego nazwiska, znakomitego w tamtych stronach rolnika. Wyjaśniłem, że to zapewne mój daleki krewny,którego jednak osobiście nie znam. Nazwisko nasze nie posiada imienników wśród szlachty, wokół Wędziagoły natomiast, starożytnego gniazda rodu, wielu Izraelitów przybrało sobie zawołanie pochodne od nazwy dość dużego miasteczka. Mój rozmówca przytaknął, że zdarza się to i z innymi nazwiskami, lecz że nie wyraził przy tym zwykłego szlacheckiego ubolewania, poczułem się socjaldemokratycznie usatysfakcjonowany.
Rozmowa potoczyła się o tym i owym, jak w wagonie, bardzo powściągliwie o wojnie, jeszcze oględniej o odezwie Wielkiego Księcia do Polaków, bardziej rzeczowo i szczegółowo o myślistwie, chociaż z punktu domyśliłem się, że nieznajomy myśliwym nie był. Spytałem wreszcie, czy on także czeka na pana Psarskiego.
– Nie, na nikogo nie czekam.
To mnie się nie spodobało. Wciąż miałem bowiem wrażenie, że rozmawiam z cudzoziemcem. Raz po raz obcy akcent, a niektóre sformułowania różniły się od potocznego polskiego i ziemiańskiego języka.
– To co pan tu robi? – rzuciłem dość prostacko.
– Mieszkam.
– Aaa, to rozumiem teraz, czemu mnie pan pytał o kwaterunek! Bał się pan, że zabiorę mu pokój…
– Ależ nie! Mam jeszcze parę pokoi.
– Rekwiruje pan tu cały dom?... A może jest pan tu dzierżawcą?... Także nie?... Więc w takim razie kim pan jest, jeśli mi wolno zapytać?
– Proszę bardzo. Jestem po prostu właścicielem.
Na szczęście porwał mnie tak serdeczny śmiech, że w nim utonęło moje skonfudowanie. Radziwiłł zaraził się nim także, a gdy nadszedł dyrektór Psarski, niezmiernie nobliwie wyglądający starszy pan, książe przedstawił mnie jako swego rodaka z Litwy i kuzyna dobrego znajomego, którego często spotykał
w Kiejdanach.
Prezentacja, tak wyraźnie przesadzona, została jeszcze podniesiona tegoż samego popołudnia w salonie państwa dyrektórstwa Psarskich:
– Pozwólcie – zwrócił się pan Psarski do żony, dwóch córek i syna – przedstawić sobie pana Wędziagolskiego, przyjaciela naszego księcia.
Panienki obrzuciły mnie i mój mundur nieufnie, spojrzały porozumiewawczo na siebie, i jedna o wyglądzie czarnej pantery wycedziła w kierunku ojca:
– Szersze masy ludowe pragnęłyby się dowiedzieć od jak dawna nasz książę jest zaszczycony przyjaźnią pana Wędogłąbskiego?
Odszczeknąłem czarnej panience grzecznie:
– Nic nie wiem o zacytowanym Głobowędskim, lecz co się tyczy mnie, Karola Wędziagolskiego herbu Pomian z Jaworowa z przyległościami, to się przedstawiłem księciu przed godziną.
Śmiech powszechny był wstępem do wielomiesięcznej i bardzo przyjaznej znajomości, zapoczątkowanej doskonałą kolacją z wódką w proporcjach znacznie liberalniejszych niż w Kurozwękach. Nie minęło jednak paru kwadransów pokolacyjnej pogawędki w salonie, gdy z piętra zleciała jak burza ta, co chciała
mnie Wędogłębskim pognębić, z jakimś grubym foliałem w ręku, już ze schodów wołając:
– Ale o przyległościach tego Jaworowa historia milczy!
Dynamiczna osóbka, bardzo sceptycznie usposobiona do wojennych znajomości z rosyjskimi mundurami, zdążyła w Słowniku geograficznym odkopać potrzebne informacje i przygwoździć nieścisłość moich hipotecznych zeznań. Wśród ogólnej wesołości przyznałem się szczerze i ze skruchą do nagannej pokusy podmalowania Jaworowa aluzją do jego niewymiernej przestrzenności, by całość moich personaliów, badanych przez uroczego prokuratora, wypadła lepiej.
Mój Boże! Działo się to w grudniu 1914 roku. A w grudniu 1954, w salonie państwa Zygmuntowstwa Koszutskich w Sao Paulo w Brazylii poznałem młodego
inżyniera Psarskiego, na którego rzuciłem się z żarem niewygasłych wspomnień:
– Czy jest pan synem dyrektura sichowskiej cukrowni?
– Nie, panie, jestem jego wnukiem.
Czterdzieści lat wypadło mi z rachunku rzeczywistości.

Boże Narodzenie
W naszej rodzinie święta Bożego Narodzenia były uroczystością nie tylko
religijną, lecz również rodzinną, jak w większości polskich rodzin. Ze wszystkich
stron naszego ówczesnego świata, z Petersburga, Kaukazu, Mandżurii,
a w jednym wypadku nawet z Japonii, co nie było takie łatwe, coś mocniejszego
od przestrzeni, trudów i kosztów podroży niosło pamiętliwe serca i lekko
wycudzołożone dusze w jednym i tym samym kierunku – tak to trwało latami:
w dniu Wigilii stary dom ożywiał się niezmiernie hałaśliwą obecnością maminych,
papinych, a przede wszystkim jaworowych synów i córek, a było tego sporo.
Toteż w pierwszym roku wojny, gdy już się zbliżały święta, starałem się
o nich nie myśleć, nie pamiętać o tym Bożym Narodzeniu, bodajże pierwszym
w życiu poza domem.
Któregoś takiego dnia, kiedy nie po naszemu wolno, jakby z namysłem
prószył śnieg, raczej śnieżek, po pięć gwiazdek na minutę, wybrałem się
o wczesnej godzinie na swojej szlachetnej chabecie w daleką drogę, mając na
widoku realizację umów zbożowych z ziemianami w okolicach Opatowa.
Droga była daleka, lecz pociągała perspektywą długiej samotności i satysfakcją
sportową, jak każda droga, choćby najdalsza, jeśli koń dobry. Moroz
parostopniowy, prawdziwie „polski”, lekko ściskał, wcale nie dokuczał,
podniecając zaledwie obieg krwi, śnieg prószył w bezwietrznym nieruchomym
powietrzu wyraźnie zamyślony, usposabiając i mnie do nieśpiesznych medytacji.
Pomimo że należałem do pokolenia spod znaku Maxa Stirnera,
Schopenhauera, a przede wszystkim Nietzschego, którzy nas pouczali
z wysokości zimnego rozumu o nicości wzruszeń, cech słowiańskiej ułomności
ducha, pozostaliśmy ułomnymi. Nie potrafiliśmy oprzeć się wpływom naszej
przyrody, a może i wpływom naszej drogiej matki, która – nie powiem, że
wszystkimi Niemcami – ale szalonym Fryderykiem pogardzała i pewnego
razu chlebowy piec w oficynie kazała nim napalić. Zdarzyło to się w wyniku
krótkiego spięcia, które nastąpiło, kiedy zacny hreczkosiej z sąsiedniego powiatu
oświadczył się o rękę mojej młodszej siostry. Siostra, wybitna nietzscheanistka
– za żadne skarby. Nawet płakać nie chciała, tak ją wzdęła pogarda i odraza,
bo tamten biedak nie miał zielonego pojęcia o Zaratustrze. A matka znowuż
z prawdziwie żywiołową odrazą myślała o tym naszym mędrcu, który jej
dzieciom w głowach poprzewracał, a że w piekarni palił się właśnie piec
na czeladny chleb, Zaratustra z wielotomową asystą został odesłany prosto
w czeluście płomieni. Sprawa hreczkosieja poszła w zapomnienie, a dobra mama
kupiła dla swej córki w zamian dumań „wariata nad Engadyną Górną” – „365
obiadów” pani Ćwierczakiewiczowej. Na razie córka sarkastycznie odrzuciła
rekompensatę, lecz gdy intelektualna duma wywietrzała w zdrowym powietrzu
Jaworowa, zreflektowała się i po pewnym czasie strzeliła serią doskonałych
śniadań i ustrzeliła dla hymenu kochanego przez nas wszystkich Litwinów,
galileusza Tadeusza Argasińskiego. (Późniejszego podpułkownika Legionów.)
Tak sobie marząc rozproszonymi wątkami myśli pomieszanych z krotochwilą,
wjechałem w dziwną okolicę.
Z lekko ośnieżonego wzgórza sterczały ku niebu ruiny ogromnej budowli.
Poszczerbione ściany i baszty szczerzyły się wykruszonymi krużgankami,
łukami, sklepieniami i wnękami, szkicując żałobnymi szczegółami najcudniejsze
architektoniczne kształty straszliwego trupa. Setki okien, rozstawionych
w najczystszej palladiańskiej proporcji, ziały trzechsetletnią pustką, a z niezliczonych
sal i amfilad pałacu-zamku*) wyzierała śmierć.
*Autor opisuje ruiny barokowego zamku Ossolińskich w Ujeździe, w powiecie
opatowskim. Zamek nosi nazwę Krzyżtopor. (Przyp. wyd.).
W zachwycie stawałem przed tym cudem feudalnym, wjeżdżałem
w dziedzińce, zjeżdżałem do ponurych piwnic, wypatrując ducha przeszłości
w obrazie teraźniejszej ruiny. Już przestawałem panować nad wzruszeniami,
już traciłem poczucie aktualnej rzeczywistości, gdy oto wychynęła
niepostrzeżenie i stanęła obok konia niezupełnie zwyczajna postać. Wysoki
i bardzo szczupły człowiek w chłopskim kożuchu, z bardzo śniadą twarzą
o niezwykle szlachetnych i rasowych rysach pod czarną baranią czapką,
którą właśnie grzecznie uchylał, wpatrywał się we mnie z fascynującą uwagą,
ale też z dużą życzliwością. Polsko-rosyjskim wolapikiem przedstawił mi się
jako sołtys wsi, z dziada pradziada tutejszy mieszkaniec.
Z podziwem wpatrywałem się w senatorką twarz chłopa, w jego postać
tak bardzo pasującą do zamku, myśląc w skrytości: „Ach, człowieku, czy nie
jesteś ty prawym dziedzicem tego jaśnie oświeconego cmentarzyska!... Brakuje ci
sobolowej delii, złotej ramy i stygmatu śmierci w czarnych jarzących się oczach,
byś pozostał na wieczne czasy duchem tych ruin. Ale jeśli nie jesteś ich władcą,
to jesteś i pozostaniesz ich własnością…”
W pobliżu tych wspaniałych szczątków, jakby przylepiona do nich
w bezruchu nędzy, próchniała uboga wieś, kupa najpospolitszych krzywych
i bezładnie rozrzuconych chałup. Opodal widać było duży dwór, zupełnie
jednak pozbawiony zwykłej dworskiej dekoracyjności, tak zwyczajnej u nas
na Litwie i tak prawdziwie jaśniewielmożnej na Ukrainie.
Od grzecznego sołtysa dowiedziałem się, że jest to Ujazd, majątek pana
Wilhelma Orsettiego, że jaśnie pan jest w domu, gdyż jaśnie państwo dopiero co
wrócili z kościoła i bodajże siadają do stołu, bo to już czas.
Podjechałem pod dom, oddałem konia chłopakowi, który się nawinął,
służbiście obiecując konia oprowadzić, wytrzeć i postawić w stajni, sam zaś
pomaszerowałem do dworu. W obszernym hallu spotkał mnie służący w liberii,
fałszywie przymilający się facet, pomógł mi się rozebrać, drżącymi rękami
ulokował na stoliku rewolwer, szablę postawił w kącie i łabędzim ruchem obu
rąk wskazał mi drogę do salonu, a sam znikł. Z głębi domu dolatywały głosy
pań i panów, liczne, młode, wesołe, potężniejące w wybuchach powszechnego
śmiechu, który łamiąc się w suchych ścianach starego domu na kaskady
i echa, dosięgał mojej dość melancholijnej jaźni, jak kołatka nawołując, bym się
rozchmurzył i nie psuł dobrym ludziom świątecznego nastroju.
Już wiedziałem, że jest to pierwszy dzień Bożego Narodzenia.
Do salonu wpadł, tocząc się nie tyle z rozpędu, ile z nerwowego podniecenia,
pan domu, pięćdziesięcioletni jegomość, jakby wycięty z obrazków Andriolliego,
usiłując symulować swobodę, lecz najwidoczniej zaskoczony i jakby zastrachany.
Łamaną ruszczyzną, jeszcze gorszą od radziwiłłowskiej, zadeklarował z miejsca,
że jest szczęśliwy witać w swoim domu rosyjskiego oficera. Odpowiedziałem
chłodno entuzjaście, że jestem Polakiem, i proponuję rozmowę po polsku dla
lepszego zrozumienia. Ekskuzowałem się, że jest mi przykro, iż podczas wojennej
pospolitości zapomniałem, o pierwszym dniu Święta, więc możemy odłożyć
konferencję o zbożu… Lecz Orsetti, słysząc, że to ma być o zbożu, w oczach
rozkwitł, zajaśniał, i prawie że na mnie krzyknął, iż tego nie można odkładać.
– Mnie już szambelan Karski uprzedzał, że szanowny pan pułkownik jest
delegowany przez dowództwo do zakupu zboża, sprawa ważna i pilna!
A poza tym – nalegał – muszę zaszczycić jego dom i spożyć ze wszystkimi
gośćmi świąteczny obiad, do którego całe towarzystwo właśnie zasiadło.
O dobrym obiedzie marzyłem po trzydziestokilometrowym rajdzie. Nie
wdawałem się więc w wyjaśnienia różnic między pułkownikiem a gubernialnym
sekretarzem, bo ostatecznie ani mnie to ziębiło ani grzało, a skoro jemu to robi
przyjemność, niech sobie ją ma przy święcie. Jednakże perspektywa ukazania
się wśród obcych i przyzwoitych ludzi w sali jadalnej w długich butach
i w idiotycznym mundurze ni psa, ni wydry, była żenująca. Lecz obserwując
emocje pana Orsettiego, wypisane na jego obliczu, odgadywałem jak szczerze
by się zasmucił moją odmówią, oczywiście nie z powodu „niezaszczycenia”,
co odsunięcia zbożowych transakcji. Bez ceregieli więc ruszyliśmy w kierunku
jadalni.
Z upodobania do krotochwili od wczesnych lat lubowałem się w uroczystościach
wszelkich wejść i prezentacji. Zawsze bardzo uważnie
obserwowałem wchodzących, nie szczędząc im w duchu uszczypliwych,
najczęściej socjaldemokratycznymi gustami dyktowanych, uwag. U szlachty
kresowej, poczuwającej się do jakiejś mitycznej równości z arystokracją,
ceremoniał ten miał specjalne znaczenie. Będąc sam „wchodzącym”, czułem się
przede wszystkim szlachcicem kresowym.
Wszedłem więc godnie i nie śpiesząc, zrobiłem ogólny ukłon, nie za niski,
lecz i nie nazbyt godny, ukłon wzoru cesarskich kadetów, pielęgnowanego
pieczołowicie w korpusie, przy czym błyskawicznie stwierdziłem, że liczne
towarzystwo przy stole wygląda niezmiernie sympatycznie; przeważała
młodzież. Lecz nie migawkowa fotografia okolicznościowa była wydarzeniem
chwili. Wśród kilku młodych pań ujrzałem twarz, jakby z dawna znaną, czy
w snach zapowiedzianą, czy przed wiekami w innym wcieleniu rzeczywistą
i najdroższą, a oto odnalezioną a tak straszliwie daleką. Jej uważne spojrzenie,
jakby zdziwione, czy pytające, cofnęło się w pośpiechu, zasłaniając się cieniem
zimnej obojętności dla obcego.
Po obejściu dookoła stołu i wymienieniu ze wszystkimi biesiadnikami
uścisku rąk, powściągliwego wobec pań, bardziej serdecznego wobec męskich
prawic, usiadłem koło pani Orsetti, która mi z miejsca oświadczyła, że jest również
kresowianką z Wołynia, zna Rosję, a jej brat Stanisław Gutowski jest w rosyjskiej
służbie dyplomatycznej. Moja replika, że pana Gutowskiego miałem okazję poznać
w Petersburgu w salonie pani Władysławowej Zukowskiej, żony posła do Dumy
i znakomitego ekonomisty, zrobiła dobre wrażenie. Tymczasem przerwane moim
wejściem rozmowy toczyły się dalej. Ktoś z młodych, chcąc mnie włączyć w ogólny
nurt konwersacji, a przy tym czegoś się o intruzie w rosyjskim mundurze dowiedzieć,
zaczął od stereotypowych pytań o pogodzie, o drodze, by zagadnąć chytrze czy lubię
wieś. Już miałem wypowiedzieć co lubię i tym samym uchylić zasłony z nad „kto jest
kto”, gdy pani domu pośpieszyła z jakąś odciągającą uwagą, zapewne w gościnnej
trosce zaoszczędzenia mi konfuzji, o ile jestem z tej wsi już wydziedziczonym, albo
jeszcze nie zaszczyconym towarzyskimi przywilejami z jej posiadania. Mimo tej
interwencji odpowiedziałem zwięźle, że jestem urodzony i wychowany na wsi, nie
zapominając dodać, że na wsi moich rodziców. Moja deklaracja wywołała wymianę
kilku szybkich spojrzeń, nie dość jednak szybkich dla mego rysiego oka.
Pan Wilhelm Orsetti tymczasem, czy to pod wpływem świątecznego
nastroju, czy może podniecony obecnością gościa w intratnej misji, zaczął wręcz
celować w pomysłach i wypowiedziach, różniących się ze sobą tylko tym, że były
coraz bardziej mal a propos. Więc perorując wzniośle do panów z sąsiedztwa
o mojej handlowej misji, zaznaczył, że wojsko zamierza płacić ziemianom cenę
wyższą od rynkowej i w tym miejscu zrobił wymowną pauzę, wycelowaną wprost
we mnie. Nie chcąc dobrym ludziom skąpić powodów do dobrego humoru
i trzymać w zawieszeniu, powiedziałem, że jeśli gatunek ziarna dobry, to różnica
z cenami giełdowymi może osiągnąć trzynaście procent.
Pan Orsetti tryumfująco spojrzał wokoło, jakby się chełpiąc gościem
w mundurze, i nie mogąc sobie poradzić z emocją, zakrzyknął:
– O, to my szanownego pana ozłocimy!
Na chwilę oczy co przytomniejszych świadków tej handlowej promesy
wpadły dyskretnie do talerzy w oczekiwaniu na moją reakcję. Lecz kiedy
odpowiedziałem wesoło, że złota nie da się ozłocić, pokrywając wyskok
gospodarza żartem, wszyscy odetchnęli z ulgą i homerycki śmiech zatuszował
ryzykowną sytuację. Orsetti jednak nie schwycił melodii. Spłoszonymi oczami
obiegł towarzystwo, a gdy się połapał, że wszyscy zgodnie weselą się jego kosztem,
zaczął mnie bardzo zawile przepraszać, dopiero dobijając siebie ostatecznie.
Tymczasem nienajgorszy obiad trwał, stając się coraz przyjemniejszą
biesiadą, a obecność mója nie miała już cech inwazji obcego w intymną sąsiedzką
gromadę. Popijano nieszkodliwego ponte caneta, gdy Orsetti naraz powstał
z kielichem w ręku, emanując natchnionym patosem i rozpoczął rozwlekły toast
ku czci przyszłego króla polskiego, wielkiego księcia Miko… W tym momencie
coś swawolnego uwięzło elektorowi w gardle, nim kandydatura została dokładnie
obwołana. Skorzystało z tego natychmiast kilku panów i ja w ich liczbie, by
zaznaczyć naszą niewzruszoną wierność republice. Przy czym pozwoliłem
sobie odwołać się do mojej wielkoksiążęcej litewskiej odrębności: Carskie rządy
przenigdy nie odstąpią polskiemu królowi, nawet z ich rodu, Wielkiego Księstwa,
a bez Litwy ja się nie godzę na krola i zakładam uroczyste veto.
Między mną a młodymi przy stole nawiązał się wyczuwalny alians. Niestety
kosztem kochanego gospodarza. Miałem zresztą wrażenie, że u wszystkich obecnych
odpadła wszelka wątpliwość co do mego towarzyskiego standardu. Pozostał jeszcze
do ustalenia na miligramometrze snobomierza stopień mojej towarzyskiej pozycji
w miejscu stałego zamieszkania. A więc ile sympatyczny młodzieniec posiada
włok, sam, czy jego papa? Czy się urodził i wychował w pałacu, czy we dworze?
Ilu hrabiów ma wśród bliższej i dalszej paranteli, i jakie współczesne koligacje ze
„światem” wyznaczają jego miejsce w szlachecko-ziemiańskiej społeczności?...
Zapewne wśród obecnych wszystkie te kwestie w aspekcie intelektualnym uznane
już były za przebrzmiałe; czasy stawały się przepisowo demokratyczne. Nie miało to
jednak praktycznego znaczenia, gdy w grę wchodziła obrona elitarnej odrębności,
dla schyłkowego okresu całkiem umotywowana.
Nie kwapiłem się do sukcesów na polu towarzyskim wygrywaniem legend
o powiatowych blaskach mego rodu. Bardziej niż skrupuły socjalnego demokraty
(bez partyjnego przydziału) zadziałał tu węch puszczański: wystałością
rycerskiej krwi nie nadrobisz brakujących morgów do tutejszej fortuny,
idącej w tysiące! By jednak jakoś zabłysnąć i wyodrębnić się, przybrałem styl
petersburskiego „schyłkowca”, jako najodpowiedniejszy kontrast w otoczeniu
bardzo konserwatywnych i niewątpliwych karmazynów. Nowoczesność budzi
zawsze zaciekawienie, jeśli nie aprobatę. Całkowicie natomiast zataiłem moje
socjaldemokratyczne aspiracje i asocjacje, przez poczucie dobrego smaku
zapewne, aby nie wywoływać niepotrzebnego dysonansu.
Wkrótce się okazało, że prawie wszyscy panowie byli myśliwymi; to znaczy
bażanty, kuropatwy, zające, a wszystko w tysiącach. Dopiero zacząłem ich gnębić
rudnickimi łosiami, dzikami i głuszcami, pardwami w dziśnieńskim powiecie
i polowaniami na północ od Petersburga na niedźwiedzie. Podniosło to mój
prestiż nadzwyczajnie. Dla pań, a zwłaszcza dla tej jednej, zaprodukowałem się
z zupełnie innej beczki, też nie po śledziach, cytując co krótsze paradoksy Oskara
Wilde’a lub rozsnuwając z oszukańczym wzruszeniem nad lekko ośnieżoną
Radomszczyzną wigwamanowe dymy Oregonu w cudnych oktawach Pieśni
Hayawaty.
Wreszcie stał się późny wieczór, wszystkie sprawy najważniejsze i błahe
zbliżały się zwykłą drogą ku zakończeniu.
Z dziedzicem Ujazdu umówiłem się, że pojutrze przyszlę konne transporty
po pszenicę razem z pieniędzmi, które wypłaci dowódca kolumny. Pan Orsetti
był wzruszony i uszczęśliwiony, więc żegnał mnie jak syna, po którym dziedziczy.
Z młodymi pożegnałem się „na dowidzenia”. Piękna panna z miłej czwórki
rodzeństwa, reprezentująca w zastępstwie rodziców dom w sąsiedztwie, zaprosiła
mnie na ostatni dzień grudnia. Uśmiechała się przy tym trochę dziwnie, lekko
drwiąco, lecz zachęcająco, jakby to miało znaczyć, że wie już doskonale jak
wielką przyjemność sprawi mi ta wizyta. Cóż pocznę: jeśli wie, to niech wie, ale
trochę mi się nie podobało takie jasnowidzenie. Hamując się, podziękowałem
z godnością wytrawnego oszusta, gdyż czułem jak przeze mnie galopuje dzika
radość, aż w głowie dzwoni. To niezawodnie dzwoniły złotem kute kopyta
niejakiego rumaka pędzącego w poetyckim galopie ku temu, co się nigdy nie
miało zdarzyć.

Trup w lesie
Po paru dniach wypadło mi znowu wybrać się w teren. Od samego
rana nie umiałem sobie wytłumaczyć nagłej zmiany nastroju, jakiegoś
bezprzyczynowego ni to przygnębienia, ni to rozdrażnienia. Koń osiodłany już
stał przed gankiem, już byłem gotów jechać w długą drogę do Łoniowej, majątku
hr. Moszyńskiego, gdzie należało sfinalizować większą transakcję zbożową,
a ja wbrew przyzwyczajeniu marudziłem w kwaterze, to szukałem rękawiczek,
zatkniętych za pas, to sprawdzałem już nie wiem po raz który broń, pieniądze
i papierosy, i zachowywałem się tak niezwyczajnie, że ordynans Jewsiejew, bardzo
do mnie przywiązany i jak na petersburskiego ślusarza przeczulony, radził mi
wyjazd odłożyć. W rzeczy samej czułem się źle, coraz gorzej, jak bym był chory,
chociaż mój wzrastający niepokój nic z samopoczuciem fizycznym nie miał do
czynienia. Zaczynałem też uświadamiać sobie, że się coś dzieje poza granicami
codziennego porządku rzeczy, że moje nerwy reagują na jakąś ostrzegawczą
sygnalizację, której mój rozum nie jest w stanie odszyfrować.
Jak już wspomniałem, miałem jechać do Łoniowej, odległej o 25 km od
Staszowa, do której droga prowadziła przez radziwiłłowskie lasy, głębokie i puste
na przestrzeni kilku kilometrów. Sztab korpusu przydzielił mi dwóch dońskich
kozaków dla bezpieczeństwa mojej osoby i dla ochrony od możliwego rabunku
znacznej kwoty pieniężnej, którą zazwyczaj ze sobą woziłem dla uproszczenia
transakcji zbożowych. Przeciętnie miewałem ze sobą koło stu tysięcy rubli,
suma na owe czasy przed dewaluacją pokaźna. Jednak dotychczas unikałem
wyjeżdżania w teren w asyście moich kozaków, ni to z braku do nich zaufania,
ni to by nie psuć sobie ich obecnością wszystkich uroków samotności. Więc i tego
dnia wybrałem się samotnie.
Droga na lasy była mało jeżdżona i pusta. W ciszy zimowego południa
starałem się rozwikłać zawiłości moich nastrojów i niepokojów, nad którymi
dominowała odraza. Mimo że postanowiłem zebrać się do kupy, jechałem
roztargniony niemal do granic nieobecności, a droga, śnieg i sama jazda ginęły
wśród postrzępionych wątków sugestii czy złych przeczuć. Ocknąłem się na
jakieś trzysta metrów od ściany lasu po prostej jak strzelił drodze, wbiegającej
w bor posrebrzoną śniegiem trybą. Wpatrzony w jej daleką perspektywę,
pochwyciłem naraz w jednym mgnieniu wzroku migawkowe smugi dwu cieniów,
szarpniętych w poprzek szafirowej bieli w głębi lasu. Nie od razu zrozumiałem,
że to dwóch konnych przeleciało dukt z prawa na lewo. Właściwie nie kojarzyłem
sobie tego widzenia, które uznałbym łatwo za przywidzenie, z nasileniem mego
zdenerwowania. Czułem, że coś się we mnie wzbrania od wjazdu w las, paraliżuje
nerwy rąk, ściągających cugle, w płucach między oddechami staje alarmującą
pustką. Serce w skroniach wystukiwało jakieś ostatnie sygnały, domagające się
przetasowania na nowo talii losu, w którą ktoś podstępnie śmiertelną czarną
dziesiątkę w sąsiedztwo karowego waleta wsunął.
Nic nie rozumiejąc, przed samą ścianą lasu zjechałem z drogi.
Wąską ścieżką gajowych, przepatrujących złodziei, przegalopowałem brzegiem
boru ze dwa kilometry, aż do następnej wjazdowej drogi w lasy i w cudowny sposób
odmieniony, wyzwolony ze wszystkich ponurości, lekki na duchu pogrążyłem się
w złotawą przepaść oczu, które mam jutro ujrzeć. Nie śpiesząc się przyjechałem do
Łoniowej, gdy krotki dzień już się zmagał z wczesnym zimowym zmrokiem.
Spotkał mnie pan Moszczyński, dziedzic pięknej fortuny i intelektualista,
o którym już coś słyszałem od Psarskich. Wkrótce się przekonałem, że to spotkanie
należało do najciekawszych w moim życiu. Nie wiedziałem co więcej podziwiać
w tym osiemdziesięciokilkuletnim fenomenie: żywość umysłu i pamięć, ujmujące
obejście, wiedzę, oryginalność i trafność sądów w sprawach teraźniejszych,
czy umiejętność nadawania sprawom przeszłym kolorów życia, jakby były
współczesnością. Stary pan się rozgadał, a ja słuchałem go jak urzeczony.
Później podano kolację w wielkiej jadalnej sali, w której wszystko odbywało
się tak dziwnie uroczyście i cicho, jakby szeptem. Nie brzęknął talerz, nie
zadzwoniło srebro, ani zagrały kryształowe kieliszki, i nawet nasze przyciszone
głosy zdawały się być bardziej podobne do myśli niż zwykłej rozmowy. Pan
domu zdawał się przy tym wyraźnie cieszyć nie tylko z mojej uwagi i pojętności,
ale takoż widokiem pałaszowania przeze mnie doskonałej pieczeni i ochoczości,
z jaką raz wraz przychylałem sobie kielich z takim burgundem, o jakiego istnieniu
nie miałem dotychczas pojęcia.
Aż zrobiło się późno i brązowa kolumna pod ścianą rozważnie i cicho
wyszeptała północ.
Dziesięciominutowa rozmowa z administratorem w sprawie zboża
zakończyła moją wizytę. Byłem wzruszony, że stary pan wyprowadza mnie aż
na ganek i nie zdziwiłem się, że w pałacowej sieni zdjął z sarniego rogu dżokejkę.
Na dworze gęsta wpółodwilż zmagała się z mroźną wilgocią ziemi i nieba. Było
czarno, a do Staszowa dwadzieścia kilka kilometrów. Już miałem się po raz
wtóry żegnać, gdy przed kolumnami ganku w nikłym blasku stajennych latarni
spostrzegłem dwa osiodłane konie, niecierpliwie przestępujące z nogi na nogę.
– Odprowadzę pana kawałek.
I tak jak stał, jak był ze mną w salonie i w jadalni, w staroświeckim surducie
tylko, suchy i potężnie stary, lekko wsiadł w siodło z podstawionej garści
stajennego i nim się obejrzałem, zginął przede mną w mroku nocy.
Zrównaliśmy się za dworem na szerokiej drodze, gdzie czarność była już nieco
przejrzystsza. Sucho brzęknęły o siebie w ciemności strzemiona, a niezmordowany
starzec znów opowiadał o dawnych dziejach, napomykając bardzo oględnie
o swoim królewskim przodku, równie witalnym jak on, lecz jakże duchowo
rożnym. Odwalił ze mną osiem kilometrów drogi aż do lasu, a gdy od borów
pociągnęło ściszonym szumem, jak głębokim sennym oddechem nocy, i zimniejsze
podmuchy rozwijały mgłę, że zrobiło się widniej, wstrzymał konia.
– Tu się rozstaniemy. Miło mi było poznać pana, a staremu samotnikowi
spędzić parę godzin z młodzieńcem, który umie słuchać…
Tymczasem odmieniła się scena nocy. Na przetartym niebie już widać
było dyszel Wielkiego Wozu, wskazujący prosto na Staszów. Jechałem stępa,
rekapitulując wrażenia ze spotkania i kilkugodzinnego obcowania z człowiekiem
o tak przedziwnej żywotności umysłu i sprawności fizycznej. Mimo woli myślało
się o tym Auguście Mocnym, aż tak mocnym, że jego praprawnuk odmachuje
zimową północą w pokojowej surducinie dwadzieścia kilometrów konno, by
młodemu gościowi, mającemu skłonność do przesadnego kwalifikowania swoich
hartów, nie wydawało się, że jest tak wielkim zuchem.
Jechałem wielkim lasem. Od góry i od spodu dwie szarawe smugi nieba
i ziemi prowadziły konia, stąpającego ostrożnie po skrzepach podmarzniętej
grudy. Musiałem gdzieś blisko, może tuż obok, przejeżdżać koło miejsca zbrodni.
Nazajutrz rano nadjechał ze sztabu esauł z czterema kozakami, kazał skuć
moich dońskich „strażników” wzajemnie za ręce, i puściwszy aresztowanych
przodem, odjechał z powrotem. Niezwykle tragiczny był widok tych ludzi,
maszerujących przodem przed prowadzonymi luzem ich końmi.
Na rozprawie sądu polowego wyszło na jaw, że moi kozacy już od
dawna postanowili zapolować na mnie „na zasiadkę”. Uskutecznić to mieli
w radziwiłłowskim lesie, lecz im się to nie udało, gdyż – jak zeznali – „jeho
wysokorodije” był chytry. Nawinęła się natomiast inna okazja, zamordowali
i obrabowali przechodzącego Żyda z Opatowa. Traf chciał, że książęcy gajowy
spod gęstego jałowcowego krzaku przyglądał się z przerażeniem ponurej scenie.
Morderców znał osobiście ze spotkań w Staszowie, więc śledztwo nie natrafiło na
trudności. Pomimo naiwnego i szczerego przyznania się do winy, sąd skazał obu
morderców według surowego prawa wojennego.
Miałem się cieszyć z ocalenia? Niewątpliwie cieszyłem się choć było mi żal
i tego, kto swoim życiem opłacił za mnie krwawy rachunek ciemnym mocom,
i tych nie bardzo zorientowanych w zawiłościach prawa prostaków, których
jedno prawo zachęcało do zabijania ludzi za rzeką na pozycjach, a drugie karało
najsurowiej za to samo w lesie. Zakopano ich w obcej niepoświęconej ziemi.
Na prośbę dowódcy ich sotni nad Don posłano zawiadomienie: „Pogięli w boju”.

Nowy Rok i pożegnanie
31 grudnia 1914 wybrałem się w gościnę, jako zaproszony przez piękną
pannę na bożonarodzeniowym obiedzie w Ujeździe u państwa Orsettich.
Znowu kopyta ostrokutej kobyły, szczerbiąc oblodzoną drogę,
wydzwaniały metronomiczny wtór do trzydziestu tysięcy metrów podrożonych
myśli, znów jęczały i syczały w drutach pocztowych dalekosiężne wieści, jedyne
i monotonne towarzyszki podroży. Daleko, daleko od lewej strony stroszyły się na
zachodnim widnokręgu ciemne garby Gór Świętokrzyskich, okryte ośnieżonym
i rozczochranym kożuchem lasów. Na prawo, jak okiem sięgnął, leciała pod
horyzont bezbarwna równina mazowiecka, gdzie niegdzie podpierając kępami
topoli lub rzędami wierzb przydrożnych, to szare, to przetarte do bladego błękitu,
niebo. Z pejzażem harmonizowała jego cisza.
Parę słów o tej ciszy:
W samotności człowiek dojrzewa, jak leśna paproć w nocy. W samotności
nabierają właściwego znaczenia myśli i wrażenia, gdzieś kiedyś posiane,
a zapomniane w rozgwarze szumnych i tłumnych dni. W samotności one się
odnajdują i gromadzą, dołączając jak zaoszczędzony grosz do podstawowych
rezerw ludzkiej duszy. Samotności nie znoszą i unikają jej ci, co w sobie nie
rosną, utracjusze, którzy nic nie gromadzą, mówiąc trywialnie wszyscy ci, którzy
się z sobą nudzą. Wiem, że te mądre maksymy są wszystkim dobrze znane,
przytaczam je dla dopełnienia realistycznego obrazu minionej epoki, w której
człowiek częściej przyjaźnił się z ciszą, chociaż była to już epoka schyłkowa,
powolnymi, ale długimi krokami zmierzająca do przemian, które zmieniając
nawyki, sposoby bycia i upodobania, zmieniały do gruntu kształty indywidualnej
duszy i jej związki z otoczeniem na rzecz kolektywnego współżycia, cokolwiek
ono w rożnych szerokościach geograficznych znaczy.
Długim godzinom ciszy, tamtej ciszy z lat młodych, zawdzięczam, że dziś
reaktywizuję przeszłość w drobiazgowy sposób, ze wszystkimi mało znaczącymi
szczegółami, które jednak mi się dziś składają na ubogi, lecz najdroższy
staroświecki skarbczyk. Widzę więc znów przed sobą zaśnieżoną długą aleję
lipową, szereg olbrzymów w dwurzędowym szyku godnie maszerujących ku
białemu dworowi. Widzę siebie, wjeżdżającego w obszerny dziedziniec, otoczony
gospodarskimi zabudowaniami. Za nim szeroka biała przestrzeń zasypanych
śniegiem klombów i kwietników, a dalej biały dom, pół pałac, pół dwór
w chropawej ramie zimowych drzew.
Spotyka mnie jak dawnego i dobrego znajomego gromadka strasznie
swojskich ludzi, których swojskość jest odmianą doskonałej salonowości, nie
mającej nic wspólnego z chaotyczną jowialnością hałaśliwych entuzjastów
gościnności z innych środowisk. Zostałem autorytatywnie polecony rodzicom:
małej i szczupłej pani, i bardzo wytwornemu, a jednocześnie niezwykle
szlagońskiemu papie. Jestem również przedstawiony dalszemu rodzeństwu,
jeszcze jednej siostrze i jeszcze jednemu bratu. A potem dwa dni gościny i trzy
wieczory minęły szybko, jak mija wielkie święto. W atmosferze serdecznej
zażyłości moja pierwsza wizyta wydawała się być dziesiątą, gdy moje późniejsze
dziesiąte wywoływały wspomnienia i wrażenia, że moja pierwsza miała
miejsce w zamierzchłej przeszłości. Tak szybko zostały przebyte wszystkie
dystanse regionalnej i światopoglądowej obcości w niekończących się
rozmowach ze wszystkimi i o wszystkim, bynajmniej nie pryncypialnych, ani
nie podtrzymywanych sztucznie. I milczeliśmy wcale niekłopotliwie, gdy tak
wypadło, że wszyscy naraz i każdy z osobna zamyślił się nad czymś swoim.
Wreszcie któregoś smutnego lutowego zmierzchu wpadłem do moich
przyjaciół z niewesołą nowiną: odwrót na całym odcinku polskiego frontu.
Pod sekretem, którego powagę tuszowałem dowcipem, wyjawiłem moim
nowym bliskim, że za kilka dni będą już tu cesarskie lub cesarsko-królewskie
wojska. Pojedynczo i wszechstronnie zostało mi nakazane, bym natychmiast po
wojnie odnalazł drogę w te strony, z czego ucieszyłem się bardzo, nie nazbyt
manifestując z czyich ust rozkaz sprawił mi największą radość. Nazajutrz,
późnym świtaniem, wracałem sztabowym autem, gnębiąc akcelerator, jakby wóz
był odpowiedzialny za brutalny powiew rzeczywistości na delikatny kwiat uczuć,
zakwitły smutnym oczarowaniem, jakby w przeczuciu ich nieurodzajności.
Po rozbitej i wyboistej szosie, jeszcze oblodzonej, lecz już podmokłej,
wściekle się toczył zły i sykliwy pierce arrów, a spod jego kół bryzgało straszliwie
na wszystkie strony zimowe błoto. Rzadko spotykani ludzie z przerażeniem
zeskakiwali z drogi na pola, nabożnie się żegnając, jakby ujrzeli złego ducha.

Odwrót
Długimi drogami, niekończącymi się bezdrożami, dniami i nocami,
z krótkimi postojami w zachlustanych wojennym brudem miasteczkach
i w cholerą zarażonych wsiach i osadach, maszerowała rosyjska piechota i ciągnęła
artyleria i tabory, jakby pełzła apokaliptyczna stonoga bez początku i końca.
Żołnierze buciorami, konie kopytami rozorywali czarnoziemne błoto, po kolana
głębokie. Armaty coraz częściej i głębiej więzły w rozchlapanym, rozmokłym
gruncie, niemal wynoszone wysiłkiem setek ramion przy akompaniamencie
straszliwych wrzasków i plugawych a wymyślnych przekleństw. Konie tuliły
uszy i przysiadały na zadach. Ludzie, nieprzytomni ze zmęczenia, brnęli
zmąconymi szeregami, zobojętniali na szał i wyzwiska podoficerów, usiłujących
utrzymać wojskowy szyk wobec sztabowych aut, co raz wraz przemykały, raczej
przepełzały środkiem bezdroża i miotały w tłum pieszych rozrzedzonym błotem.
Towarzyszyły już temu jeszcze ściszone złorzeczenia żołnierzy, zmuszonych
cisnąć się w coraz głębszą maź.
Wielkie przemarsze zwłaszcza w odwrocie są prawdziwą plagą wojny,
wywołują u wszystkich jednakową do niej odrazę i nienawiść. Tej reakcji żaden
urzędowy patos i patriotyczne podniety zaradzić nie mogą. Przeciwnie, słowa,
które pobudzić mogłyby do bohaterskich zrywów w śmiertelnym zagrożeniu
bitwy, stają się obce i nawet nienawistne wobec fizycznego wyczerpania do granic
bezwładu.
Jak przemajaczone w gorączce mijały noce na wozach lub w ohydnych
chałupach, dni wlokły się i obracały jak wozowe koła w roztopach. Błogosławiona
wódka lała się na czczo, w południe i w nocy, a obojętny czas zawisł – zdawało się
– w bezruchu, jak nieodczarowane przekleństwo losu nad ludźmi i nad dniami
jednakowo mglistymi, wilgotnymi i zimnymi. Ludzie dziczeli. Cały widnokrąg
życia zaciągnął się mściwą nudą i już takim zmęczeniem, które porażało każdą
odporność rozumu, sumienia i woli.
Tak w skrócie wyglądał każdy odwrót, każda dyslokacja, a było tego
bez liku.
Później stawał bezruch nad frontem na całe tygodnie i ustalała się rutyna
przyziemnego życia z dnia na dzień, w której już na spokojnie rdzewiała
i próchniała od wewnątrz wrażliwość dla wszystkich wzniosłych pojęć o ofierze
i obowiązku. W okopach wybierano wszy, a w słoneczną pogodę suszono ubrania
i sparciałą bieliznę, i z nudów oddawano strzały w kierunku przeciwnika.
W monotonię, w zmęczenie, w beznadziejność wojna wsiewała pierwsze
ziarna buntu.

Na wariata
Nad nami oficerami i wojskowymi urzędnikami, oddalonymi o kilka lub
kilkanaście kilometrów od okopów, i ich, bądź co bądź, hazardowej rozrywki
– niebezpieczeństwa kalectwa lub śmierci od zabłąkanej kuli, czas stawał
jak jesienna chmura. W godzinach wolnych od służby starszyzna generalska
i pułkownikowska grywała godnie w winta, bardziej postępowi snobizowali
się brydżem, od kapitana w dół rżnięto w baka i zapijano się wódką.
W tych warunkach moje osobiste życie, którego w żaden sposób nie umiałem
dopasować do rzeczywistości, stawało się niepostrzeżenie pasmem rozmaitych
i niespodziewanych kryzysów. Latem 1915 roku widocznie już dopełniły się
nieznane miary, popadłem w zupełny rozstrój nerwówy. Straciłem apetyt do
jedzenia i do rozmów z kolegami, pogrążałem się coraz głębiej w apatię, jak
topielec w swoją wodę. Na domiar niepomyślności, będąc w służbowej delegacji,
ległem na ciężką hiszpankę, która już zaczynała swój morderczy marsz przez
Europę. W międzyczasie sztab przeniósł się na inne kwatery, pozostałem
sam jeden w dziurze hotelikowej małego miasteczka, z temperaturą powyżej
39 stopni.
Kiedy się jakoś wygrzebałem i wylizałem, i po paru tygodniach wróciłem
do sztabu, skierowano mnie natychmiast do korpusowego ambulatorium.
Tu sam mój wygląd wzbudził wśród wielkich doktórów wymowne milczenie
i współczujące kiwanie głowami, co zakończyło się diagnozą, niezupełnie
dla mnie zrozumiałą, lecz zaakceptowaną przez moich zwierzchników, że
muszę być natychmiast odesłany na tyły dla klinicznego leczenia systemu
nerwowego. Przykre to mi się nie wydawało, dopóki przyjazny mi starszy
felczer, też socjalista, nie poinformował mnie w trybie socjalistycznej
poufności, że to ma być… lecznica psychiatryczna w Kijowie. Inaczej mówiąc
– dom wariatów.
Ponieważ jednak Opatrzność zaopatrzyła mnie w szczęśliwe usposobienie,
więc w głębi świadomości czy duszy, mniejsza: mądrej czy głupiej, kpiłem sobie
z tej psychiatrycznej lecznicy wbrew wszystkim przystawianym opiekunom,
rozumując może jak prawdziwy wariat: „Któż może wiedzieć lepiej ode mnie,
że wariatem nie jestem?!”. Przyczaiłem się więc nie jak wariat, lecz jak spryciarz,
i zwyczajem puszczańskim udając, że o niczym nie wiem, obiecywałem sobie po
cichu w odpowiedniej chwili i okazji zmienić decyzję mędrców korpusowych na
coś bardziej rozsądnego. Spokojnie więc i prawie wesoło wyjechałem z Saletyna
do Kijowa z pismem sztabu w zalakowanej kopercie, jako wejściowym glejtem
do domu wariatów.
Dokładnie w rocznicę wybuchu wojny po czterech dniach uciążliwej
podroży końmi, autem i koleją dotarłem do pięknego Kijowa, huczącego w tym
czasie zespołowymi i pojedynczymi głosami tyłowego wesela, humoru i radości
życia.
Ulice, restauracje i sklepy wprost zatłoczone były przez tysiące młodzieńców
w przepięknych mundurach „ziemskich huzarów”, jak w owym czasie
nazywano urzędników parawojennych organizacji, czyli dekujących się w ten
sposób cywilów, uzbrojonych od stop do głów, omalże w karabiny maszynowe.
Za nimi, raczej przed nimi, setki wielmożów sztabowych, generałów,
pułkowników i adiutantów, gęsto przeplatanych kwiatami miłosierdzia,
wykwitającymi spod eleganckich, twarzowych stroików najpiękniejszych pań
i panienek, poświęcających się miłości bliźniego. A dokoła nich słońce, muzyka,
tańce, szampan, szał, słowem – prawdziwy raj Mahometa, czarowny zlot hurysek
i odalisek, najsłodszy winograd wojny, czerpiący niewidzialnymi ssawkami, jak
wampiry krew, pożywne dla siebie soki kwitnięcia z dalekich, gnilnych okopów,
z zawszonych baraków, z ofiar życia i beznadziejnej nędzy tych, którym od
urodzenia karta nie szła.
Jak leśna kuna pojmana żywcem w puszczy, przywieziona w worku i wypuszczona
w tym salonie wielkoświatowego szczęścia, spozierałem dziko dokoła,
usiłując zrozumieć, pogodzić się i wybaczyć… I nie potrafiłem ani zrozumieć,
ani wybaczyć. Widocznie byłem zbyt osłabiony na umyśle po hiszpance, by
zimnymi argumentami rozumu pokonać gorący sprzeciw sumienia i bunt serca.
Nienawidziłem i pogardzałem.
***
W kancelarii kliniki dla nerwówo chorych dyżurny lekarz wybitnie
ormiańskiego typu pan po czterdziestce, otworzył zalakowaną kopertę.
Widocznie przeczytał coś niepokojącego w piśmie korpusowego lekarza, bo
spojrzał na mnie badawczo spod okularów wzrokiem trochę zażenowanym
a tak wyraźnie fałszywym, aż po mnie ciarki przeszły; wydało mi się, że tak
się właśnie patrzy na prawdziwych wariatów. Głosem niepewnym, kłamliwym
i sztucznie czułym, jakby obłaskawiającym i usypiającym podejrzliwość wariata,
zapewnił mnie, że będzie mi tu bardzo dobrze, że to nie na długo, a…
– tymczasem zechce pan złożyć na przechowanie swoje dokumenta,
pieniądze i broń.
Głupio się zachował dyżurny lekarz. Przed zrobieniem mi tej propozycji
powinien sprowadzić sobie ze czterech facetów do pomocy. Natychmiast
wykorzystałem strategiczny błąd przeciwnika. Szybko, jak w natchnieniu, jak
na prawdziwego wariata przystało: podsunąłem się bliziutko, pochyliłem się do
twarzy lekarza, która wnet zbladła i strzeliła do mnie błyskawicą przerażonych
spojrzeń, i najuprzejmiejszym głosem, tak zwanym po rosyjsku zaduszewnym,
zaproponowałem, by mi wystawił dokument podrożony opiewający, że klinika
wysyła mnie po chorobie na wieś, na wypoczynek do majątku moich rodziców
w powiecie wileńskim.
Gdy zdumiony moją bezczelnością doktór rzucił się w tył, na ślepo szukając
ręką guzika dzwonka na biurku, ja grzecznie okryłem dzwonek moją lewą
dłonią, jednocześnie sięgając prawą do kieszeni spodni i ujmując głowicę mego
dziewięciomilimetrowego potworka, przemówiłem jeszcze bardziej serdecznie,
chociaż z twardym akcentami gracza przygotowanego na wszystko:
– Panie doktórze, proszę na chwilę sobie wyobrazić, że ja nie jestem
wariatem, a tylko wyczerpanym długą chorobą i zmęczonym wojną człowiekiem,
jak tysiące innych. Ja mogę doskonale wydobrzeć u siebie na wsi, a w pańskim
szpitalu oszaleję na pewno. Proponuję panu uczciwą i rozsądną likwidację
cudzego głupstwa, spreparowanego kosztem mojego losu, mojego życia, a być
może pańskiego też. Proszę mi w tym dopomóc.
– Ależ ja nie mogę, moim obowiązkiem…
Przerwałem mu w pół słowa: – Proszę nie mówić o obowiązku, proszę mi
wystawić potrzebny dokument podroży. Chociażby dla uniknięcia rozpaczliwego
odruchu samoobrony z mojej strony – powiedziałem groźnie. – Oczywiście, rad
bym pana przekonać, że jestem ofiarą, nazwijmy to, formalistycznej obojętności.
Jestem w rosyjskiej armii z obcego środowiska, narodowego i socjalnego –
ciągnąłem, obserwując go pilnie, bo jeśli Ormianin, kombinowałem, niedawne
represje rządu w stosunku do Kościoła ormiańskiego mogły zagrać na moją
korzyść.
Jakoż nie omyliłem się. Lekarz, na którego twarzy jeszcze przed chwilą
strach walczył z poczuciem obowiązku, jakoś się w sobie rozprostował, spojrzał
na mnie po ludzku, a pod wpływem moich politycznych aluzji, oszczędnych
w słowach a żarliwych w tonie, nawet uśmiechnął się życzliwie. Wówczas, nie
zwalniając dzwonka i nie wyjmując prawej ręki z kieszeni, opowiedziałem mu
przebieg mójej hiszpanki. Tymczasem on, najbardziej naturalnie w świecie,
zabrał się do wystawiania mi dokumentu podroży, popartego bardzo naukową
motywacją. Nie zaniedbał przepytywać mnie przy tym, jakie mogę mieć warunki
rekonwalescencji u siebie na wsi. A podając mi papier, dodał: – Jestem najzupełniej
przekonany, że postępuję słusznie. Trzytygodniowy pobyt na wsi zrobi panu
lepiej niż trzyletnia kuracja tutaj. Żegnam, i życzę powrotu do zdrowia. Będę
wdzięczny za kartkę z informacją, jak się pan czuje. To i dla mojego lekarskiego
sumienia ma znaczenie.
Mocno uścisnęliśmy sobie dłonie. Byłem tak wzruszony z wielu powodów,
że dopiero na ulicy dotarł do mnie sens słów: trzyletnia kuracja. Więc na trzy lata
chcieli mnie tam zapakować?!
Ominęło mnie wielkie nieszczęście. Tak wielkie i odrażające, że naraz
owładnęła mną histeryczna panika. A nuż lekarz symulował tylko życzliwość!
A nuż zarządził już za mną pościg! Będę strzelał, niewątpliwie będę strzelał,
chociaż nie jestem wariatem!... Tylko z wielkim trudem udało mi się zapanować
nad roztrzęsionymi nerwami.

Trup w hotelu
Znowu nadarza się okazja do opowiedzenia jednej sceny z mojego życia,
której przebieg pogłębił i ugruntował we mnie przekonanie o istnieniu we mnie
jakiegoś nadzmysłu, chroniącego mnie przed obcą złą wolą, gdy ta sięga po moje
życie.
Na pociąg pośpieszny Odessa-Petersburg było już za późno, więc wybrałem
się na poszukiwanie noclegu. Ciasnota w tym czasie w Kijowie była straszliwa.
Gdzieś musiały się przytulać do siebie te lumpenmilitarne mrowia obojga płci.
Wszystkie hotele, pensjonaty, zajezdne domy, domy schadzek i zwykłe lupanary
były przepełnione, wprost nabite jak beczki śledziami; porównanie o tyle ścisłe,
że z wielu tych podrzędniejszych bił smród właśnie śledzi, brudu i zatłoczenia.
Wreszcie jakaś poczciwa dusza wskazała mi zajazd na Bibikowskim Bulwarze,
już w okolicach towarowego dworca, ostrzegając zresztą przed złodziejami. Tam
znalazłem pokój, mało podobny do normalnego hotelowego, lecz przynajmniej
nie za bardzo cuchnący zapachami tego rodzaju przytułków.
Zmordowany i wyczerpany przejściami w szpitalu wariatów, nie odczuwałem
żadnej ochoty do spędzenia wieczoru w okolicach Kreszczatiku i Carskiego Sadu,
gdzie ucztowano i pito do białego rana. Pozostałem w zajeździe, wykąpałem się
na stojąco w brudnym korycie, które kiedyś było wanną, i wcześnie położyłem
się do łóżka, bocząc się ze wstrętem od popluskwionych ścian.
Ponieważ od urodzenia jestem tchórzem, zawsze przygotowanym do
obrony mojego marnego żywota, mam od dawna w zwyczaju lokowanie broni
na noc nie pod poduszką, jak to czynią odważni lecz niezbyt mądrzy, a pod
kolanami, jak to mają w zwyczaju bandyci i prawdziwi tchórze. Bo gdy padnie
chamski rozkaz: „Ręce do góry!”, jest mało prawdopodobne, żeby cham
pozwolił na sięganie drżącymi rękami pod poduszkę. Gdy natomiast rewolwer
czy pistolet z nabojem w lufie leży pod kolanami, jakże marny jest los faceta,
do którego ma się pierwszy i decydujący strzał. Byle pamiętać przytomnie
o podniesieniu lewą ręką prześcieradła i koca (ruch usprawiedliwiony niby
to spełnianiem rozkazu), żeby się nie zadusił eżektor, a można wystrzelać
cały magazyn nie wydostając nawet broni na zewnątrz. Wszystkie próby
i ćwiczenia zostały dokonane w czasach zamierzchłych, poprzedzających
rewolucję 1905 roku.
Pod drzwiami była dość szeroka szpara. W drzwiach nie było zasuwki,
jedynie klucz w bardzo prymitywnym zamku. Przywiązałem klucz do klamki
kawałkiem sznurka, zapobiegając w ten sposób wyłuskanie klucza z zamku na
podsuniętą pod drzwi gazetę i otworzenie nim drzwi od zewnątrz.
Te śmieszne zabiegi robiłem automatycznie, bez żadnego namysłu czy
zamysłu, machinalnie, jak podświadome odruchy, które – jeśli nie znajdą
usprawiedliwienia – zbywa się właśnie określeniem: śmieszne.
I oto jest już późna noc.
Śpię uwikłany w jakieś wątki, ledwie pofastrygowane ściegami dziennej
logiki, gdy naraz słyszę wyraźnie głos mej matki: „Karol, Karol!”. Budzę się
zawsze w mgnieniu chwili, z miejsca przytomny, i jak to mają w zwyczaju leśne
zwierzęta, nie ruszam się, nie rzucam, nie zmieniam pozycji, tylko patrzę,
słucham i wgarniam w siebie rzeczywistość. Tak i tym razem zachowuję się
podstępnie spokojnie, uważnie słucham, patrzę i widzę: wysoki księżyc w pełni
zalewa mały pokój niebieskawym światłem, cisza wokół naładowana lunatycznym
napięciem, a w tej ciszy i jasności porusza się w drzwiach klamka, bezdźwięcznie
i powolnie z jakąś złowrogą rozwagą. Pod klamką wisi na sznurku wyłuskany
z zamku klucz. Jak błyskawica przecina myśl postanowienie. Nie trzeba strzałów,
niech zły człowiek odejdzie, nie trzeba zwycięskiego finału, po którym nastąpi
policyjne dochodzenie, przegląd dokumentów w komendanturze i nieuniknione
informacje w klinice. Niech idzie do stu diabłów!
Wystarczyło głośne chrząknięcie. Ruch klamki zamarł i szmer pośpiesznych
kroków na palcach wsiąkł w fałszywą ciszę nocnego korytarza.
Nazajutrz dziki wrzask hotelowej służącej przeraził już zbudzonych
i obudził jeszcze śpiących. W czwartym pokoju ode mnie w zakrwawionym
łóżku leżał kapitan miejscowej intendentury z podciętym gardłem. Morderca
podszedł do pokoju zamkniętego na klucz, wyłuskał go z zamka, otworzył
drzwi, przerżnął krtań śpiącego człowieka prawie do kręgosłupa i dla pewności
wbił nóż po rękojeść w okolicy serca.
Podobno poważnie się obłowił.
Tak oto po raz drugi w stosunkowo krótkim czasie ktoś inny zapłacił za
mnie mój śmiertelny rachunek. Jak w lesie pod Staszowem, jak w parę lat później
w Dońskim stepie pod Zwierowem, jak wkrótce po tym na stacji Koziatyń,
i w kilku innych jeszcze wypadkach o mniej wyraźnie ujawnionej działalności
sygnalizujących odbiorników mojego psychicznego organizmu.
Cóż więc dziwnego, że nie lekceważę „tajemniczych znaków?” Że przeciwnie
uważam, iż to rozum na skutek długowiecznego urzeczenia pozytywizmem
zamknął sobie drogę do szerszej rzeczywistości, co daje o sobie raz po raz znać
szeptem „w obcej mowie” przeczuć, zamiast się kusić o jej poznanie.
***
Nazajutrz wspaniały petersburski kurier gnał na północ, grzmiąc żelazem
wśród wodnych i sennych poleskich nizin, ledwie co sto kilometrów wstrzymując
na minutę swój najzupełniej przedwojenny i luksusowy bieg. W wagonach cisza
i odosobnienie, zagwarantowane szacunkiem służby dla uprzywilejowanych
pasażerów, zwłaszcza dla jednego, nieskąpego, któremu źle z oczów patrzy,
jakby był zamożnym dezerterem. Posuwiste i łagodne kołysanie doskonale
resorowanego wozu i bezgraniczna perspektywa leśnowodnego świata koiły
nerwy. Dramatyczne przeżycia ostatnich dni traciły na swej dokuczliwej ostrości.
Trzy tygodnie cudownej kuracji, zapisanej samemu sobie wbrew zimnej
i podłej urzędowej nauce, minęły jak trzy chwile wypełnione radością obcowania
z najdroższymi ludźmi, wśród najdroższych okolic globu, pod najżyczliwszą
opieką serdecznego, wczesnojesiennego słońca. I nikt się tu nie gorszył, że ja,
dorosły mężczyzna, dopełniam sobie program nieprzerwanego szczęścia
w realizacjach zamysłów godnych kilkunastoletniego wyrostka na szkolnych
wakacjach. Potem odeski kurier porwał opalonego ozdrowieńca znów na
obcą wojnę. Ale już w zdrowym zespole duszy i ciała, naładowanych fluidami
Jaworowa, zakrzewiła się zdrowa ciekawość do dalszego ciągu własnych losów,
co było nieomylną wskazówką, że mądre zdrowie wróciło na dobre.

Seletyńska nimfa
Sztab korpusu odnalazłem w tym samym Seletynie, małej osadzie w głębi
gór, nad szumiącą Suczawą.
Rosyjscy chłopi, proletariat stolic i miast, gospodarscy synowie ziem dawnej
Rzeczypospolitej, tytularni dziedzice „Grunwaldzkiego Miecza”, zalegali leśne
i skaliste zbocza Popa Iwana i Czarnej Hory w płytkich okopach, niemalże
pozbawionych komunikacji z tyłami. Dojazd polowych kuchen był utrudniony,
a w dżdżyste dni całkiem niemożliwy. Żołnierze sarkali. Tymczasem zanosiło się
na stabilizację frontu, nadciągała górska jesień, rozkazy z dowództwa nakazywały
oszczędność naboi i pocisków. Pomimo że w nizinach dopiero kończyło się lato, tutaj
w sercu Karpat dzień zaczynał się późno, trwał krotko i przeważnie ponuro. Tuż za
oknami wojennych baraków bez przerwy huczała Suczawa, już wybrnęła jesienną
wodą i szumem. Spodem dolin wałęsały się zimne mgły. Słońce nawet w pogodę
ukazywało się późno, dopiero po dziesiątej, spoza wysokich szczytów na wschodzie,
by jeszcze przed czwartą zapaść za innym szczytem z przeciwnej strony.
Zdarzało mi się w godzinach wolnych od papierowej wojny łazić samotnie
po górskich wertepach, po ścieżkach dzików i sarnich przełazach. Było odludnie
i odwiecznie. I zdawało mi się, że poddając się tutejszej samotności trwania,
zatracając się w pustce prawie do granic czucia własnej egzystencji, odnajduję
jakieś mgliste tropy utraconych istnień czy obrazów. Bo nieraz jeden serce drgnęło
na widok okolicy w ramie nieznanej, a tak przecież znajomej perspektywy. Może
wrosła w jakąś ziemską duszę, zbójecką czy niedźwiedzią, i przekazana mi została
do mego wewnętrznego widnokręgu, zakrytego przed wzrokiem tymczasowego
trwania przelotną niepamięcią?...
Stany takie i chwile, kuszące obietnicą przekroczenia trójwymierności
dla wiecznej i powszechnej egzystencji, nie odciągały mnie od doczesnych
zainteresowań. Rozglądałem się za myśliwską okazją jak ongiś może mój
czworonożny praszczur, i również jak on wypatrywałem słodkich tajemnic
niedźwiedzicy.
Tymczasem w górach kończyła się wczesna jesień. Zazłociły się buki
i graby, poszycie krzaków zaciągnęło gęstą rdzą. Coraz melancholijniej spływały
nad przepaście i doliny kolorowe liście. Tylko jodły ostro czerniały w górze,
przesłaniane mgłą i niskimi obłokami, leniwie włóczonymi po zarośniętych
szczytach i wśród nagich skał, gdzie nieruchomiały na długo. We dnie cisza
stawała się jak nie z tego świata. Noce, zwłaszcza księżycowe, mijały widmowo,
mącąc bezsenne majaczenia młodej krwi. W pełnię zdawały się odbywać czary
i w zachwycenie podpełzał strach, czy wszystko w pięknie obrazu jest prawdziwe.
W tych zmaganiach fantazji z realizmem, wrażeń irracjonalnych z pospolitymi
znów powracało poczucie zrośnięcia z tutejszą pradawnością.
Aż wreszcie najciemniejszą bezksiężycową nocą zaryczały jelenie. Nadeszła
myśliwska okazja.
***
Któregoś popołudnia, pogodnego, lecz już nasyconego smutkiem
za umierającym życiem, błądziłem o kilkanaście kilometrów od kwatery
w poszukiwaniu nowo przybyłej polowej piekarni, gdzieś zagubionej w górach.
Na wąskim jezdnym tropie, wpartym jedną stroną w bazaltowy bok skały,
a drugą pochylonym ku przepaści, spotkałem posłankę łaskawego losu. Tubylczą
dziewczynę, na oko jeszcze półludzką dziczkę, wprawdzie już nie nagą, lecz
ledwo ogarniętą łachami. Z daleka cuchnącymi dymem kurnej chaty, a może
jeszcze nie chaty, lecz skalnej pieczary, jakich nie brak było w okolicy.
Spoza strzępów szmaty, która była chustą, błysnęły najpierw ku mnie
przerażone źrenice łasicy, pojmanej we wnyki, czarne i złe. Omiotła nimi
błyskawicznie skąpy teren, w pierwszym odruchu gotowa do ucieczki. Ale wnet
instynkt ludzkiej samiczki pokonał górską kozicę. Wpierw fałszywy uśmiech,
za chwilę na umorusanej twarzy zadrgały wstępne błyski płci jak tęczowe
cienie na topionym srebrze. Zahaczona zmysłową przynętą, emanującą z mego
nieprzytomnego głodu zrozumiała sens wydarzenia i oceniła je właściwie.
Staliśmy wpatrzeni w siebie bez słowa, lecz już zmysłowo sczepieni, łapiąc rytm
oddechu w bezładnym łomotaniu zaskoczonego serca. W oczach zaczęła się
zmieniać z płochliwego zwierzątka w kobietę. Już ustąpiła jej obronna dzikość,
już uderzyła we mnie zaczepnymi uśmiechami, to zuchwałymi, to dziecinnie
nieśmiałymi, a wgłębi czarnych oczu zapalały się skry tak straszliwie uwodzące
i niewspółmiernie do wpółdziecinnej urody, świeżej i czystej pod plamami sadzy
jak lustro krynicy w zachwaszczonym bagnie moczaru. W układzie przyjemnych
rysów, niemal klasycznie prawidłowych, nieskoślawionych nędzą i prostactwem
Bóg wie jakiej rasy, paliły się wilgotną czerwienią wpółotwarte usta.
Chociaż byłem oszołomiony i wpółprzytomny, dostrzegałem, że i ją rozpala
krew. Przerywanym oddechem i łykaniem śliny tłumiła niecierpliwość na moją
powolność, aż wreszcie wypełniła się jej jakaś miara i stała się odważna i czynna.
Leniwym ruchem górskiej ladacznicy odsłoniła łachman chusty. Poprzez
strzępy rozchełstanego kaftanika wyskakiwały teraz co chwila, jakby żywe
swoim własnym życiem, małe zawadiackie piersi, strzelające śliską nagością
śmiesznie zadartych do góry sutków, nadmiernie nabrzmiałych w otoku
matowych brązowych obręczy. Podskakiwały i drgały nerwówo w synchronizacji
z górączkowymi ruchami płuc czy może z tajemnymi refleksami rozwydrzonej
macicy.
To wszystko trwało krotko, znacznie krócej, niż się opowiada.
Przygoda śpiesznie podążała ku grzesznej realizacji. Ale to nie tylko głód
podniecał żywych. Wszystko wokół, co odwieczne, zatchnęło się w skupieniu
starczej przychylności ciekawości i zachęty. Grobowa cisza paraliżowała wszelkie
względy, odgradzała od konwencjonalnych nawyków. Nie było myśli, nie było
obaw, ludzka sprawa była jasna jak słońce nad skałami. I był zachwyt, że to już
wystarczy sięgnąć ręką po tę drogocenną cielesną znajdę jak po diament w żwirze
górskiego osypiska.
Oglądając się na przepaść, zlazłem z kobyły, a nim zdążyłem zrobić krok ku
niej, ona już zgarnęła się w sobie ruchem płaza gotującego się do skoku, rzuciła
się ku mnie, przylgnęła rozpalonym ciałem, oplatając mnie chciwymi rękami
w pasie, jakbym był wiązką treściwej paszy.
– Chlip mais? Hrosi mais?
I tyle tylko było słów wstępnego romansu.
Nazywała się z ruska Tania. Z jej bełkotu w jakieś nieludzkiej gwarze
zrozumiałem, że wyszła na mnie na tym górskim łowie z pobliskiej Dziczej
Wierszy, gdzie jej samotna chałupinka, zagubiona w plątaninie urwisk,
uchowała się od żandarmskiej dosięgliwości dwóch potężnych armii. Wpółdzikie
szesnastoletnie boże dziecko, bez ojca, bez matki, bez wiary i obyczaju, ukryta
na bezludziu i od najwcześniejszych lat opanowana przez dziada czy pradziada,
górski fenomen biologii, osiemdziesięcioletniego samca dozorującego swoje
stado, w którym była tylko jedna samica, rodzona wnuczka.
Wkrótce się dowiedziałem od mojego wszystkowiedzącego i widzącego
ordynansa Jewsiejewa, że ta górska kozica kooperuje od dłuższego czasu omal
z całą naszą 37. Parkową Brygadą. Lecz Tania instynktem widocznie odgadła, że
tym razem spotkała ją inna, bardziej serdeczna, bardziej własna przygoda, a pod
względem sachar, chlip, hrosi znacznie korzystniejsza. A może z innych pobudek
potrafiła zasugerować mnie wzruszającą wyłącznością.
Żołnierze, wśród których Jewsiejew miał wielu znajomych z Petersburga,
poufnie zlecili powiadomić mnie życzliwie, że wieczorowe i nocne wycieczki
w góry są niebezpieczne, a również z tego powodu niewłaściwe, że to nie jest
„barskoje dieło mieć aż tylu szwagrów sołdatów”.
Zawadiacko pocieszałem się w duchu, że jeszcze się taki „szwagier” nie
narodził, który by mi w drogę wchodził, a tym bardziej nastraszył, i jeździłem
sobie znów, i znów pod Dziczą Wierszę, zawożąc moje skromne dary w cukrze,
chlebie i groszach. Aż pewnej nocy…
Wąska górska droga biegnie kapryśnymi skrętami, to skrzy się w blaskach
pełnego księżyca, to zimno szarzeje pod skalnymi załomami, gdzie górskie
przeciągi zwiały śnieg. Zza ostrego zakrętu wyłania się ku mnie rozległa śnieżna
polana, spadająca ku mojej drodze z dalekiej leśnej ławy. Jasna w księżycu,
aż oczy bolą patrzeć. Po prawej – pustka urwiska schodzącego stromo do
głębin. W ciszy nocy i ziemi staccato kopyt o kamienny tor drogi razi, ogłusza
i zdradza. Naraz od samotnego szałasu na siano, czerniejącego w środku polany
w odległości paruset metrów, błysnęło kilka ogników i tuż za tym ćmaknęły
gdzieś w pobliżu niecelne kule. Rykoszety zawyły ostrzegawczo i uroczą ciszę
rozdarły i rozstrzępiły wielokrotne echa. Rozhuczało i rozdudniło się po górach,
po skałach, od szczytów w głąb najdalszych dolin, stopniowo rozpraszając się
gdzieś na krańcach nocnego świata w długim szumiącym szepcie groźby.
Dla świętego spokoju poprosiłem przy szaszłyku oficerów Parkowej
Brygady, by zarządzili wśród swoich żołnierzy większą tolerancję. Na co kapitan
Reys, znany weredyk, rzucił zjadliwie:
– Żądaj tolerancji nie tylko od żołnierzy…
– Aaa, o tym nie pomyślałem – odparłem uszczypliwie. (Co nie wiadomo,
co miało znaczyć).
Z tolerancją czy bez niej monotonia mego obozowego życia została
przerwana. A jak to często bywa w kartach i powtarza się w życiu, jedna szczęśliwa
okazja otwiera serię.

Poker
Zaopatrzenie frontu pogarszało się przez cały rok, a ku jego końcowi
groziło katastrofą, obnażając całą przerażającą nieudolność przedwojennej
administracji. Brakowało wszystkiego: artyleryjskich pocisków, nabojów
karabinowych, środków sanitarnych, furażu dla koni itd.
Z pułków i artyleryjskich brygad szły coraz rozpaczliwsze telegraficzne
i telefoniczne alarmy do sztabów dywizji, te z kolei ponaglały dowództwa
korpusów – bezskutecznie. W sztabach armii, w ich sekcjach rozdzielczych
zapanował wreszcie całkowity chaos: łatano braki jak popadnie. I coraz częściej
się zdarzało, że nie hierarchia potrzeb, lecz dobra wola kwatermistrzostwa armii,
osobiste stosunki z generałami dowodzącymi w polu, a także prawo bezwładu
i ślepy wypadek decydowały o użyciu tych nędznych resztek, przysłanych na
front. Rozpoczynała się demoralizacja korpusu oficerskiego i żołnierskich mas
już z najbardziej trującego źródła: odrazy i pogardy dla tych wszystkich, którzy
w ich oczach byli odpowiedzialni za działanie machiny wojennej.
Na ponaglenia z frontu sztaby odpowiadały papierowymi morałami,
nakazującymi cierpliwość, a czasem nawet… samozaradność.
Samozaradność w głębi Karpat Skalistych, w bagnach Polesia i na
zdewastowanych roczną wojną północnych terenach kraju! A jakże! Głodującym
koniom zalecano więc dawać siekaną jedlinę, bateriom przydzielano liczone
pociski, zaś żołnierzom w kompaniach wydawano po dziesięć karabinowych
nabojów na dobę. Konie chorowały i padały, artyleria nie strzelała,
a w kompaniach szykowano na wypadek ataku kamienie i kłonice.
Pewnego dnia w naszym korpusowym sztabie stwierdzono kilka wypadków
nadużycia ze strony sztabu armii przy podziale zaopatrzenia na naszą niekorzyść.
Chociaż to robiło złą krew, może gniew rozszedłby się po kościach, gdyby nie
nastąpiło zbyt brutalne przejęcie całego pociągu z furażem dla naszego korpusu
i skierowanie go w rejon sąsiada. Dowódca korpusu się wściekł, szef sztabu szalał,
tylko jeden starszy oficer sztabowy, pułkownik von Lampe błagał o zreflektowanie
i powstrzymanie się od zbyt gorących reakcji. W ten sposób doszło do tego
najniewiarygodniejszego rozkazu, jaki może być wydany w wojsku.
Mam się udać natychmiast do naszej transportowej bazy w Czerniowcach
z plutonem żołnierzy z wyboru szefa wywiadu, w celu dokonania tam każdym
sposobem, podstępem, a nawet siłą, możliwie bez rozgłosu, rekwizycji
pierwszych pociągów z furażem i artyleryjską amunicją. Po przestawieniu ich
na nasze tory, transporty należy skierować pod ochroną naszych żołnierzy do
stacji wyładowania naszych dywizji. O każdorazowym wykonaniu i przebiegu
operacji mam natychmiast donieść przez umyślnego posłańca.
Rozkaz był ściśle poufny. Mój bezpośredni zwierzchnik, zacny pułkownik
Słonimskij, przekazując mi go, nie patrzył mi w oczy. Był grudniowy wieczór.
W kwaterze operacyjnego oddziału sztabu obecna przy tym starszyzna miała
miny zwarzone i skonfundowane. Ja zaś przesadnie pomyślałem, że dosięga mnie
karząca ręka losu za to, że mu się wywinąłem tak zgrabnie z domu wariatów
w Kijowie. Jeśli mnie aresztują na dworcu z Czerniowcach przy rabunkowej
operacji, w najlepszym wypadku moje oficjalne niedawne wariactwo będzie mi
policzone jako okoliczność łagodząca, i tym razem zamkną mnie tam na dobre.
W parę godzin później, już zupełną nocą odjechałem na czele bandy
rabusiów, podskakujących wesoło we wnętrzach dwóch okrytych brezentem
ciężarówek. Ja sam na przodzie w otwartym oplu czułem się jak Stieńka Razin,
wyruszający na grabież bogatych skarbców cara-batiuszki.
I tak się zaczął mój czerniowiecki poker, zawrotna kariera małego, niemal
najmniejszego urzędniczyny w sztabie korpusu, który miał się stać wkrótce
naczelną polityczną figurą armii, prawie milionowej jednostki, składającej się
z kilku korpusów i kilku luźno przydzielonych dywizji.
Dojeżdżając do Czerniowiec nie tylko miałem zamiar, ale rozumiałem
konieczność zmodyfikowania danej mi dyrektywy gwałtu. Uważałem ją za
haniebną, prostacką i bezsensowną. A co najważniejsze – grożącą mi osobiście
ciężkimi konsekwencjami. Trzeba było coś wymyślić, co by przynajmniej
na jakiś czas zabezpieczało mi i mojemu popędliwemu dowództwu spokój,
no i jakieś rezultaty. A więc najpierw należało się rozejrzeć.
Żołnierze wybrani przez szefa wywiadu nie byli pierwszymi lepszymi
z brzegu kompanijnej masy. Bóg raczy wiedzieć i departament Ochrany, ilu
z nich przedtem pełniło zaszczytną służbę szpiclów i policyjnych agentów
w żandarmskich dywizjonach i cyrkułach. Było mi na rękę, że orientowali
się doskonale w zawiłościach prawa i bezprawia, a także nie byli skorzy do
wywoływania pospolitych awantur. Każdemu z nich mogłem dać i właśnie dałem
zadanie o charakterze szpiclowskim. Gdzie? Co? Kto? I jakie pociągi z czym,
i kiedy są spodziewane na punkcie rozdzielczym. Sam też udałem się niezwłocznie
na stację towarową, zdawszy na Jewsiejewa wszystkie kłopoty z wyszukaniem
mieszkania dla mnie, zaprowiantowania i kwaterunku dla mego rozbójniczego
plutonu. Bez trudu i zwłoki porobiłem bardzo przyjemne znajomości
z urzędnikami kolejowymi, pracującymi dla wojska. Z najpotrzebniejszymi
z nich zjadłem doskonałe śniadanie w przedmiejskiej karczemce, z rozmachem
zbójnickim obficie i rozmaicie zakrapiane. Za parę rubli zdobyłem dla siebie
i mojej sprawy milion amperów gorącej życzliwości prostych i łatwych ludzi,
stając się dla nich „swoim” człowiekiem i „rubacha-parniem”, z którym i na
jutro zapowiadały się smakowite uczty i interesujące pogwarki na temat wojny,
dziewczynek i wódki, a głównie niesprawiedliwości wojennego prawa w stosunku
do wojskowych urzędników kolejowych.
Najważniejszą z kolei sprawą było dowiedzieć się dokładnie, kto z imienia
a także z charakteru pełni funkcję tego anegdotycznego psa przy sztabowym
rozdzielczym młynie?
Ku mojej prawdziwej radości dowiedziałem się już po kilku godzinach,
że jedynym psem, wykonującym dyspozycje sztabu armii, jest praporszczyk
rezerwy Nikołajew, znany z żółci, jak również przypisywanych mu czerwonych
poglądów, których ponoć nie ukrywał, gustując w przygodnych a gorących
dysputach na tematy śliskie a wołające o pomstę ludu.
„Mój Boże – myślałem ze wzruszeniem, kierując się pod ten młyn – któż
głębiej i serdeczniej potrafi odczuć i zrozumieć uczucia i myśli bojownika
o prawdę i sprawiedliwość, niż ja?!” Wybrałem się w przedwieczorną godzinę,
kiedy serca są usposobione do marzeń, a kłopoty pracy już są za plecami. „Komuż
łatwiej ode mnie pozyskać sympatie upośledzonego przez los idealisty? Mnie,
oczywiście, uciemiężonemu Lachowi i zaszeregowanemu rewolucjoniście!”
Słońce zimowe chyliło się ku zachodowi, jak mówią poeci, gdy z wiarą
i nadzieją wchodziłem do kancelarii rozdzielczego punktu. I rzeczywiście.
Jemiołuszki w grudniu tak skwapliwie nie rzuciłyby się na jarzębiny, jak
Nikołajew na moje czerwone przynęty. Były podle spekulacyjne, to prawda,
niemniej treściwe i nieudawane. Moja inteligenckość, przy podkreślaniu ideowej
solidarności, była specjalnie miła duszy małego urzędnika moskiewskiego
pocztampu, tak bardzo pokrzywdzonej przez dyskryminacje klasowe i służbowe.
Nikołajew był płytki i rozbrajająco nierozgarnięty. Problem rewolucji
niemal całkowicie mieścił się w kołku jego osobistych urazów. Obojętność
ludzką dla siebie i swego losu traktował jako obrazę ideałów wolności, równości
i braterstwa. Ale ta jego dziecinna naiwność wzbudzała ku niemu większą
sympatię niż sztampowy radykalizm jego nieskomplikowanych socjalnych
i politycznych poglądów. Po paru godzinach rozmowy już miałem w Nikołajewie
większego przyjaciela, niż sztab armii lojalnego wykonawcę swoich dyspozycji.
Oczywiście zaprosiłem go na kolację, podlaną dobrą czerniowiecką śliwowicą.
Zgodność naszych poglądów na smutną wojenną i polityczną rzeczywistość,
zgodność naszych nadziei na przyszłość były na takiej ideologicznej wysokości,
wobec której pospolite szczegóły spraw transportowych i drobne odchylenia
od dyspozycji sztabu armii wyglądały śmiesznie prozaicznie i nikczemnie
burżuazyjnie.
Realizacja mego planu znalazła się na pomyślnych torach. Zdawałem sobie
sprawę, że jest to zastąpienie hałaśliwego gwałtu, który mi zlecono, dyskretnym
i nie głupio obmyślanym złodziejstwem.
Tymczasem już stanęła noc, gdy mój poczciwy Jewsiejew, zaniepokojony
moją całodzienną bezdomnością, odnalazł mnie i zameldował, że znalazł
przytułek i mogę udać się do „domu” i odpocząć po trudach i libacjach.
I oto znów moją ścieżkę w gęstwinie pospolitych dni przeciął ślad kobiety.
I nie byle jakiej.
– Co to znaczy takie wyróżnienie: „nie byle jakiej”? – ma prawo spytać
czytelnik tej intymnej opowieści z lat dawnych.
Wyjaśniam: nie byle jaką jest ta kobieta, którą się po pięćdziesięciu latach
wspomina z takim samym podziwem i wzruszeniem jak po tygodniu rozstania.
Byłem bardzo sfatygowany, toteż bardzo skwapliwie udałem się za
Jewsiejewem pod drzwi przyjemnej i samotnej willi i nieśmiało do nich zapukałem.
Dom stał po przedmiejskiej stronie pasażerskiego dworca, dość duży ogród
i cisza zupełna o tej później godzinie. Jak mi się często zdarzało obserwować
w rożnych miastach, okolica po drugiej stronie kolejowych nasypów wydawała
się należeć do innego miasta.
Po chwili drzwi otworzyła wysoka młoda panienka. Od pierwszego rzutu
oka cała jej postać uderzała typową panieńskością. Nie próbuję nawet definiować
co to znaczy, bo tego zrobić się nie da. Nie istnieją bowiem chyba żadne
standardowe cechy owej panieńskości, niezależnej od stanu cywilnego kobiety.
W ramie otwartych drzwi wydawała się ładna, choć wcale nie uderzająco
piękna. Właśnie ładna i rewelacyjnie przyjemna. Wrażenie to pochodziło
głównie od jakiegoś sprężonego potencjału wesołości, co się był czaił za sztywną
maską konwenansu, koniecznego przy spotkaniu z nieznajomym. Wydawało się
przecież, że zaraz, za chwilę pęknie to sztuczne napięcie powagi i ze ślicznych ust
parsknie tak zaraźliwa wesołość, iż postronnemu a już urzeczonemu świadkowi
tej dziecinnej maskarady nie pozostanie nic innego, niż chwycić dziecko
w ramiona i wycałować do utraty tchu w płucach.
A przypuszczalnie i w sercu.
Zagapiony w te niespodziewane uroki, wybełkotałem w najbardziej
bezsensownym strzępie mojej zapomnianej niemczyzny, jak idiota:
– Guten Abend, sprechen Sie deutsch?
Obserwowałem przy tym z przerażeniem, że w masce dziewczyny pęka nie
tylko sztuczna sztywność, lecz także zapalają się kpiące błyski.
– Jawohl, aber ja mówię także po polsku, …ska jestem, panie generale.
Kpiną zapchała mnie, gdzie chciała, jak kobyłę w rajtszuli na ostrym
munsztuku. Ale nie na długo było jej przewagi. Po chwili zdurnienia czy
oczarowania, wróciła mi pewność siebie razem z wymownością. Żartobliwy
ton, który zainicjowała, otworzył mi łatwą drogę do flirtu, o tysiąc mil skracając
konwencjonalną obcość. Z satysfakcją notowałem skry niepokoju w berylowych
oczach, jeszcze przed chwilą tak pewnych siebie pod dumnie zrośniętymi
brwiami, lecz nie decydowała się na odwrót.
– To jest pański pokój, panie pułkowniku…
– Dziękuję hrabiance. Jak tu miło i ładnie, i och! Jak przyjemnie, że widzę
w salonie fortepian. Muzykalność… Romantyczność…
– Czy nie są to przedwczesne wrażenia pana kapitana? Muzykalność
i romantyczność od dłuższego czasu zapadły w drzemkę w tym domu. Ale my
z siostrą będziemy naprawdę rade, jeśli panu rodakowi będzie się tu mieszkało
dobrze. Muzykalnie i romantycznie… Czy ma pan wszystko ze sobą? Jeśli panu
czego brak, służę, może pan sobie czegoś życzy?
– Czy mnie czego brak, czy ja sobie życzę?...
Spojrzała na mnie jak pasterka, której w oddali ukazał się wilk.
I tak się to zaczęło. To, co zmienia monotonię i nudę w radość życia
i szczęście.
***
Tymczasem po drugiej stronie najcudniejszego wydarzenia, po dziennej
stronie rzeczywistości, sprawy potoczyły się lepiej, niż mogłem przypuszczać
w najśmielszych moich marzeniach. Cicho, najciszej, bez żadnego gwałtu, skandalu
i rozgłosu, już w czwartym dniu mojej misji potoczyły się w góry dziesiątki
tysięcy pudów furażu i dwa transporty z amunicją. I to nawet nie dojeżdżając do
Czerniowiec. Moi wywiadowcy je wytropili, a uprzejmość Nikołajewa skierowała
zawczasu na linię objazdową przez Storożyniec i następnie do stacji wyładowań
dla naszych dywizji. Co więcej, mój wywiad zaczął przy okazji wykrywać
„zagubione” transporty. Chodzi o to, że ani przelotność przyfrontowych linii, ani
pojemność mijanek nie odpowiadały potrzebom wzmożonego ruchu pociągów.
Do tego dochodził bałagan administracji, potęgowany systemem doraźnych
załatwień w trybie pilnym. O żadnym prawidłowym rozkładzie dostaw nie było
więc już mowy, zdarzało się natomiast coraz częściej, że niektóre transporty dla
zwolnienia linii przesuwano na boczne i zapasowe tory pobudowane na prędce
w polu, i tam zatarasowane pustymi zestawami wagonów towarowych tkwiły
bezużytecznie całymi tygodniami. W narastającym chaosie żadna urzędowa
kontrola (prócz mojej sportowej i złodziejskiej) ogarnąć tego dokładną ewidencją
nie była już w stanie.
Ten stan rzeczy był mi niezmiernie na rękę. Co pewien czas wyławiałem
z chaosu coś, co nam nie było potrzebne, i donosiłem o tym oficjalnie do
sztabu armii. W ten sposób łącznie z moimi wspólnikami od złodziejstwa
stanąłem na czele samorzutnej organizacji, wyspecjalizowanej w odszukiwaniu
zawieruszonych i zapomnianych transportów. Po pewnym czasie moja misja
stała się nie tylko legalna, ale nadto sztab armii na wniosek moich przełożonych
uznał moje zasługi i odznaczył mnie jakimś zupełnie przyzwoitym orderem.

Kto winien?
Tymczasem na całym terenie imperium społeczne organizacje, jak Związek
Ziemstw, Związek Miast a głównie Wojenno-Przemysłowy Komitet pod
przewodnictwem Aleksandra Guczkówa, niezmiernie dynamicznego i bardzo
popularnego człowieka w opozycyjnym społeczeństwie, którym już była cała
Rosja, przejęły szeroki odcinek wojennej produkcji i poprawa w zaopatrzeniu
armii stała się widoczna i efektywna. Pomoc aliantów również wzrosła.
Usprawniła się jednocześnie służba transportowa. Nie poprawiły się natomiast
nastroje.
Cały rok 1915 przeminął pod znakiem klęsk na północnym i środkowym
froncie. Tylko nasz południowo-zachodni front trwał w bezruchu, zawdzięczając
słabości austro-węgierskiej armii, zdanej coraz bardziej na pomoc niemiecką.
W masach żołnierskich, dla których obiecywane zwycięstwo oznaczało koniec
wojny, powrót do domów i do normalnego ludzkiego życia, entuzjazm dla
owego zwycięstwa gasł w miarę przesuwania się terminu jego urzeczywistnienia
w coraz dalszą przyszłość. Z dnia na dzień, a dni tych było wiele i długich,
i miało być jeszcze więcej, pragnienie pokoju za wszelką cenę, wypierało wolę
zwycięstwa. A im bardziej taki pokój za wszelką cenę wydawał się niemożliwy,
tym urodzajniejszy stawał się grunt dla krzewienia mściwych nastrojów
w masach żołnierskich. Przeciw władzy i przeciw społeczeństwu, to jest tym
wszystkim, co reprezentowali jakiś potencjał polityczny.
Tymczasem od tego społeczeństwa, od inteligencji w dół, przenikała
inspiracja rewolucyjna. Żołnierz wprawdzie nie potrzebował jej dla odczucia
gorzkiego zawodu, gdy zamiast obiecywanych zwycięstw przyszły klęski.
Nieudolność dowództwa traktował jako osobistą krzywdę. Materiał oskarżycielski
do nienawistnego rozpamiętywania trafiał do niego z zewnątrz. Pod postacią
niezaprzeczalnych faktów i jadowitej plotki. Kadry oficerskie i podoficerskie,
na których spoczywa odpowiedzialność za „morale” wojska, nie mogły i nie
umiały przeciwstawić się rozkładowym nastrojom. Należy przy tym pamiętać,
że elita wojska, jej ideologiczny element, zawodowi oficerowie i podoficerowie
rosyjskiej armii, zostali w pierwszym okresie wojny w 60-80% wybici lub wycofani
z szeregów jako inwalidzi, na skutek bezmyślnego szafowania ich życiem.
Ci z rezerwy, co zajęli ich miejsce, byli integralną cząstką inteligencji rosyjskiej,
coraz bardziej radykalnej i rewolucyjnej, już nie tylko w imię demokratycznych
wolności, czy marzeń o socjalizmie, lecz wobec beznadziejnej nieudolności
carskiego rządu – w imię miłości ojczyzny. Wygrać wojny nie można bez usunięcia
tych, co ją przegrywają. Im bardziej rozpowszechniał się ten pogląd, tym bardziej
zaskorupiała się reakcja. Dla jednych wszystko, co pochodziło od monarchy
i jego rządu było i być musiało absolutnym złem, dla drugich wszystko, na co padł
cień postępu, zbrodnią. Przebieg wojny zaostrzał polaryzację i przesunął układ
sił na niekorzyść tych drugich. Według księcia Mieszczerskiego, reakcjonisty,
redaktora monarchicznego „Grażdanina” w przeddzień rewolucji aż 80%
inteligencji rosyjskiej stanowili liberałowie i zwolennicy socjalizmu. A szukając
poparcia w masach, masach żołnierskich przede wszystkim, nie orientowali się,
że wprawdzie znajdą tam podatny grunt dla anarchicznego buntu, ale nie znajdą
tworzywa dla demokratycznego rozwoju. Wyidealizowany „głos ludu” okazał się
głosem tłuszczy, który przesądził o losach rewolucji marcowej.
Ale nie wybiegajmy naprzód! Prasa liberalna na razie podstępnie
i w anonimowym zawoalowaniu stawała się rozgłośnią plotek i ech ulicznych,
nieprawdopodobnych wymysłów i haniebnych oszczerstw, byleby one były
jak najbardziej kompromitujące tron i rząd, byleby przepaść między rządem
a społeczeństwem stawała się coraz większa. Kampanii prasowej towarzyszyła
propaganda szeptana. Łatwo i chętnie uwierzono w „zbrodnie” carowej, w zdradę
jej rzekomo proniemieckiej partii, powtarzano ze smakiem bezsensowną bzdurę
o specjalnym podziemnym kablu z cesarskiego pałacu do głównej kwatery
cesarza Wilhelma. Przeciwstawiać się tym bredniom w imię zdrowego rozsądku
oznaczało w pewnych kołach to samo, co zdradzać dobrą, patriotyczną, a nawet
świętą sprawę postępu i rewolucji.
Inne sensacje, już nacechowane rynsztokową pikanterią, szerzyły się jak
trąd, i nie było tak nieprawdopodobnego głupstwa i tak dziwacznej rewelacji,
szeptanej, czy głośno opowiadanej lub w przenośnych aluzjach pisanej
i drukowanej, która by nie wzbudzała posłuchu nie tylko w ulicznym tłumie,
lecz również w inteligencji.
Inteligencja łącznie z pospólstwem wierzyła wszystkiemu, bo sama stawała
się pospólstwem..
W tym czasie w okopach krążyły już z rąk do rąk tysiące odbitek
nikczemnych fotomontaży, świetnie technicznie wykonanych, przedstawiających
carową i jej cztery córki w najbardziej sprośnych scenach z Rasputinem, na
tle łaźni, w zupełnym obnażeniu wszystkich postaci, w kolejnej i haniebnej
intymności matki i córek z „opatrznościowym” starcem. Miliony prostaków
uwierzyło, bo nie uwierzyć nie umiało, w autentyczność tych dokumentów.
A kiedy uwierzyli otworzyła się przed nimi przepaść. Gdy mistyczna aureola nad
pomazańcami bożymi rozwiała się w pochabnej mgle burdelu, w prostackich
duszach stała się katastrofa największa, jaka się może w duszach wydarzyć po
obaleniu wczorajszych bogów.
Groźny pomruk, jeszcze tłumiony i przyduszony strachem, potoczył się po
eurazyjskiej równinie, odbijając się ustokrotnionym echem przerażenia i gniewu.
Jeśli IM wolno tak, to nam wolno wszystko.

Carska rodzina
Kim byli ci tragiczni ludzie, wyniesieni na czoło dziejowego dramatu,
którzy wbrew własnej woli stali się przyczyną gigantycznego konfliktu, nie
rozumiejąc jego znaczenia i nie przeczuwając krwawego finału?
Carowa Aleksandra, obca duchem, krwią i obyczajem narodowi i państwu,
którego z kaprysu losu stała się imperatorową, całkowicie pozbawiona wyczucia
interesów Rosji poza losem tronu i dynastii, obawiała się więcej niż przegranej
wojny pałacowego zamachu i detronizacji cara, ojca jej ukochanych dzieci.
Powszechna i wciąż wzrastająca popularność dotychczasowego naczelnego
wodza, wielkiego księcia Mikołaja, człowieka ograniczonego, lecz obdarzonego
niezachwianą wolą i imponującego gestami prawdziwego władcy, niepokoiła
ją, gniewała, napawała strachem i nienawiścią do mężowskiego stryja. Jak
się zdaje, obawy carowej, gdyby mogły się ziścić, mogłyby także uratować
monarchię w Rosji.
Carowa z namiętnością samicy broniącej swego cara-małżonka przeciw
stryjowi, tak długo przekonywała go o potrzebie przejęcia na siebie naczelnego
dowództwa, aż dopięła swego. Pomimo opozycji własnych ministrów, większości
krewnych, nawet życzliwych ostrzeżeń alianckich ambasadorów, na przekor
opinii, car przejął od wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza naczelne
dowództwo nad armią.
Car Mikołaj, który nie wierzył nikomu, zaufał natchnieniu swojej jedynej
przyjaciółki. Ignorując dobrze znany mu fakt, że wówczas poważnym źródłem
natchnień carowej była przekupna wola ciemnego mużyka i niezwykłego
czarownika, fenomenalnego Rasputina. Jedynego na świecie człowieka w jej
przekonaniu, który mógł uratować zdrowie i życie nieuleczalnie choremu następcy
tronu. Car nie wierzył, bo nie chciał wierzyć ostrzeżeniom, że za Rasputinem
w głębokim cieniu stali ideologiczni, czy płatni szermierze idei separatystycznego
pokoju z Niemcami. Po skrupulatnym badaniu komisji śledczej Tymczasowego
Rządu, nie ulega już dziś wątpliwości, że nie wiedziała o tym również carowa.
Nie wiedziała, może dlatego, że się tym nie interesowała, a była zbyt mało
inteligentna i rozgarnięta w sytuacji, żeby zrozumieć zbawienne znaczenie
przerwania wojny, które by z dziką radością zostało powitane przez kilkanaście
milionów żołnierzy na froncie. Jest jednak wysoce wątpliwe czy car by jej sugestii
w tej sprawie uległ. Mikołaj II był gorącym patriotą i dżentelmenem na tronie.
Marzył o wawrzynach Aleksandra I, pogromcy Napoleona, a zdradę aliantów
uważał za hańbę własną i narodu. Nie posiadał żadnej cechy samodzierżcy, nie
nadawał się na monarchę rosyjskiego imperium, tak potężnego na zewnątrz
i od tak dawna rozdzieranego od wewnątrz różnorakimi konfliktami. Jeszcze
w większym stopniu ten miękki i układny pułkownik gwardii był pozbawiony
cech naczelnego wodza, nie mówiąc już o zawodowych kwalifikacjach w wojnie
z najlepszą armią świata.
Później, ostatni car Rosji już zdetronizowany, pozbawiony wolności
i bezczeszczony na każdym kroku przez swój własny upodlony naród, wykaże
olbrzymią moralną siłę i jako były monarcha, i jako obywatel i Rosjanin, i jako
prawdziwie wielki pan wobec hołoty. Będąc więźniem już bez skry nadziei
dla siebie i własnej rodziny, odrzuci pomoc niemieckiego cesarza, usiłującego
przez swoją dyplomację i tajnych agentów wyhandlować jego życie i wolność
u rządu komisarzy ludowych w Moskwie. W najcięższych dniach wypełnianych
znęcaniem się małpoludów nad nim i jego najbliższymi, wśród zniewag
rozbestwionej tłuszczy, były car pokona w sobie pogardę dla Rosjan, wszystkich
Rosjan, by uchować miłość dla Rosji, swojej ojczyzny, którą widocznie kochał
bardziej niż życie.

Zabójstwo Rasputina
Gdy repartycja na Czerniowieckiej bazie osiągnęła już rutynę porządku
i legalności w przeładunkach na górskie dojazdowe linie, mój dalszy pobyt
w Czerniowcach w oczach mego dowództwa nie posiadał żadnego celu. Moje
osobiste cele, zresztą nikomu nieznane, nie mogły wchodzić w rachubę wojny,
a moja sytuacja niemal uprzywilejowana już wywoływała zawiść i inspirowała
podejrzane intryżki, wyraźnie mi nieprzyjazne.
Wróciłem do sztabu, który ciągle jeszcze tkwił w Seletynie. Wjechałem na
beczce dobrego wina i na paru skrzynkach doskonałej czerniowieckiej śliwowicy,
więc jednak powitano mnie jak marnotrawnego brata, który się nawrócił.
Bezbarwnie mijało lato 1916. Później kolorowo i smutno długo trwała jesień,
moja najdroższa pora, karmiąc duszę żałosnymi pociechami nad nieudanym
i bezsensownym życiem. Później nocne przymrozki, forpoczty wczesnej zimy,
zaczęły odmieniać widoki leśnych i skalnych okolic, a wysoko w górach coraz
częściej przerywał się śnieg, utrudniając komunikację z okopami po krętych
ścieżkach i dróżkach, potęgując w żołnierzach na pozycjach świadomość
bezsilnych skazańców, odciętych od świata i życia. Znów nuda stawała się
powszechną zmorą, znów marniała nadzieja, że coś się przecież zmieni i odmieni
martwą kolejność jednostajnych dni i długich nocy. Czas toczył się rozmyślnie
wolno, aż dotoczył się do grudnia. I oto naraz trzasnęła dziwna wieść, i jedna za
drugą potoczyły się nowiny, oszałamiające treścią i fantastycznym scenariuszem.
Któregoś dnia, już po wieczornej odprawie u szefa sztabu i szefów
poszczególnych służb, rozeszła się wpierw na ucho przekazywana wieść, że
w Petersburgu zamordowano „starca” Rasputina.
Poruszenie wywołał nie tylko sam fakt uśmiercenia osobistości powszechnie
i lekkomyślnie uważanej za źródło wszelkich nieszczęść kraju, lecz niewiarygodny
i zdumiewający szczegół, że mordercami wszechpotężnego czarownika i ulubieńca
rodziny cesarskiej była grupa ludzi z najbliższego otoczenia cara: książe Jusupów,
ożeniony z rodzoną jego siostrzenicą, wielki książe Dymitr, bliski kuzyn cara
i jego ulubieniec oraz najbardziej monarchiczny poseł w Dumie Włodzimierz
Puryszkiewicz. A więc nie socjaliści ani rewolucjoniści, nie inorodcy i buntownicy,
nie Polacy i nie Żydzi, przysłowiowi winowajcy, wrogowie państwa i tronu, ale
najbliżsi i dziedziczni stróże ich bezpieczeństwa dokonali zabójstwa carskiego
tajnego radcy, uzdrowiciela jego jedynego syna, obrażając powagę majestatu
i uczucia carowej, wierzącej bez zastrzeżeń w świątobliwości „koniokrada”.
Wielką nowinę, zrazu szeptaną na ucho, potem półgłosem i zupełnie
głośno, potwierdziły po kilku dniach przychodzące do nas z opóźnieniem
gazety. Na żądanie cenzury, zamiast nazwiska zamordowanego, użyto naiwnego
kryptonimu „osobistość”. Wszystkie natomiast szczegóły mordu były podane
dokładnie, z odrażającymi scenami trucia, bicia, kopania butami i strzelania,
bez wymieniania na razie sprawców egzekucji.
Nie przypuszczam by wielu Polaków, zwłaszcza młodszych wiekiem, znało
opis zabójstwa Rasputina, przeto w skrócie podaję relację głównego organizatora
i wykonawcy zamachu, księcia Feliksa Jusupówa hrabiego Stenbock Fermora.
Takie było brzmienie całego nazwiska owego niezwykłego młodzieńca, dziedzica
największej w Rosji fortuny, według ówczesnego szacunku większej i słynniejszej
niż majętności cara.
Rasputin został zaproszony przez Jusupówa do jego pałacu na Mojce na
rzekomo przyjacielską ucztę z udziałem interesujących dam, na co Rasputin był
niezmiernie łasy. Najpierw był truty cyjankali w ciastkach, które z apetytem
zjadł, później w winie, które wypił, a gdy z przerażeniem stwierdzono, że
trucizna nie działa, został zmasakrowany uderzeniami jakiegoś żelaza w głowę,
laną gumą i obcasami butów. Gdy jednak po pewnym czasie okazało się, że
Rasputin żyje, czołga się ku drzwiom, wreszcie podnosi się i ucieka z pałacu
i już jest na dziedzińcu, Puryszkiewicz dwoma celnymi strzałami z pistoletu
unieruchomił czarownika na śniegu. Jak się później okazało, i tym razem życia
go nie pozbawił. Rzekomy trup Rasputina wywieziono w aucie wielkiego księcia
Dymitra, wspólnika morderstwa, i wrzucono do przerębli w odnodze Newy.
Sekcja zwłok, wyłowionych przez carską policję, wykazała, że płuca były pełne
wody, a więc Rasputin jeszcze oddychał.
Ujawnienie tych szczegółów wywoływało, niezupełnie mieszczące się w granicach
pozytywizmu, wrażenia. Zjadł kilka ciastek, naładowanych najstraszniejszą,
piorunująco działającą trucizną, w ilości wystarczającej do wytrucia całego ogrodu
zoologicznego – i nic…? Trochę się zarumienił na twarzy, a popijając niesmaczny
specjał książęcym winem, także zatrutym, podśpiewywał rzekomo wesołe kuplety,
raz po raz domagając się ukazania zapowiedzianych dam… Później dostał żelazem
po głowie i to nie raz, gdyż bijący działali już w stanie nieprzytomnego przerażenia, że
mają do czynienia z zaczarowaną bestią. Później, jak wyżej, zobaczono go uciekającego
w drzwiach, oglądającego się dziko i wygrażającego mordercom: „Wszystko powiem
Alisie!” (carowej). I dopiero strzały Puryszkiewicza. I też nie śmiertelne.
Pomiędzy oficerami na ogół cieszono się ze śmierci „koniokrada”. Tym
bardziej, że według powszechnej opinii car niechętnie i z zastrzeżeniami odnosił
się do „świątobliwego starca” i tolerował jego obecność w pałacu tylko przez
wzgląd na zdrowie syna i mistyczne urzeczenie swojej małżonki. Takie mieliśmy
wiadomości od oficerów gwardii, zbliżonych do cara. Według tych samych
źródeł, car wysłuchał raportu o wydarzeniu nie tylko obojętnie, ale z oznakami
jakby satysfakcji. Miał nawet pogwizdywać.
Starsi oficerowie sztabu wróżyli możliwe zmiany w kierunku parlamentaryzmu.
Młodsi nie wysilali się zbytnio na horoskopy polityczne. Najbardziej
usposobieni praktycznie spośród nich przepowiadali liberalizację dyscypliny,
myśląc konkretnie o pokerze, odwołaniu prohibicji i podniesieniu gaż. O ile
bowiem przedłużająca się wojna zmieniała prostaków w człeko-zwierzęce
manekiny, wyzbyte wszelkich nadziei z nią związanych, w półinteligentach,
do których należała większość oficerskiej młodzieży i wszyscy wojskowi
urzędnicy, wyrobiła samoobronne instynkty koncentrowania się na sprawach
niefrasobliwych, ułatwiających przetrwanie. Więc służba, wódka, karty i dziwki.
Zresztą kobiety stawały się chorobliwą chimerą, gdyż ich nie było, zaś te, które
w drodze wyjątku ukazywały się na scenie wojennego życia, były albo
nietykalnym serwitutem sztabowej arystokracji, albo, jak Tania, zdobycznymi
ofiarami sołdackiej tłuszczy.
W okopach, na pozycjach frontowych, mentalność oficerów była oczywiście
zupełnie rożna. Jak rożni się prawdziwe poświęcenie od jałowej nudy, jak rożni
się życie w napięciu pod codzienną groźbą śmierci lub kalectwa od codziennej
monotonii bezpiecznego trwania. W tym miejscu należy odnotować, że idealizm
i heroizm frontowego oficerstwa już nie mógł porwać mas żołnierskich, gdyż
ów heroizm i ów idealizm, używane powszechnie jako argument za kontynuacją
wojny „aż do zwycięstwa”, budziły niechęć, sprzeciwy i opór, które po rewolucji
doprowadziły do tylu krwawych epilogów.
Miałem okazję stwierdzić, że wiadomość o śmierci Rasputina przyjęta
została przez żołnierzy bez zbytniego entuzjazmu. Dla jednych było to tylko
nowym motywem do rozpamiętywania grzechów „rozpustnej” carycy z chłopskim
faworytem, a szczegóły morderstwa, dokonanego przez jaśnie-panów,
pogłębiały przekonanie, że „ci tam na górze” nie są nic więcej warci od
„wyzyskiwanego” ludu. Inni myśleli z goryczą, że ot, panowie usunęli jedynego
chłopa, który miał wpływy na carskim dworze. A jeszcze inni wiedzieli ponadto,
że chciał zrobić pokój z Niemcem, a może by i potrafił w jakiś sposób wojnę
zakończyć i w jakiś sposób zwolnić chłopów do domu, do ludzkiego życia, do
bab, do bezpieczeństwa, ale panowie do tego nie dopuścili. Dla wszystkich śmierć
Rasputina była jakimś dopełnieniem miary.

Dwa epizody – dwa epilogi
Po kilku dniach poruszenia zabójstwem Rasputina w naszym głuchym
zakątku między górami, a zapewne wszędzie indziej na froncie, znów się rozpoczął
okres zautomatyzowanej nudy. W tym nastroju wypadki bez znaczenia stawały się
wydarzeniami. Opowiem o dwóch, które poza jednością miejsca i czasu kojarzą
się tylko na zasadzie nieobliczalności epilogów, tkwiących już w innej epoce.
Najpierw jednak, a może w międzyczasie, były święta Bożego Narodzenia, były
i minęły niepostrzeżenie, najbardziej pogańskie ze wszystkich dotychczasowych,
wyzute dla mnie ze wszystkich nastrojów rodzinnych i religijnych.
Rotmistrz Klim, jakoby Polak, był sztab-oficerem do zleceń przy sztabie
naszego korpusu. Ponieważ – pomimo mojej cywilnej rangi – pełniłem obowiązki
oficera do zleceń, rotmistrz był moim przełożonym, a ja jego podwładnym. Czy
to z tytułu wspólnych obowiązków służbowych, czy ze względu na pochodzenie,
rotmistrz Klim darzył mnie życzliwą uwagą i widoczną sympatią. Co prawda
od rotmistrza barona Czerkasowa, mojego towarzysza wypraw myśliwskich,
dowiedziałem się poufnie, że rtm. Klim do niedawna służył w korpusie
żandarmerii w okręgu warszawskim. Nie było to zachętą do bliższej komitywy.
Polak w żandarmerii? W dodatku w okręgu warszawskim…? Jednak wobec mojej
dużej obojętności dla tego rodzaju metamorfoz nie zastanawiałem się głębiej,
co mogło być przyczyną tej mimikry. Być może, pod wpływem wielkoksiążęcej
odezwy do Polaków z początku wojny nastąpiło w nim wzniosłe przeobrażenie
z „katolika” w Polaka… Zawsze rozmawialiśmy ze sobą po polsku, zresztą
głównie z jego inicjatywy. Mówił bardzo piękną polszczyzną, oczywiście lepiej
ode mnie, bo nie używał rusycyzmów, co było moim powszednim grzechem,
bardziej z karygodnego niedbalstwa niż z kresowej nieświadomości. W ciągu
kilku miesięcy przyzwyczaiłem się do grzecznego oficera, chociaż nigdy nie
przekroczyłem granic towarzyskiej rezerwy.
Aż tu pewnego ranka rotmistrz wyzbył się dekoracyjnej polskości, a co
ważniejsza i dobrych manier, prowokując moja równie prostacką reakcję.
Było tak. Wstawaliśmy koło szóstej, by na siódmą być już w biurze
sztabowym przy pracy. Właśnie goliłem się, gdy przybiegł do mnie sztabowy
ordynans, meldując, że rtm. Klim wzywa mnie do biura. Dochodziła szósta.
– Powiedz rotmistrzowi, że za chwilę skończę się ubierać i przyjdę do biura.
Nie minęło pięciu minut, już stałem goły nad balią, gdy bez pukania wpadł
do mojej izby sam rotmistrz, i z miejsca, chociaż po polsku, prawie krzyknął:
– Co pan sobie myśli!... Przecież to służba…
– Ja myślę sobie, panie rotmistrzu – odpowiedziałem rozmyślnie spokojnie,
bo mnie ponosiły już jaworowskie diabły, więc prowokująco spokojnie i dobitnie,
osłaniając wstydliwie bardziej intymne partie mego ciała, cyzelowałem – że
byłoby najwłaściwiej, gdyby pan rotmistrz sobie poszedł z mojego prywatnego
mieszkania. Za parę minut zamelduję się w sztabie.
Wówczas w polskim baranku obudził się lew rosyjskiej żandarmerii, który
nie wiedząc co odpowiedzieć, ryknął już po rosyjsku:
– Proszę rozmawiać ze mną w języku państwowym! Czy pan zdaje sobie
sprawę, że mnie pan obraził, że obraził pan swego zwierzchnika przy pełnieniu
służbowych obowiązków?
Znów odpowiedziałem prowokująco zimno i – jak to u nas w korpusie
kadetów nazywano w nieco zrusyfikowanej francuszczyźnie – de la montagne,
a w dodatku w dalszym ciągu po polsku: - Moje poranne ablucje nie należą
do moich służbowych obowiązków, przewidzianych w urzędowym rozkładzie
czasu. Nie mam zamiaru i nie widzę celu obrażania pana, lecz istotnie nie z mojej
winy wytworzyła się dość kłopotliwa sytuacja. Z której jedynym wyjściem są
jednak drzwi. Dlatego błagam pana, by pan wyszedł jak najprędzej. – A potem
po rosyjsku, o parę tonów wyżej: - Niech pan rotmistrz potrudzi się wyjść
z mojego pokoju.
Zostałem oczywiście wezwany do szefa sztabu. Nie był nim już Dawydow,
lecz równie mi życzliwy były – jak ja – wychowanek korpusu kadetów. Mrużąc
ironicznie jedno oko, chyba na dowód potraktowania głupiego zajścia w specyficznym
aspekcie i lekko krzywiąc się w pogardliwym uśmiechu oficera cesarskiej gwardii
zmuszonego parać się żandarmskimi konfliktami, sucho i sztucznie służbowo, acz
wcale nie groźnie powiedział:
– Pan sobie pozwolił wyrzucić za drzwi sztab-oficera do zleceń i swojego
zwierzchnika…
– Tak jest, panie generale. Ze swojego prywatnego pokoju o godzinie
kwadrans przed siódmą.
Opowiedziałem dokładnie ze wszystkimi szczegółami i tonacjami, jak się
odbyła cała sprawa, na co generał przeszedł z oficjalnego tenoru na poufny i bardzo
przyjacielski bas:
– Jestem zmuszony ukarać pana trzydniowym aresztem, domowym
oczywiście, lecz niech pan sobie zapamięta, że pański „rodak” główny nacisk
w oskarżeniu kładł na to, iż śmiał mu pan wskazać drzwi po polsku wówczas,
gdy on już rozmawiał z panem po rosyjsku. Radzę panu na przyszłość bardziej
oględnie zawierać bliższe znajomości z nieznanymi sobie ludźmi, tylko
z tytułu ich doskonałej znajomości polskiego. Niech pan wie i nie zapomina, że
w Carstwie Polskom prawie każdy nasz oficer specjalnej służby świetnie mówił
po polsku.
Wszystko zrozumiałem i zapamiętałem, tylko w lata później nie mogłem
oprzeć się zdziwieniu, spotykając pana Klima w mundurze polskiej kawalerii
w randze majora.
Pewnego dnia poprosiłem szefa sztabu o pozwolenie lotu nad austriackie
pozycje w samolocie pilotowanym przez kapitana Olechnowicza, znakomitego
pilota, a mojego młodszego kolegi z kadeckiego korpusu. Napompowany
głupimi naukami przez „znawców” strachliwie umówiłem się z Olechnowiczem,
by mnie natychmiast wysadził, skoro się pokaże, że mój organizm nie nadaje się
do latania.
Po starcie z prymitywnego lotniska między górami może bym nie odczuł
żadnych sensacji, gdyby nie sugestie wszystko wiedzących. Gdy mi od zmiany
ciśnienia lekko ścisnęło się serce, dałem sygnał pilotowi w przekonaniu, że to już
się zaczyna atak sercowy. Olechnowicz po okrążeniu doliny wylądował i kazał
mi iść do wszystkich diabłów, cytując z pogardą wiersz Górkiego: „Rożdionnyj
połzat’ – letat’ nie możet…” Czułem się jak obity pies.
W dwadzieścia trzy lata później, gdy już liczyłem sobie okrągłych 54 lat,
kupiłem samolot i w ciągu paru dni nauczyłem się latać. Mój kochany instruktor,
kapitan pilot Imiela, wcale nie podzielał opinii Olechnowicza, że jestem skazany
tylko na czołganie się po ziemi. Byłem zaledwie ósmym właścicielem prywatnego
samolotu w ojczyźnie najlepszych pilotów świata i najmłodszym pilotem w klasie
sześćdziesięciolatków. Pamiętam w czasie nauki na wysokości tysiąca metrów,
jak kapitan Imiela podpatrzył przez lustro instruktorskie, że się trzymam za nos,
nie opuszczając go przez dłuższy czas. Zapytany przez kapitana odpowiedziałem
również pytaniem: – A czy jest tu coś solidniejszego, za co by się można trzymać?

Rewolucja
Nastaniet god, Rossiji czornyj god
Kogda cariej korona upadiot
Zabudiet czerń k nim preżniuju lubów
I piszczej mnogich budiet smiert’ i krów’.
Lermontów, 1827 r.
Nastaniet god, Rossiji czornyj god
Czerty jewo użasno strogi
No nie odni wojny triewogi
Niesiot on ludiam na ziemle.
Nie tolko budiet on woitiel
No ispołnitiel Bożjich kar
On sówierszit kak pozdnij mstitiel
Dawno zadumannyj udar.
Tiutczew, w I połówie XIX w.
Czyż wobec tak dalekosiężnego jasnowidzenia mistycznych poetów nie
wydaje się wiarygodne, że Rasputin rzeczywiście przepowiedział carowej:
„Waszego panowania tyle, ile mego życia”. A przy innej okazji miał jej powiedzieć:
„Kiedy ujrzycie mój dom rodzinny, śmierć Wasza będzie już blisko”.
W trzy miesiące od dnia śmierci czarownika skończyło się panowanie
caratu, a od chwili ujrzenia domu jego do śmierci cesarskiej rodziny pozostało pół roku.
***
Nadszedł wreszcie ten dzień wymarzony i przeklęty, zapowiedziany
tylokrotnie przez poetów, proroków i filozofów, dzień o podwójnym obliczu, dzień
pozornie sprawiedliwy i błogosławiony jako świt ku powszechnemu szczęściu,
gdy był w rzeczywistości zmierzchem przed straszliwą nocą, unicestwieniem
wszelkich nadziei.
W tej godzinie, gdy w Petersburgu już się odbywało tragiczne misterium,
kiedy w carskim pociągu w Pskowie car Wszechrosji zrzekał się tronu ojców
w imieniu własnym i syna, w naszej górskiej kotlinie, za górami za lasami, w naszym
małym świecie miał miejsce tragiczny wypadek, pieczętujący małą symboliczną
pieczęcią z ludzkiej krwi wielką i krwawą chwilę przełomu dwóch epok.
Przed wieczorem urzędnik wojskowy Kiesariew uderzył w twarz młodego
żołnierza Morozowa.
Radca nadworny Kiesariew był ode mnie starszy wiekiem i rangą, lecz
nasze funkcje w sztabie były równorzędne. Ponieważ jednak był zawodowym
urzędnikiem wojskowym z wieloletnim stażem i doskonałym znawcą praw
i przepisów, traktował mnie po mentorsku lub wręcz uszczypliwie, nadto
próbował mnie skompromitować i poniżyć w oczach moich zwierzchników
i kolegów, a gdy mu się to nie udało, a nawet spowodowało odwrotny skutek:
to on dostał ostrą naganę za szykanowanie mnie od moich przyjaciół, barona
Czerkasowa, adiutanta dowódcy korpusu, i podpułkownika Kisielowa, zawziął
się na mnie w nienawiści, sycącej się i podsycającej wszystkie antagonizmy epoki.
On to był prawowiernym gospodarzem spraw rosyjskich, gdy ja przybłędą,
cieszącym się nieusprawiedliwionymi przywilejami.
Kiesariew pochodził z popowskiej rodziny, co w Rosji nie tylko nie dawało
żadnych przywilejów, lecz przeciwnie obniżało pozycję towarzyską. Moja
polskość, mój katolicyzm, moje szlachectwo, a przede wszystkim moja kadecka
przeszłość, zapewniająca mi pozycję towarzyską, dla niego nawet w marzeniach
niedostępną – wszystko to mierziło Kiesariewa, aktywnego członka pogromowej
antypolskiej i antyżydowskiej organizacji pod bluźnierczym wezwaniem „Michała
Archanioła”. Do tego dołączyła się ogólna dla mnie życzliwość wszystkich bez
wyjątku od generałów do żołnierzy. Więc w sadyzmie, z jakim Kiesariew stosował
kary za najmniejsze uchybienia służbowe, było demonstracyjne przeciwstawianie
się mojemu sposobowi bycia z żołnierzami. Potępiał je otwarcie i piętnował
głośno, jako podejrzaną demokratyczność i polską rewolucyjność. I oto nadeszła
chwila, gdy ten obrońca ustroju i ojczyzny uderzył w twarz żołnierza Morozowa
za jakiś mały błąd w maszynopisie urzędowego pisma.
Morozów miał dziewiętnaście lat, pochodził z przyzwoitej mieszczańskiej
rodziny w Moskwie, był dobrze ułożony i uprzejmy. Zanosząc się nerwowym
łkaniem wybiegł z izby pisarskiej. Wszyscy świadkowie tej dzikiej sceny byli
oburzeni do głębi, ale w rosyjskim wojsku żadne interwencje ad hoc nie były
przewidziane przez prawo, a tym bardziej przez zwyczaj. Mordobicie żołnierzy
przez oficerów, jeszcze pospolite w ubiegłym wieku, było już karalne.
W ponurym nastroju zasiedliśmy do kolacji.
W izbie było wprost duszno od sprężonych nastrojów i uczuć nie
posiadających żadnego sposobu rozładowania. Jeśli nienawiść i pogarda emanują
jakąś energię, to w ten ohydny wieczór kolacyjny Kiesariew był ciężko przywalony
naszą nienawiścią i pogardą.
Za oknem zaturkotała bryczka, podjeżdżająca po Kiesariewa. Mieszkał
dość daleko. Wstał, nikomu się nie ukłonił, nie odezwał się słowem, narzucił
płaszcz i wyszedł. Po chwili pod samym oknem trzasnęły dwa rewolwerowe
strzały, z którymi zlał się ludzki krzyk, w jakimś nienaturalnie długim i wcale
nie tragicznym „ohohohohooo…”
Wszystkich poderwało z miejsc. Wszyscy prócz mnie i kapitana Renartena
rzucili się do okna, niektórzy wybiegli na dwór.
Zabili Kiesariewa!
Posłano po lekarza i po wóz sanitarny, gdyż ofiara dawała jeszcze znaki
życia. Po paru minutach większość stołowników wróciła do przerwanej kolacji.
Poprzedni nastrój przygnębienia zupełnie znikł, kończono posiłek z apetytem,
jakby go dopiero zaczynano, żywo dzieląc się wrażeniami przebytych chwil.
Obok jadalni była izba pisarska, do której drzwi były szeroko otwarte.
Naraz poprzedzany krzykami przerażenia żołnierzy wpadł do niej z dziedzińca
Morozów, upiornie wyglądający, jak szczuty zwierz, widmo rozpaczy, czy
nieprzytomnej pomsty, stanął w naszych drzwiach z naganem błędnie latającym
mu w ręku w kierunku siedzących przy stole i dzikim głosem krzyknął: – Bratcy,
to ja zabiłem!...
Latający nagan zmiótł pod ściany wszystkich stołowników, prócz jednego,
który jeszcze dzikszym głosem wrzasnął: „Morozów!!!” W tej chwili chłopak
poderwał broń do skroni, padł strzał, Morozów zachwiał się, krew zalała mu twarz,
zwisło oko, w tej chwili strzelił po raz drugi z wyraźnie już nie kierowanej broni,
trafiając się w pachwinę, a osuwając się na podłogę, już zupełnie nieprzytomny
strzelił jeszcze raz sobie w brzuch.
Żył jeszcze pół godziny.
Kiesariew dostał dwie kule na wylot przez płuca. Po trzech miesiącach
wrócił ze szpitala do pracy w sztabie. Już była rewolucja, jednak jeszcze
w okresie idyllicznym, jeszcze hamującym samosądy, więc sądzony przez
trybunał rewolucyjny za uderzenie żołnierza w twarz został skazany na trzy
miesiące więzienia. Karę odbywał w Kijowie, z którego już nie wrócił. Przyjaciel
Morozowa dopilnował wyjścia Kiesariewa z bramy więzienia, przestrzelił go
przez te same płuca z rewolweru po Morozowie i tym razem zabił.
***
I oto nazajutrz po tak niezwykłym w wojsku wypadku szyfrowany telegram
naczelnego dowództwa przyniósł do nas wieść, że car Wszechrosji zrzekł się
tronu przodków w imieniu własnym i swego syna na korzyść wielkiego księcia
Michała, swojego brata, który korony nie przyjął, i cesarstwo rosyjskie z godziny
na godzinę stało się republiką.

Zgubne hasło wojny „Do zwycięskiego końca”
Już od dłuższego czasu dochodziły do nas ze stolicy i głębi Rosji złe
i niepokojące wieści. U szczytu, w najwyższym ośrodku dyspozycji panowała
bezradność i niemoc. Car, rząd i te sfery, z których car co parę miesięcy, a bywało,
i co parę tygodni powoływał coraz innych ludzi na stanowiska ministrów, już nie
trzymali steru państwa. Wszystkie sprawy toczyły się jakby własnym wczorajszym
rozpędem i wszyscy rozumieli, że długo tak trwać nie może. Zbiorową psychikę czy
może podświadomość opanowywało przekonanie, że przewrót jest nieunikniony.
Krążyły głuche wieści, chciwie chwytne i skwapliwie kolportowane, że sojusznicy
i życzliwi obserwatorzy zza morza, poufnie ośmielają „miarodajne” sfery społeczne
do bardziej zdecydowanych kroków. Wojenni alianci i przyjaciele zza morza
kierowali się być może nie tyle życzliwą wiarą w wyzwolenie geniusza narodowego
rosyjskiego spod ucisku absolutyzmu, ale wojenną potrzebą zachowania alianta
w trudnej wojnie, bardziej uwikłanego na razie w zmagania wewnętrzne, niż
w efektywną walkę z zewnętrznym wrogiem. Nie wiedzieli, że liberalna lewica,
składająca się z ziemiańskiej i urzędniczej szlachty zawodowej inteligencji i szeregu
znakomitych intelektualistów o światowej sławie, była całkowicie odizolowana od
mas idealizowanych przez siebie według recepty „głos ludu, głos Boga”. Że temu
ludowi nie potrafiła narzucić swojej woli, a tym bardziej przeciw niemu wystąpić
zbrojnie, już nie tylko dla ratowania siebie przed zagładą, ale w obronie swoich
społecznych, politycznych i ustrojowych koncepcji. Wreszcie życzliwi przyjaciele
Rosji zza morza, którzy w obaleniu bezwolnego samodzierżcy upatrywali sposób
na wyzwolenie potężnego potencjału wojennego sojusznika, nie zdawali sobie
sprawy, że wola kontynuowania wojny do „zwycięskiego końca” będzie zgubą dla
rosyjskiej demokracji, przesądzi o jej niechlubnym końcu.
Do naszego sztabu zaczęły napływać teraz gromadnie depesze. Adresowane
nową modą „wsiem, wsiem, wsiem…” donosiły, że stała się „wielka i bezkrwawa”
rewolucja i że władzę państwową objął Komitet Dumy Państwowej. Od tej chwili
przeróżne komunikaty stadami nalatywały na front. Każda partia polityczna,
nawet poszczególne organizacje społeczne usiłowały nawiązać i ustalić
bezpośrednią łączność z armią, częściowo z rewolucyjnego obowiązku, bardziej
może ze strachu, jak się armia zachowa. W tonie wszystkich komunikatów
i odezw górowała radosna pewność, że po nocy niewoli wreszcie i nieodwołalnie
nadszedł świt dla wszystkich pokrzywdzonych i uciemiężonych. Przy czym
wszyscy patrioci tyłowi pocieszali armię w okopach, że wojna będzie prowadzona
do zwycięskiego końca z prawosławną Ają Sofią i Bosforem – i zostanie wygrana.
Tam daleko wolność miała być drogą do zwycięstwa w wojnie, gdy żołnierze
w okopach rozumieli wolność jako zapowiedź końca wojny, niechby przegranej.
Już w kilka dni później dowiedzieliśmy się z cyrkularnych depesz,
przekazywanych wszystkimi środkami łączności wojskowej, że w stolicy obok
Tymczasowego Rządu powstał „Sowiet sołdackich i roboczych dieputatow” na
razie jako rewolucyjna reprezentacja „przodującego” proletariatu Petersburga.
„Sowiet” przywłaszczył sobie rychło, zresztą bez przeszkód z niczyjej strony,
atrybuty najwyższego wszechrosyjskiego trybunału rewolucyjnego, orzekającego
we wszystkich sprawach i kontrolującego rządy „burżuazyjnej demokracji”. W ten
sposób Komitet Dumy i wyłoniony z niego Tymczasowy Rząd demokratycznej
republiki, niemalże od dnia jej narodzenia, zostały sklasyfikowane jako instytucje
podejrzane, nie zasługujące na całkowite zaufanie wielkich rewolucyjnych mas.
W pierwszym okresie po rewolucji marcowej trudno było uchwycić
prawdziwy obraz zmian w psychice żołnierskich mas. Zmiany stawały się
codziennie, lecz nieznaczne i dotyczyły przede wszystkim ustosunkowania się do
pospolitych spraw materialnego i dyscyplinarnego sołdackiego bytu. Dziejowe,
historyczne znaczenie wydarzenia ani nie było tak bardzo interesujące, ani
dostępne rozumieniu ciemnych mas. Była to sprawa „pańska”. Sprawa natomiast
końca wojny obok wzrastającego poczucia bezkarności za różnorakie sposoby
przeciwstawienia się jej zantagonizowały inteligencką warstwę narodu i jego
ciemne masy.
„Jeśli rewolucja zrobiona została w imieniu ludu – rozumowano po
ziemiankach i w okopach – musi jak najszybciej zakończyć tę wojnę, od której
lud najdotkliwiej cierpi. Jak to panowie zrobią, nie nasza już rzecz”.
Tymczasem „panowie” wzywali coraz bardziej patetycznie do zwycięskiej
wojny. Kompromitowało to w oczach żołnierzy autorytet demokratycznych
stronnictw, tym bardziej że i socjaliści, tzw. „eserzy” (socjaliści-rewolucjoniści)
i socjalni demokraci („mienszewicy”), przeciwnicy bolszewików, również wzywali
żołnierzy do „wojny do zwycięskiego końca”. Wprawdzie nie tylko w imieniu
ojczyzny, lecz z przesuniętym akcentem na rewolucję światową. Nie było wielu, dla
których to hasło wydać by się mogło bardziej atrakcyjne niż powrót do domów.
Tylko Lenin i jego towarzysze, chociaż nie wszyscy, zrozumieli od razu,
jak pozyskać masy w początkowym „neutralnym” okresie. Rzucili hasło: „Pokój
natychmiastowy, wojna pałacom, pokój chatom!”. W późniejszym, decydującym
okresie dodali jeszcze parę niemniej zachęcających, wśród których „grab
zagrabione!” wydało się najbardziej przekonywające.
U szczytów nowo narodzonej republiki wysilano się więc na coraz
patetyczniejszą frazeologię, demokratyczną i patriotyczną, która żołnierzy tylko
ekscytowała przeciw oficerom, zaś u oficerów wywoływała sprzeciw i kpiny.
Rychło też odczytywane odezwy do żołnierzy spotykały się z ośmieszającymi
replikami: „Jeszcze wczoraj do tego samego nawoływał car, więc po co było
robić rewolucję?” „Jeśli panowie i oficerowie chcą wojować, to niech wojują
sami, nam trzeba wracać do domów, pańską ziemię dzielić i po ludzku z babami
spać” Niezależnie od tego jakich przekonań byli oficerowie, w oczach żołnierzy
uchodzili w czambuł za ich wrogów, za zwolenników „wojny do zwycięskiego
końca”, chociażby już z tego powodu, że otrzymywali wysokie pobory, które
z końcem wojny ulegną znacznemu obniżeniu.
W pierwszym okresie po przewrocie konflikty wynikające ze sprzecznych
zapatrywań na pokój i wojnę miały charakter dyskusyjny, jeszcze pokojowy, choć już
drażniący, lecz wkrótce do bardziej gorących patriotów i zwolenników prowadzenia
wojny zaczęto strzelać, jako do wrogów ludu i oczywistych kontrrewolucjonistów.
Pomagała temu probolszewicka prasa, pomagały „przemiany rewolucyjne”,
zachodzące w kraju. Zbliżał się okres wyborów do Konstytuanty. Setki tysięcy
partyjnych propagandystów, „pogłębiających rewolucje”, prześcigało się
w demagogii, niekoniecznie zgodnej z wytycznymi własnych partii, by jak
najwięcej przyobiecać dla zdobycia największej liczby głosów. Rozhuśtywane
propagandą masy rozumiały „wyrównanie wiekowych krzywd” jako zachętę do
pomsty na swych prawdziwych i wyimaginowanych krzywdzicielach. U żołnierzy
narastało coraz namiętniejsze pragnienie rewanżu na oficerach, silniejsze od
rozumu i sumienia, a często i od uczuć osobistej ludzkiej przyjaźni. Dochodziło
do sporadycznych na razie osobistych i zbiorowych porachunków, zawsze
bezsensownych i coraz częściej krwawych, już grożących perspektywą masowej
rzezi wczorajszych panów sołdackiego życia i sołdackiej śmierci.
Z tygodnia na tydzień roty, pułki i dywizje przestawały istnieć jako wojskowe
jednostki na potrzebę wojny, stając się rozpasjonowanymi gromadami na poły
demagogów na poły anarchistów. W imię sprawiedliwości żądano podziału
między żołnierzy kompanijnych sum pieniężnych i rabowano składy, kradziono
co się da, sprzedawano broń i rynsztunek za pieniądze, za wódkę, za papierosy.
I oto w tym niemal katastroficznym stadium na jedną chwilę przed
tragicznym kryzysem zaistniała nowa inwencja u źródła rewolucji, uważana
przez jej przeciwników za szaleńczą, w rzeczywistości zaś na jakiś czas zbawienna,
gdyż zahamowała i rozładowała zbrodniczy dynamizm mas.

Wojskowe komitety rewolucyjne
Z Petersburga nadeszła instrukcja, autoryzowana przez naczelne
dowództwo, o powołaniu do życia „wojskowych rewolucyjnych komitetów”,
złożonych z wybranych przez żołnierzy delegatów, zwanych deputatami.
Nowy pomysł parlamentaryzacji anarchii, może nawet wymyślony u góry
w celu jej pogłębienia, zlokalizował w sposób paradoksalny jej żywiołowy rozpęd
w ramach organizacji, dając na jakiś czas szanse opanowania chaosu tuż nad
brzegiem przepaści. Ci, którzy wówczas i później piętnowali wojskowe komitety
rewolucyjne jako zorganizowane ogniska buntu i anarchii, zapominają, że powstały
wtedy, kiedy już rozkaz oficera stracił wszelką wartość, a dyscyplina wojskowa
została doszczętnie zniszczona. W tej sytuacji komitety powstrzymywały rozpad
armii. Żołnierze, wybierając spośród siebie „najlepszych” do doglądania swoich
nowych praw i przywilejów, czuli się zwolnieni z dochodzenia „sprawiedliwości”
na własną rękę. Oczywiście, te nowe instrumenty rządów gminu nie stały na
tym samym obywatelskim poziomie, co angielska Izba Gmin. W paradoksalny
jednak sposób na tych deputatów żołnierskich wybierano na ogół nie
największych krzykaczy i awanturników, jak można się było spodziewać po
psychozie ogólnego zdziczenia, ale rzeczywiście najlepszych, najpoważniejszych,
z zachowaną zdolnością rozsądnego myślenia. Być może zresztą, że to atmosfera
kolegialnych obrad pobudzała do rozwagi, wyzwalała chłopską trzeźwość
i poczucie odpowiedzialności.
Struktura tego nowotworu rewolucji przewidywała, że wszystkie jednostki,
poczynając od kompanii, szwadronu i baterii, idąc w górę do pułków, dywizji
i korpusów, wybierają w powszechnym, itd… głosowaniu swoje własne
komitety deputowanych z szerokimi uprawnieniami administracyjnymi,
politycznymi i dyscyplinarnymi w zarządzie wojskiem na froncie. Dywizyjne
i korpusowe komitety wyłaniały przedstawicieli do Komitetu Armii. Teoretycznie
strategia miała być całkowicie wyeliminowana z kompetencji Komitetu, ale
tylko teoretycznie, bo jak oddzielić decyzje strategiczne od politycznych
i administracyjnych, gdy jednocześnie Sztab Armii pozbawiono wszelkiej
egzekutywy?
Na razie jednak rozpoczęły się wybory, absorbując na pewien czas emocje
i psychiczną uwagę żołnierzy atrakcyjnością nowego zjawiska. W sposób
kulturnyj obiecywano sobie poszerzenie prerogatyw, być może, aż do granic
decyzji o zakończeniu wojny.
Niestety, zetknięcie się obozu rewolucyjnego w postaci komitetów
wojskowych z obozem zachowawczym, reprezentowanym przez dowództwa
wszystkich stopni, w codziennej politycznej pracy ku utrzymaniu jakiego
takiego porządku w armii na tle psującego się wokół życia wykazało, jak dalece
panowie generałowie i oficerowie sztabowi nie dorośli do trudnego zadania.
Bo jeśli nawet organizacja wojskowych komitetów rewolucyjnych stawiała na
głównie strukturę wojska, to w danym okresie powstrzymała katastrofalny rozpad
armii, ze wszystkimi przerażającymi skutkami zbiorowego bestialstwa, tuż na
granicy krwawej rozprawy mas żołdactwa z oficerami. To, co się mogło dokonać
w ciągu paru tygodni, zostało przyhamowane na przeciąg kilku miesięcy, dając
wiele niewykorzystanych możliwości ludziom dobrej i rozsądnej woli dla ujęcia
chaosu w karby.

Prikaz nr 1
Sytuację pogorszył osławiony „Prikaz nr 1”. Wydany i ogłoszony jednocześnie
z instrukcją o powołaniu wojskowych komitetów rewolucyjnych. Miał on rzekomo
regulować stosunki między żołnierzami i oficerami. W rzeczywistości „Prikaz
nr 1” stał się w rozumieniu tłumu urzędowym i oficjalnym usprawiedliwieniem
wszelkich zbrodniczych i anarchicznych wyczynów zdziczałego żołdactwa
w stosunku do oficerów i podnietą do zupełnego zaprzepaszczenia dyscypliny
wojskowej, jako przeżytku kontrrewolucyjnej przeszłości.
Jak do wydania tego obłąkańczego dokumentu dojść mogło? Inspirację
przypisywano bolszewikom, czego wykluczyć nie można. Zrodził go jednak
przede wszystkim strach rewolucyjnych cywilów, by żołnierzom w pewnej
chwili nie przyszło do głowy lub nie przypadło do zmiennego gustu poprzeć
swoimi karabinami taką czy inną kontrrewolucję, a może restaurację monarchii,
wciąż jak zmora wiszącej nad rewolucyjnymi szczytami w Petersburgu.
Nadanie żołnierzom niezwykłych i dziwacznych praw i przywilejów było
inteligencką próbą wkupienia się w łaski sołdackich mas w obawie o trwałość ich
rewolucyjności.
W miarę bowiem jak rozwój wypadków rozczarowywał inteligencję do
rewolucji, gasił jej pierwotny i niemal powszechny entuzjazm, a niezłomna
wiara, że wystarczy obalić cara, a wszystko już będzie dobrze, zaczynała
chwiać się w obliczu anarchii, wzrastał w obozie republikańskim strach przed
kontrrewolucją, ekscytowany do form maniactwa, który oślepiał i znieczulał na
niebezpieczeństwo bolszewizmu.
Prikaz nr 1 całkowicie przekreślał wszelką zależność żołnierzy od oficerów.
Wprowadzono do sztabów armii, frontu i naczelnego dowództwa komisarzy
wojennych o bardzo szerokich pełnomocnictwach. Ci nominaci rządu musieli
posiadać aprobatę petersburskiego sowdepu, gdzie już rej wodzili, aczkolwiek
ciągle na czele bolszewickiej mniejszości, Zinówjew i Trocki. Nowa instrukcja
przewidywała wprawdzie jakieś uprawnienia fachowe dla oficerów, jednak
jej demagogiczny ton podsycał i rozdmuchiwał odwieczny ogień nienawiści
chłopów do panów, żołnierzy do oficerów, odświeżał pamięć okrucieństw
pańszczyźnianego prawa rekruckiego, które zależnie od samowoli panów
skazywało poddanych na dwadzieścia pięć lat służby w wojsku, odświeżał
wszystkie przeszłe krzywdy, a jednocześnie obsypywał żołnierzy przywilejami,
w dużej mierze niewykonalnymi, co na każdym kroku prowokowało konflikty
i coraz ostrzejsze zatargi między podkomendnymi i dowódcami. O ograniczeniu
dawnych uprawnień oficerskich Prikaz nr 1 mówił w sposób prowokacyjny:
o nowych obowiązkach oficerów w sposób – demagogiczny. Ta instrukcja dla
wojska, zołotaja hramota, jak ją sarkastycznie nazywali oficerowie, nie brała
tylko jednego pod uwagę: potrzeb wojny, którym zarówno oficerowie jak
żołnierze powołani byli służyć.
W rzeczy samej: po wprowadzeniu Prikazu nr 1 w życie, wojsko przestało
być instrumentem do obrony kraju przed zewnętrznym wrogiem, żołnierze
przestali być żołnierzami, a stali się uzbrojoną milionową czernią, podnieconą
do ekscesów różnorodnej natury. Zaś wiele tysięcy obywateli rosyjskich
w oficerskich mundurach przestało czuć się równoprawnymi obywatelami.
Z rosyjską skłonnością do krańcowości uważali siebie za skazańców
pokutujących za niezawinione winy przeszłości. O ile po przewrocie duża część
korpusu oficerskiego dzieliła z klasą inteligencji wiarę w przyszłość ojczyzny, jeśli
zachowała nadzieje czy złudzenia w stosunku do republiki wbrew przerażającej
rzeczywistości, to po opublikowaniu tego prikazu nastąpił kategoryczny rozbrat
z rewolucją. Skazani przez nowe prawo na codzienne szykany i poniżenia,
nigdy nie pewni swego życia, co odważniejsi wyżywali się w otwartej pogardzie
dla chamów-żołnierzy, inni zamykali ją w sobie wraz z nienawiścią do ludu
i inteligencji.
Powtarzano słowa opuszczonego przez wszystkich w dniu abdykacji cara:
„Wszędzie podłość i zdrada…”. Oficerowie dodawali: „…i samobójcza głupota”.
***
Głupia współczesna plotka przypisywała autorstwo tego prikazu
Kiereńskiemu. W rzeczywistości zaś ten obłędny manifest zredagował poseł
do Dumy Sokołów, członek petersburskiego Sowdepu, socjalista i teoretyk
rewolucyjnej filozofii stosowanej. Kiereński chciał, lecz nie potrafił czy nie
zdążył zapobiec jego rozpowszechnieniu. Wyszedł on bowiem z Petersburskiego
Sowietu Sołdackich i Raboczich Dieputatow, a ani Kiereński, ani rząd nie mogli
w owym czasie zdobyć się na dyskwalifikację inicjatywy Sowdepu w obawie przed
jego wpływami na masy robotnicze i dwustutysięczny garnizon Petersburga,
uzbrojony i najbardziej zdemoralizowany element proletariacki w stolicy.

Nieco o sobie
Czy to wskutek zmęczenia wojną, czy znudzenia rewolucją tak dalece inną,
niż ta, o której marzyło się przez lata, nastąpił we mnie przełom, którego natury
nie mogłem na razie zrozumieć. Ze zdziwieniem stwierdziłem w sobie zupełny
brak ochoty do zaangażowania się w realizację ideałów, które od szesnastego
roku mojego życia wbrew wszystkim niesprzyjającym warunkom, pochodzenia,
tradycjom stanowym i na przekor klimatowi kadeckiego korpusu pociągały
mnie do rewolucji. Zwątpiłem w swój niezależny bezpartyjny socjalizm, a widząc
na własne oczy jego żałosną mistyfikację, uświadamiałem sobie moją obcość
w stosunku do doktrynalnych projekcji pięknych idei na tło bardzo brzydkiego
życia. Niemniej i wbrew emocjonalnemu rozczarowaniu rewolucją usiłowałem
uczciwie przekonać się do każdego jej skażonego kształtu, jako skutecznego
środka likwidacji starego, głupiego i gnijącego ustroju. Nie mogłem zresztą
nie myśleć o tym, co wydawało mi się oczywiste, że chociaż taka rewolucja nie
prowadzi do szczęścia Rosjan, to przecież przed Polską otwiera jedyną osiągalną
drogę ku wolności.
Mówię o swoich osobistych zawodach, wcale nie odczuwając żadnej skruchy
za błędy młodości. Podnoszę ważną kwestię, dotychczas nie rozwiązaną uczciwie
i obiektywnie, co jest lepsze lub gorsze: powolna ewolucja życia zbiorowego,
hamowana przez najgorszych i najgłupszych wsteczników, czy rewolucja jednym
zamachem obalająca wczorajsze zło i tysiącem skutków rujnująca jutrzejsze
życie? Po pierwszych doświadczeniach stwierdziłem tyle tylko, że wojna
i rewolucja, wprzęgnięte do jednego dyszla, żadnego triumfalnego wozu historii
nie pociągną. Demokracja będzie z niego wyrzucona do rowu.
Gdy zrozumiałem, że nadchodzi okres rozczarowań do złotych snów
młodości o powszechnej wolności, równości i braterstwie, odizolowałem się od
wszelkiego kolektywu, tak towarzyskiego jak i społecznego, by w samotności
i spokoju wytyczyć dla siebie perspektywę jutra. Jeśli idealistyczna zawiodła, to
musi znaleźć się jakaś praktyczna. Żyć trzeba, a umierać z powodu rozczarowań
jakoś nie widziało mi ani potrzebne ani umotywowane. Z dnia na dzień stałem
się odludkiem, zresztą wcale nie tragicznym.
I właśnie w tym okresie odosobnienia często wracałem do problemu:
ja i Rosjanie. Wiązało mnie z nimi prawo długoletniej, lecz niewątpliwie przymusowej
kolokacji. Przez setki, a może i tysiące Rosjan, których znałem, z którymi kolegowałem
w szkole, z którymi pracowałem, przyjaźniłem się obcowałem towarzysko, czy
robiłem rewolucję, ustalił się w biegu długich lat uczuciowy serwitut. Zawsze jednak
pamiętałem (bo czyż można było o tym zapomnieć?), że to tylko gwałt historii, nie
zaś moja wola, był źródłem narzuconego współżycia. Ale dopiero po rewolucji, gdy
uczucia w bardziej wyraźnym klimacie natrafiały na pokusy bardziej szczegółowych
analiz, zacząłem coraz wyraziściej czuć, że należę do innego, całkiem odmiennego
ludzkiego szczepu, prawdziwie mojego własnego.
Widocznie do głosu doszedł rasowy instynkt. Nigdy przedtem nie byłem,
nie czułem się tak daleki od ich rosyjskich spraw, ich uniesień, optymizmów,
czy pesymizmów, sukcesów, czy porażek i wszystkich innych spraw opętanego
motłochu i roztargnionej elity. A mimo to rozumiałem, że kataklizm rosyjski
zatacza tak szerokie kręgi, że wydostać się z nich nie można sposobem
samoizolacji, że rewolucja rosyjska nie może nie wpłynąć na losy świata, a więc
i Polski, a więc i na los mój. Doszedłem do wniosku, że nie powinienem ulec
emocjonalnej odrazie do tego, co się wokół mnie działo, że nie należy wyłączać
się całkowicie z biegu smutnych zdarzeń.
Jednak przez jakiś czas jeszcze pozostawałem tylko widzem.
***
Z niejakim zdziwieniem zanotowałem, że na tle coraz wyraźniejszego
antagonizmu żołnierzy w stosunku do oficerów, stosunek żołnierzy do mnie
stawał się coraz demonstracyjniej przyjazny. A przecież byłem nie tylko zrównany
formalnie we wszystkich prawach z oficerami; swoim wyglądem, manierami
i sposobem bycia wyróżniałem się, kiedy korpus oficerski sprościał, jako człowiek
z kulturalnego i przyzwoitego środowiska, co we współczesnej chłopskiej
wrażliwości kojarzyło się ze znienawidzonym pojęciem – barin.
W obozach, składach, parkach, w rezerwowych postojach, wszędzie gdzie
co pewien czas wypadało mi bywać, widziałem przed sobą wesołe, życzliwe
gęby i najbardziej staroreżymnie wyprężone postacie znajomych i nieznajomych
żołnierzy. Rozumiałem oczywiście, że to dojrzały zasiewy mojej trzechletniej
najpospolitszej grzeczności, ludzkości i uczynności do wszystkich, z kim mi
wypadło mieć taką czy inną styczność. Ponieważ mój styl był jakby dalszym
ciągiem stylu panującego na jaworowskim dziedzińcu, nie było w nim żadnej
sztuczności. Ludzie to czuli i jeszcze w czasach, kiedy to nie było ważne, ustaliła się
o mnie opinia, wyróżniająca mnie z szeregu oficerów i urzędników wojskowych,
przeważnie wielkich brutali w stosunku do żołnierzy. Ci, którym zdarzyło mi się
załatwić życzliwie jakąś kłopotliwą sprawę służbową bez ubliżania cnocie matki,
czy też prywatną żołnierską, to list do rodziny, czy przeczytać list od żony, to
wypalić okolicznościowo przyjacielskiego papierosa nad Suczawą, dyskutując
rzeczowo z tulskim mużykiem o osobliwościach tulskich antonówek (jak wiadomo,
nie mających sobie równych), czy fachowo opowiedzieć coś rybakowi znad Wołgi
o trockiej sielawie, wszyscy oni, zresztą zawsze dla mnie w jakimś stopniu interesujące
postacie, roztrąbili później między swoimi towarzyszami i ziemlakami, oczywiście
z dużą przesadą, legendę o niezwykle grzecznym wojskowym urzędniku, legendę,
która ni z tego, ni z owego oparła się złowrogiemu klimatowi rewolucji.
To, co mnie cieszyło i wzruszało, wywoływało u moich kolegów ironiczne
przycinki i dezaprobatę. Najgłupsi z nich oskarżali mnie wprost, że zabiegam
o łaski pospólstwa i zachowuję się jak przestraszony rewolucją burżuj.
Co miałem robić? Oskarżenia i kpiny obracałem w żart, na szykany nie
reagowałem. O tym, że mój stosunek do żołnierzy nie wymagał żadnych
koniunkturalnych korektur, wiedziałem sam najlepiej. O tym, że nie uległem
rewolucyjnej panice świadczyły moje… irchowe rękawiczki. Zanim je czule
wspomnę, kilka uwag o dyscyplinie w wojsku rosyjskim.
Była wzorowana na szkole pruskiej. Stosunek zwierzchników do
podwładnych był przepisowo i celowo surowy, zimny i często nieludzki.
W ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku złagodzono wprawdzie wojenne
i dyscyplinarne kary, lecz zimna nieprzystępność oficerów pozostała, uważana
za konieczność dla utrzymania karności wśród żołnierzy. Reszta – jak w każdej
organizacji o strukturze hierarchicznej – zależała od rodzaju ludzi, sprawujących
władzę zwierzchnią.
Wśród oficerów zawodowych carskiej armii nie brakło ludzi szlachetnych
i niegłupich. Pochodzili przeważnie z kulturalnych rodzin i uprzywilejowanych
środowisk i nie bawiła ich dyscyplinarna przewaga nad prostakami. Od dziecka
byli przyzwyczajeni do rozkazywania służbie swoich rodziców, a później
służącym w korpusach kadetów. Posłuch podwładnych był dla nich zjawiskiem
powszednim i pospolitym, więc nie wzbudzał żadnych słodkich dreszczów,
w istocie swej, patologicznych emocji. Nie potrzebowali wyżywać się we władzy
nad podkomendnymi. Znęcanie się nad ludzką godnością jest zazwyczaj miarą
służalczości małych dzierżymordów przed większymi i największymi.
Lecz tych kulturalnych kadrowych oficerów wystrzelano niemal co do nogi
w pierwszym i drugim roku wojny. Honor rycerski, archaicznie pojmowany,
nakazywał im iść zawsze na przodzie, czy to na ogień karabinów maszynowych, czy
na druciane zasieki i pola minowe. Ci, którzy po nich przyszli, byli już zupełnie innymi
ludźmi i na swoją miarę korzystali z prawa panowania człowieka nad człowiekiem.

Irchowe rękawiczki
Jedną z bardziej charakterystycznych cech rosyjskiej inteligencji,
wyznającej demokratyczny światopogląd, było przyjęcie mody, nakazującej
abnegację i niedbalstwo w ubiorze i manierach. Człowiek przyzwoicie ubrany,
a – broń Boże – elegancki i wytworny, był piętnowany przez inteligencki tłum
zwłaszcza na uniwersytetach, jako „arystokrata”, reakcjonista i wróg ludu. Nic
dziwnego przeto, że po rewolucji, gdy wygląd stał się wykładnikiem społecznych
i politycznych przekonań, każdy elegancki szczegół ubrania, a szczególnie
wszelkiego rodzaju dystynkcje, wywoływały podejrzliwość, odrazę, a wkrótce
prowokowały awantury i samosądy.
W masach żołnierskich specjalną odrazę budziły oficerskie epolety. Tkane
złotem i srebrem, wraz z postępem rewolucyjnego zdziczenia coraz częściej
stawały się obiektem napaści. Epolety zrywano z mundurów, a „winnych” ich
posiadania znieważano, a nierzadko i mordowano. Na szczęście większość
oficerów pozycyjnych nosiła szlify ochronnego koloru, uszyte z tego samego
materiału co bluzy czy kurtki. Gwiazdki rang były znaczone zwykłym
chemicznym ołówkiem, więc nie rzucały się w chore żołnierskie oczy. Z tego
powodu im bliżej okopów, akty gwałtów zdarzały się rzadziej.
Moje epolety i gwiazdki świeciły po dawnemu i najzupełniej
kontrrewolucyjnie w psychopatyczno-radykalne oczy, nie wzbudzając jednak
żadnych wrogich reakcji.
Od dłuższego czasu pełniłem obowiązki zawiadowcy korpusowego
sztabowego garażu. Przy pracy, inspektując sztabowe wozy, bywałem ubrany
byle jak. Lecz poza garażem starałem się wyglądać wzorowo, aby dać przykład
podkomendnym i mieć prawo wymagać od nich, żeby nie wyjeżdżali służbowo
w tym samym ubraniu, w którym przed chwilą leżeli pod maszyną.
W cywilu nigdy nie należałem do elegantów. Po rewolucji – jakbym
dostał bzika. Czy to z nudy, czy z przekory obudziły się naraz we mnie nowe
zamiłowania. Każdy szczegół mego ubrania stał się przedmiotem dziwacznej
staranności. W garażu wprowadziłem za zgodą szefa sztabu obowiązek używania
przez kierowców rękawiczek przy wyjeździe. Kierowca, podający maszynę przed
sztab, musiał być w brązowych skórzanych rękawiczkach. Ja sam używałem
irchowych, cytrynowobiałych, wybitnie szykownych i co dzień dziewiczo
świeżych. Żołnierze trochę się najpierw podśmiewali, bardziej spoufaleni ze mną
sprawdzali spod oka, czy rzeczywiście są codziennie świeże, wreszcie wynikła
z tego lokalna moda, widocznie silniejsza od rewolucyjnej psychozy, bo nawet
gdy padł blady strach na epolety, białe kołnierzyki i inne szczegóły „pańskiego”
stroju, głos ludu ustami mojego ordynansa zapewnił mnie, że mogę się nosić jak
dotychczas, jak najbardziej elegancko.

Nie ma Tani
W tym czasie, gdy rewolucja już się toczyła, mówiąc obrazowo, coraz
bardziej zbałwanioną i mętną powodzią, słońce zaczynało mocniej przypiekać
w południowych godzinach, mimo że od wieczora do późnego rana półwietrze
tężało przymrozkami, szkląc drogi i kałuże i posrebrzając wszystkie widoki
nietrwałymi szronami. Nocami w ciemnych głębinach nieba jeszcze po
zimowemu jarzyły się gwiazdy i po zimowemu słyszało się szepty i szelesty,
niewątpliwie kosmiczne, raz wraz jednak już zagłuszane solowymi i chóralnymi
głosami powracającego ptactwa.
Przychodziła znów wiosna, ta sama i bliska co przez wszystkie lata
dzieciństwa i młodości, a może jeszcze bardziej i serdeczna w ucieczce od
rozhukanego żywiołu. Niemal świadomie wpadłem w sentymentalizm
i prawie dziecinne nastroje. Młody księżyc nieśpiesznie wędrował nad
skalnymi i leśnymi garbami… Może właśnie mojej żywej i czułej wrażliwości
na przyrodę zawdzięczam, że udało mi się w tym okresie utrzymać jaką
taką równowagę duchową. Gdy stawało się zbyt ciasno i niewygodnie wśród
plątaniny myśli, uciekałem od nich fizycznie, jechałem w góry. W zupełnej
ich pustce i ciszy wyzbywałem się wszystkich niepokojów, łączących mnie
z rzeczywistością, opuszczało mnie poczucie teraźniejszości, jak kurz
strząsałem z siebie psychiczne i mentalne zaśmiecenia zbiorowością. Znów
stawałem się odbiorcą przestrzeni i planów, na których tle wojna i rewolucja
nabierały najwłaściwszego dla nich kształtu w najwłaściwszych proporcjach:
obojętnej, przypadkowej i krótkotrwałej tymczasowości.
Prowadzony od wewnątrz zmysłem kosmicznej wspólnoty rozpoznawałem
w skałach moje rówieśnice, a w ich kamiennej ciszy nabierały znaczenia wszystkie
głosy w nieznanej mowie. Wychodziłem ze swojej trójwymiarowości, łączyłem
się ze swoją pradawnością, włączałem w nieskończoność czasu i przestrzeni,
radując się cudem. Świadomości prawdziwej, a nie znającej kresu egzystencji.
Nie była to fantazja, ale realne przeżycie. Stawałem się pojemnym bez granic
nawet nie tracąc poczucia swojego tymczasowego tu i teraz. Było mi, jakby glob
ziemski wyrastał ze mnie, a nie ja z niego.
***
Na Dziczej Wierszy, gdzie tak niedawno bytowała skolektywizowana
Messalina gór, pustka.
Samotna chałupinka stoi, jeszcze bardziej samotna i nędzna. Wewnątrz
na glinianym toku skorupy garnków, pomiędzy którymi błyska plugawym
realizmem połamana artyleryjska ostroga. Na kulawym zydelku ślady myszy.
W miejsce rozbitej szybki, wtłamszone szczątki huculskiej spódnicy. Cisza
tutejsza straszy. Niepodobna się w nią wsłuchać, by nie wywołać ataku
przerażenia. Chociaż w tym osierociałym przytułku chyba i złe duchy się nie
trzymają.
Znacznie później dowiedziałem się, że dziki żywot Tani i dziada został
rozbity jak ich gliniane garnki. Tanię zabrali sołdaty dla własnej wygody
w dolinę, a dziad przepadł bez wieści. Może chciał bronić swego stada i dostał
kulę między łopatki.
A jeszcze później doszła mnie wieść, że Tania, pomimo wszystko, urodziła
syna. Podobno miał mieć szare oczy. Z kilkudziesięciu i jednego, każdy kto miał
szare oczy mógł mieć powody do wzruszeń. Lecz takich było kilkunastu.

Małżeństwo z rewolucją z przypadku
Był u nas żołnierz nazwiskiem Dorosz, chłop spod Zamościa, a może
Krasnostawu. Piastował stanowisko stajennego i stangreta. Konie mierzynki,
polską modą strzyżone, doskonale utrzymane przez gospodarnego Dorosza,
wyglądały jak cugowe ze stajni co najmniej dziesięciowłókowego magnata.
I oto któregoś wieczoru, gdy słońce już wsiadało na Popa Iwana, znów mnie
pociągnął nastrój wiosny, że nie mogłem wysiedzieć w kancelarii. Wymyśliłem
jakiś powód i kazałem Doroszowi zaprząc do bryczki, by z pierwszymi cieniami
szczytów posunąć na zachodź, bliżej pozycji, gdzie albo słonka pociągnie, albo
cietrzew zagra przed nocą.
Na wybieraniu się spełzło do zmroku.
Gdy mijaliśmy wielką kantynę, jakąś szopę po austriackiej administracji,
moją uwagę zwróciły kupy żołnierzy i oficerów, kręcących się tu i tam,
wchodzących do środka, to wychodzących, widocznie czymś bardzo przejętych
i rozgorączkowanych.
Zapytałem Dorosza, co się stało, czy ma stać, na co on z większym jak na
furmana podnieceniem odpowiedział, że to właśnie te wybory do rewolucyjnego
komitetu. Tu do korpusowego, a następnie będą do komitetu armii
w Czerniowcach.
– U nas mówią, że to niedobrze, że pan nie uważa na te wybory. Mówią
ludzie, że gdyby pan zechciał, to wszyscy wybieraliby pana i do korpusowego
komitetu i do Czerniowiec.
Czerniowce?! Wielki Boże. Z dźwięku słowa zapaliły się gorące wspomnienia
i nie iskra, ale ogień buchnął w gorącym popiele.
– Dorosz, stań. Zaczekaj tu na mnie, skoczę zobaczyć, co się tam dzieje.
Nie wiedziałem i nie przeczuwałem, że w tej chwili rozpoczął się nowy
rozdział mojego życia. Który na długie lata, bodaj na życie całe nadał zupełnie
inny niż dotychczas kierunek wszystkim jego kolejom i wydarzeniom.
Duży barak był pełny po brzegi, może z tysiąc żołnierzy może więcej,
a między nimi to grupami, to w pojedynkę widziało się oficerów, na oko ze sto
kilkadziesiąt osób. Wszystko się tłoczyło w miejscu w ciągłym ruchu, wyraźnie
już czymś podnieconych. Karbidówe samochodowe latarnie, ustawione
pośrodku i w rogach baraku, rzucały natrętne i rażące oczy blaski na wielką kupę
ludzkich głów, z których błyskały ciekawe, rozognione i już najczęściej gniewne
spojrzenia. Na prowizorycznym wzniesieniu stał stół, przy którym prezydował
pułkownik generalnego sztabu von Lampe, jak zwykle opanowany, spokojny
i grzeczny. Obok niego siedzieli dwaj oficerowie, mi nieznani, po drugiej stronie
szofer naszego garażu i radiotechnik, obaj żołnierze. Stanowili oni prezydium
wielkiego wyborczego zgromadzenia korpusu.
Wepchnąłem się w tłum. Siedzących miejsc nie było, wszyscy stali. Właśnie
przemawiał jakiś oficer. Nie znałem go więc spytałem szeptem pierwszego
z brzegu sąsiada, kto to jest. Odpowiedział ironicznym szeptem, że to rotmistrz
taki a taki z kawaleryjskiej rezerwowej dywizji, delegat oficerski.
Ta informacja już mnie zelektryzowała w przykry sposób. Dlaczego delegat
tylko oficerski?
W szybkich skrótach pomyślałem, że jeśli się zapowiada i utrzyma
modus delegatów oficerskich osobno i żołnierskich osobno, to się zawiążą dwa
zorganizowane obozy i chyba tylko zupełnie ślepy nie widzi i nie rozumie, że
walka między nimi będzie nieunikniona, a biorąc pod uwagę już rozpalone
nienawiści i pasje, nie trudno przewidzieć jakiego rodzaju będzie to walka
i jaki będzie miała przebieg. Każdemu przytomnie myślącemu wynik tej walki
z użyciem karabinów i granatów nie mógł wydawać się niepewny.
Przecisnąłem się do prezydialnego stołu, możliwie jak najbliżej,
wspomagany już przez kilku żołnierzy, którzy mnie poznali. Lampe uprzejmie
kiwnął mi głową na przywitanie, i natychmiast po raz drugi, jakby aprobując
moją obecność, odgadując moje znaki, że proszę o głos, coś szepnął sąsiadom na
prawo i lewo i wpisał moje nazwisko na listę mówców.
Tymczasem gorący rotmistrz, ponoszony odrazą, obrazą i gniewem na
rewolucję i nietajoną pogardą dla rewolucjonistów, jakby oni tu byli tylko
hańbiącym wyjątkiem, ział w słowach tak szczerych i tak burzliwych, że było
wprost nie do wiary, że to przemawia nie prowokator. Rotmistrz po prostu
wzywał korpus oficerski do samoobrony z bronią w ręku. Mówił:
– … w chwili, gdy się wszystko wali k czertiam, gdy się wszyscy łączą
w obronie swoich klasowych praw i zawodowych interesów, oficerowie, zepchnięci
przez wyzwoloną z dyscypliny soldatczynę do poziomu jakichś pariasów, czy
zbrodniarzy, powinni natychmiast zorganizować się i zmobilizować bojowo,
by bronić resztek posiadania swojego stanu i domagać się równouprawnienia,
gdyż… - zakończył z gorzkim patosem – oficerowie też są ludźmi.
Ten, niezupełnie przytomny pod wpływem poczucia niezawinionych krzywd
człowiek, nawoływał do walki z prochem przy pomocy zapalonych żagwi.
Gdy skończył swoje histeryczne i roztrzepotane krzywdami przemówienie,
z gromady oficerów i urzędników wojskowych posypały się nie nazbyt
zdecydowane oklaski, gdy jednocześnie w tłumie żołnierzy rozległy się
przytłumione śmieszki i ożywione, wesołe raczej niż mściwe, przygaduszki,
wybitnie sołdackimi dowcipami zaprawione.
Po chwili wszedł na trybunę zażywny podpułkownik, komendant
korpusowej polowej piekarni, pęczniejący piekarnianym dosytem, czerwony na
pucołowatej twarzy, i z miejsca zakrzyknął w tonacji, zdradzającej alkoholowy
podkład, aż karbidowe światła zadrgały:
– My nie pozwolimy obrażać nasz mundur oficerski!
I tyle było jego interwencji, a w całym baraku wybuchła taka wesołość, że
w niej utonęły bez śladu brawa solidaryzującej się części wiecowników.
Pułkownik von Lampe spojrzał na mnie bezradnie a wymownie, a gdy się
uciszyło, zapowiedział:
– Głos ma kolegialny asesor…
Na chwilę zrobiło się cicho, ale gdy kolegialny asesor wszedł na trybunę,
od kupy korpusowych szoferów, obozowych furmanów i, o dziwo, od
tłumu artylerzystów 37. Parkowej Brygady, niedawnych współzawodników
o przychylność pięknej Tani, posypały się gęste, głośne i zachęcające oklaski.
Zdawałem sobie sprawę, że jeśli zamierzam kogoś czegoś nauczyć i do
czegoś przekonać, to przede wszystkim nie mogę tego kogoś zniechęcać, a broń
Boże, obrażać zbyt przekonywającym argumentem. Nawet głupków, mimo że
potężnie prowokują. Nie wiedziałem jak wybrnę, mając przed sobą dwie strony
o tak odmiennym poziomie i kierunku uczuć, bo nie myśli; pokonywała je
powszechna bezmyślność.
Nie zalecało się wkupywać w sympatię i łaski żołnierzy, powtarzając
rewolucyjne dusery płynące z Petersburga, bo odwrócą się z miejsca oficerowie
i już żaden najmądrzejszy argument do nich nie znajdzie drogi. Nie była również
to odpowiednia chwila na wyrazy współczucia dla martyrologii oficerów, w owe
czasy prawdziwie bohaterskiej kasty narodu wystawionej na ciężką próbę, bo się
zrewoltuje pugaczowski instynkt żołnierzy i oni z kolei zamkną się na głucho
przed najrozumniejszymi nawet wywodami, odrzucając je jak postny kapuśniak
w dniu wielkiego święta rewolucji. Więc jak?
Trzeba było wystrzelić tak, by nikogo nie ominąć i nikogo nie zrazić
stronniczością. Skierowałem mój apel do chłopskiego rozumu panów oficerów
i do chłopskiej rozwagi żołnierzy przy obliczaniu strat i zysków. Sugerowałem
jednym i drugim, by mój głos zrozumiano i przyjęto, jak strzał wartownika na
trwogę z wysuniętej w nieznane placówki, skąd zbliża się największy wspólny
podnieconych szałem. Ostrzegałem, że taka walka grozi zagładą obydwóch.
Wzywałem raczej serdecznie niż po mentorsku, żeby się nie oskarżali wzajemnie,
nie szukali winnych wśród bliskich i żywych, gdyż winni od dziesiątków i setek
lat leżą w grobach. Namawiałem, by wszyscy zrozumieli dobrze, że rewolucja
jest faktem, który się stał, i nie ma widoków, by się odstał, a więc równie prożne
są żale, utyskiwania i bezpłodne skargi na rewolucję i na chorobliwe zjawiska
jej tówarzyszące. Chorobę trzeba leczyć, perswadówałem, a wymyślania nie
są lekarstwem, przeciwnie – w wielu wypadkach potęgują chorobę. Mówiłem
o nówych czasach, wymagających od wszystkich ludzi w jednakówym stopniu
dobrej i rozumnej woli w układania nówych stosunków między ludźmi. Tylko
na płaszczyźnie od klasy, z jakiej się wywodzi, i pozycji, jaką zajmuje, może
być uczciwie i rozsądnie rozwiązany aktualny problem wzajemnych stosunków
między oficerami i żołnierzami.
Pod żadnym pozorem – gardłówałem – nie można dopuścić do
pówstania dwoch obozów. Kastówe wybory pogrzebałyby i bez tego słabą
nadzieję wyjścia z chaosu na jakąś drogę prawdziwej wspołpracy. Zachęcałem,
by panowie oficerowie wybierali na delegatów do wspólnej organizacji
najroztropniejszych i najsprawniejszych żołnierzy, zaś żołnierzom radziłem
wybierać najsurowszych lecz „sprawiedliwych” oficerów. (W owym czasie
pojęcie „sprawiedliwego oficera nie straciło jeszcze swojej uczuciowej wagi.)
Na ostatek instynkt podpowiedział mi, że to gorące przemówienie należy
zakończyć żartem. (Późniejsza praktyka rewolucyjnego mówcy nauczyła
mnie, że każde przemówienie do prostych ludzi musi być zakończone czymś
wesołym, by niezależnie od celu i treści przemowy, słuchacze chociaż trochę
mogli się pośmiać. Przemówienie bez wesołego zakończenia jest jak chłopski
pierścionek bez kolorowego szkiełka, czyli tak zwanego „wesołego oczka”.) Dla
kolorowego oczka dodałem, że może dobrze byłoby wybrać do komitetu armii
podpułkownika z polowej piekarni, by biednym deputatom w Czerniowcach
nie zabrakło chleba.
Wśród śmiechu na sali pułkownik von Lampe zarządził wybory, po czym
zamknął wiec.
Jak obiecywał Dorosz, zostałem wybrany do korpusowego komitetu, a
także jako jeden z czterech deputatów do komitetu armii w Czerniowcach. Tej
samej jeszcze nocy wyjechaliśmy sztabówką półciężarówką do Czerniowiec, jako
spóźnieni deputowani sztabu XVIII Korpusu do Komitetu 8 Armii, który już od
tygodnia w Czerniowcach urzędował.
***
Trzęsąc się z zimna w budce szoferskiej, oddawałem się introspekcyjnym
rozważaniom, jakimiż dziwnymi drogami błądzi ludzki szary los, od jakich
egoistycznych pobudek, samolubnych odruchów i intymnych uczuć zależą tak
zwane ważne decyzje w sprawach nic wspólnego nie mających z intymnością.
Cieszyłem się wstydliwie, że nikt nie wie i nigdy się nie dowie o prawdziwych
i decydujących powodach mojego niespodziewanego nawrotu do sprawy
rewolucyjnej, wciąż mi dalekiej i we własnym przekonaniu – beznadziejnej. Dość
powierzchowną satysfakcję z rewolucyjnego awansu, który tak wypadkowo
wyskoczył z doroszowskiej bryczki, neutralizowała i znacznie jaskrawiej
naturalizowała wielka radość powrotu do samotnej willi za dworcem kolejowym.
A gdy wyrzuty obywatelskiego sumienia zaczynały zbyt dokuczać i już trochę
nudzić, przerywałem psychoanalizę. Przyjmowałem postawę widza w teatrze,
zachęcając siebie samego: „Graj, bracie, dalej, a ja sobie popatrzę i posłucham,
jak ci idzie”.
Wczesnym rankiem nieśmiało zapukałem do cichego domu.
Rezerwat czułej pamięci miał się wzbogacić o jeszcze jeden nawrot do
małego szczęścia, posiadającego tę osobliwą cechę, że poki ono trwa, starczy za
wielkie, za największe. Krotkie i górące jego chwile zaczęły mijać się z zimną
dzienną rzeczywistością, w którą musiałem iść już w obcym dla siebie wcieleniu.
I szedłem bez wahania, bo tak nakazywało prawo czasu.

Próbuję gasić pożar szklanką wody
To, co zastaliśmy w Czerniowcach, nie tylko nie rokowało żadnych nadziei,
lecz wprost przerażało. Jakbym się znalazł o parę pięter wyżej w rewolucyjnym
domku z kart. Widać stąd było dalej i dokładniej, jak sprawy rewolucji toczą się
ku własnej i ogólnej katastrofie.
Sztab armii systematycznie, złośliwie i zaciekle sabotował każdą, nawet
najbardziej umiarkowaną i korzystną inicjatywę rewolucyjnego komitetu:
komitet zaś czynił wszystko, tylko jeszcze bardziej po prostacku, by wśród
generalicji i oficerów sztabu wzbudzić do rewolucji jeszcze większą odrazę.
Rewolucyjny komitet sztabu armii składał się z 60 deputowanych, w tym
14 oficerów. Z punktu zajął nieprzejednanie wrogie stanówisko w stosunku
do całego sztabu armii, wyróżniając szczególnym odium generała Kaledina,
starego dońskiego kozaka, reagującego na komitet rewolucyjny, jak na bandę
drapichrustów, przez niedopatrzenie policji hulających na wolności. Mniej
może wrogo, ale równie nieufnie odnoszono się do generała Romanowskiego;
w stosunku natomiast do generała hrabiego Geydena i rotmistrza hrabiego
Benkedorfa nienawiść wszystkich członków komitetu, nie wyłączając oficerów,
dominowała nad wszystkim. Tych dwóch, nieuleczalnie usztywnionych
z racji swojego hrabiostwa, służby w cesarskiej gwardii, pogardy dla chamów
i absolutnego przekonania, że jeszcze tydzień-dwa i jubel czerni się skończy,
było prawdziwie złymi duchami sztabu armii. Mniejsza bowiem o to czy ustawa
powołująca rewolucyjne komitety była dobra i rozumna, czy zła i szkodliwa,
skoro zatwierdzona została przez naczelne dowództwo, posiadała moc
obowiązującą. Tymczasem sztab armii prowokująco rozmyślnie ją ignorował.
Do najpospolitszych szykan należało utrudnianie komitetowi łączności z dywizjami
i pułkami przez aparaty Huguesa, odmawianie aut dla wyjazdów członków
komitetu w sprawach ich działalności, wreszcie kwestionowanie na każdym
kroku jego uprawnień.
Odbywały się jednak wspólne posiedzenia.
Przed naszym przyjazdem odbyły się już trzy i wszystkie miały niezmiernie
burzliwy lub wręcz ordynarny przebieg. Kilku z nas przytomniejszych
zrozumiało, że jeśli ten stan potrwa jeszcze kilka dni, to z rzekomej kooperacji
staroreżymowego sztabu armii z rewolucyjnym komitetem wyniknie strzelanina
na większą skalę.
Na kolejnym posiedzeniu, w którym brałem już udział, byli obecni:
gen. Romanówski, szef sztabu armii, gen. hr. Geyden, kwatermistrz sztabu, rtm.
hr. Benkendorf i szef wojskowej komunikacji generał, którego nazwisko wypadło
mi z pamięci; siedział milczący, jakby nieobecny, pogrążony we własnych myślach,
emanujących melancholią. Zebranie odbyło się w inscenizacji, demonstracyjnie
podkreślającej obraźliwą niedbałość gospodarzy (sztab armii). Duży ciemny
i zadymiony pokój w wielkim pałacu, kulawy stół, powalany atramentem
i w wielu miejscach przypalony śladami menażek z ognia, kilkanaście krzeseł…
Na przywitanie nikt nikomu ręki nie podał, nikt nikomu się nie ukłonił i nie
powiedział najpospolitszego „Dobry wieczór”.
Jeśli dotychczas w zetknięciu z Rosjanami nie odczuwałem narodowej
i obyczajowej odrębności, to patrząc na tę degenerację elementarnych form
obcowania ludzi z ludźmi, zrozumiałem, jak bardzo są mi oni obcy i jak droga
jest mi moja narodowa i obyczajowa inność. Jakby dwa dzikie szczepy ze Złotego
Wybrzeża spotkały się w krzakach, dla wzajemnego wyplucia sobie w oczy
wszelkich paskudztw, najbardziej obraźliwych.
Wydało mi się trochę dziwne, że zebranie, tak obrażające ludzką
przystojność, zachowało jakieś formy udawanego parlamentaryzmu. Na
przewodniczącego został proszony przez wszystkich gen. Romanowski, jako
najstarszy rangą i stanowiskiem.
Wkrótce poprosiłem go o udzielenie mi głosu.
Z lekka ironicznie popatrując na moje urzędnicze epolety, uprzejmie zapytał
o moje nazwisko. – To pan już współpracował z nami na terenie Czerniowiec…?
– Tak jest, panie generale – odpowiedziałem krotko i rozpocząłem moją
rewolucyjną karierę.
Zaskakując sztabowych jaśnie panów najbardziej salonowymi intonacjami,
zachowując wszystkie formy nowej wojskowej dyscypliny i ciesząc towarzyszy
deputatów stanowczością legalnych postulatów komitetowego widzimisię,
pozwoliłem sobie bardzo krytycznie ocenić przebieg dotychczasowych narad
i podać w wątpliwość ich sens. „Jeśli mamy się tu spotykać dla wygrażania pięścią
przed nosem – mówiłem grzecznie modulując – to nasze zebrania nie posiadają
żadnej wartości, przeciwnie są szkodliwe i bardzo ryzykowne, gdyż nigdy
nie wiadomo, czym się mogą skończyć”. Zwracając się do hrabiego Geydena,
zauważyłem uprzejmie, bez żadnej ironii: „Pan hrabia (po rosyjsku mówi się
wprost „graf”, bez „pan”) wczoraj zagroził naszemu towarzyszowi i delegatowi
komitetu aresztem przez sztabowych żandarmów. Czy panu i panom generałom
się nie wydaje, że taka groźba jest raczej stylistyczną, choć nieco archaiczną,
przyprawą do trywialnego konfliktu generała z podwładnym, niż zapowiedzią
konkretnych sankcji? Przecież pan hrabia się orientuje w jakich czasach żyje
i działa, więc wie, że sztabowi żandarmi, jako żołnierze rewolucyjnej armii na
jedno skinienie delegata Nikowskiego aresztowaliby pana hrabiego ze wszystkimi
przewidzianymi, a co gorsza, nieprzewidzianymi przez rewolucyjny obyczaj
skutkami, które jak wszystkim wiadomo – są, niestety, bardzo nieobliczalne
i nieobyczajne”.
Z kolei powołałem się na legalizm rewolucyjnych komitetów, omówiłem
punkt po punkcie jego uprawnienia, po czym przekonywałem moich towarzyszy,
że uprzejmość obowiązuje w równej mierze rewolucyjnych delegatów, co
panów generałów. Zwróciłem im uwagę, że jesteśmy reprezentantami rewolucji
republikańskiej w skali rosyjskiej, a jak się spodziewają nasi rewolucyjni
wodzowie, być może, i światowej, więc nie jest celowe ani godne zużywanie
energii na terenowe rozgrywki. Przełomowa chwila wymaga od nas umiejętności
i rozwagi raczej budowniczych, wyzwolonych z namiętności i cech powiatowych
trybunów. Trzeba po gospodarsku realizować ideały rewolucji, nie niszczyć
ustrojowego aparatu wojska, a korzystać z niego oględnie, zawsze pamiętając,
że przebudujemy ducha sił zbrojnych republiki w okresie, gdy trwa wojna
z zewnętrznym przeciwnikiem i wewnętrznymi wrogami nowego ustroju. Nowe
prawo pozostawia dowództwu wszystkich stopni sprawy strategiczne i bojówce,
rezerwując dla nas kierownictwo życiem społecznym i politycznym żołnierskich
mas. W wypadku konfliktu strategii z polityką dobra wola obu stron wskaże
sposób kompromisowych rozwiązań i temu przede wszystkim powinny służyć
nasze wspólne narady.
Moje racje i oracje zostały przyjęte przez wszystkich z dużym
zdziwieniem, ale i z niemniejszym zainteresowaniem. Towarzysze byli wyraźnie
ukontentowani podniesieniem ich rangi wobec przeciwników, zaś na twarzach
generałów widać było rożne refleksy wrażeń. Przede wszystkim z oblicza i całej
postaci Geydena, nieco mniej Benkendorfa, spełz wyraz pogardliwej ironii,
rysy twarzy więdły i wiotczała muskulatura. Na twarzy gen. Romanowskiego
natomiast krzepł wyraz spokojnej i bardzo życzliwej uwagi, ciekawość i jakby
zaskoczenie nowością.
Moi koledzy, zwłaszcza socjaldemokrata – mienszewik doktór medycyny
Lazarson, popatrywali na mnie z respektem i życzliwością; nawet porucznik
Nikowski, demagog i pospolity awanturnik, wydawał się urzeczony moją
wzmianką o jego rewolucyjnej przewadze nad staroreżymnym hrabią i generałem.
Nikowski też pierwszy uprzejmie kiwnął głową, gdyśmy się zbierali ku wyjściu,
i w stronę kontrrewolucyjnych generałów powiedział: „Do widzenia”. Wszyscy
się ze wszystkimi pożegnali ukłonami, bez podawania sobie rąk, ale też bez
manifestowania wrogości.
Na ulicy dr Lazarson szepnął: – „Nasi towarzysze potrzebują też moralnej
opieki i kierownictwa nie tylko taktycznego, ale i obyczajowego. Mam nadzieję,
że przy współudziale pana podniesiemy ich uświadomienie i zneutralizujemy
wpływ proletariackich i chłopskich afektów, które na razie bez reszty składają się
na ich światopogląd polityczny. Czyli emocjonalny groch z kapustą, nad którym
góruje nieufność chłopów do panów.
– Gdybyż tylko nieufność, panie doktórze…
Później, idąc samotnie do mojej willi, absolutnie i celowo zakonspirowanej
przed wszystkimi, układałem sobie plan mojej pacyfikacyjnej misji. Uprzykrzyła
mi się świadomość, że angażuję się w sprawy, które mnie z gruntu nie interesują.
Moje wystąpienie i cały dalszy jego ciąg w przyszłości traktowałem, jako
obowiązek przechodnia przy pożarze cudzego domu. Myślałem sobie wszakże
przy tym, że zaniedbywanie osobistych zysków, jakimi rewolucja premiuje
swoich szermierzy i wspólników, i wyrzekanie się z nią wspólnictwa, wtedy
gdy ona już się dokonała, chociaż w kształcie niespodziewanie potwornym,
jest niczym innym niż inteligencką skazą, ozdobioną nikomu niepotrzebnym
blaskiem bezinteresowności. Może dlatego „nasza” rewolucja była tak nieodporna,
że ją zdmuchnęła jak pianę z kufla piwa „ich” rewolucja, która stała się całkowicie
i żywiołowo ich własnością, wliczając w to wszystkie premie i zyski. Po ludzku,
pospolicie i realnie.

Odprężenie
Postanowiłem rozmówić się z generałem Romanowskim w cztery oczy,
by łącznie z nim ułożyć całokształt tej dziwacznej współpracy kontrrewolucji
z rewolucją. Moje wczorajsze wrażenia dawały mi niejakie podstawy do
przypuszczenia, że uda mi się z nim dogadać.
Nie omyliłem się. Trzydziestoparoletni generał sztabu generalnego był
wykształconym, wszechstronnie oczytanym człowiekiem, obeznanym ze
współczesnymi zagadnieniami politycznymi i społecznymi, z europejskim
socjalistycznym ruchem, więc rosyjską rewolucyjną rzeczywistość ujmował
inteligentnie i na czerwone płachty rewolucji reagował całkiem inaczej niż inni
panowie generałowie. Niezależnie od swoich przekonań monarchicznych, z którymi
się nie ukrywał, wcale nie uważał rewolucji li-tylko za bunt hołoty. Rewolucja jest
buntem hołoty, powiedział mi, wtedy tylko, gdy da się poskromnieć. Skoro jednak
hołota zwycięża poskromicieli, bunt staje się rewolucją, historycznym faktem,
z którym nie liczą się tylko bardzo głupi ludzie. Romanowski doskonale orientował
się w przyczynach rewolucji rosyjskiej, w przyczynach jej degeneracji i w tym, jak
już niewiele pozostało środków do opanowania anarchii.
Rozmowa nasza dotyczyła głównie znormalizowania stosunków między
komitetem a sztabem armii i – jak się spodziewałem – nie była ani trudna, ani
kłopotliwa. Anarchia była jednakowo groźna dla „mojej” rewolucji, jak dla „jego”
armii. Prosił mnie też gorąco, bym kontynuował swoją niewdzięczną misję
mediatora. Zgodziłem się, lecz postawiłem swoje warunki. Nie tyle pryncypialne,
co taktyczne. Zażądałem usunięcia ze wspólnych narad hr. Benkendorfa,
a co się tyczy hr. Geydena, którego obecność jako generała kwatermistrza jest
konieczna, to prosiłem, by się nie odzywał wcale, nawet na zaczepki „moich”
prostaków. Prosiłem również Romanowskiego, by od dziś nasze wspólne sesje
odbywały się w bardziej przyzwoitym pomieszczeniu sztabowego pałacu, nie zaś
w kredensowym pokoju w pobliżu kuchni.
Generał na wszystko przystał bez wahania.
Na pożegnanie uścisnęliśmy dłonie z całą serdecznością, jaka łączy ludzi,
których wielka burza niesie w nieznane w tej samej dziurawej łodzi.
Wracając ze sztabu trochę myślałem, a trochę czułem, że podejmuję
się podwójnej dywersji. Wierzyłem, chociaż nie nazbyt mocno, że przysłużę
się w ten sposób jednocześnie kontrrewolucji i rewolucji. Myślałem, że walka
z kontrrewolucją ma taki sam sens, jak walka z rewolucją; lecz ze złem rewolucji
trzeba walczyć po to, aby wygrać, a nie dla samej satysfakcji walki.
Tegoż wieczoru przyszliśmy na narady do sztabu w ośmiu.
Weszliśmy do gmachu w milczeniu i z rewolucyjną rezerwą. Gościnnie
uśmiechnięty dyżurny adiutant, rozdzwoniony huzarskimi ostrogami i służbiście
uprzejmy, wprowadził nas do dużej pięknej sali, omal nie wspaniałej. Pośrodku
wielki stół, okryty zielonym suknem, dokoła głębokie fotele, co już samym
kształtem, ociężałym a szanownym, zdawały się usposabiać do głębokich myśli
i poważnych nastrojów. Przed każdym miejscem na stole leżały arkusze czystego
papieru i ołówki (nie brakło również czerwonych), zachęcające do notowania.
We właściwych odstępach stały karafki z wodą na srebrnych tacach, a obok nich
piękne rżnięte szklanki i kilka ciężkich brązowych popielniczek. Całość robiła
wrażenie sali kongresowej.
Widziałem i czułem jak szybko ustępuje rewolucyjny zamróz z niedoświadczonych
prostych serc moich towarzyszy, olśnionych niewidzianym
dotychczas przepychem, i to przygotowanym na ich przyjęcie. Doktór Lazarson
uporczywie łowił mnie wzrokiem, lecz nie dałem się złowić. Równocześnie
z nami wszedł na salę szef sztabu armii gen. Romanowski w asyście dwóch
wyższych oficerów. Wszyscy wszystkim grzecznie się ukłonili i w uroczystym
milczeniu zajęli miejsca. Dla dodania sobie fasonu palacze zapalili, nie pytając
starszych o pozwolenie.
– Tematem naszych rozmów na dziś – rozpoczął Romanowski swobodnym
i życzliwym tonem – obok kilku bieżących spraw mniejszej wagi byłoby ustalenie
proceduralnego porządku naszej współpracy… – Po czym Romanowski powtórzył
swoimi słowami, tyle że piękniej, wszystkie moje argumenty za koniecznością
znalezienia modus vivendi dla współdziałania dowództwa armii z rewkomami,
współpracy bez precedensu w historii i bez zaplecza w tradycyjnych nawykach.
Mówił, że obu stronom powinien przyświecać wspólny cel – dobro armii
i zachowanie jej zdolności obronnej. Nie ukrywał, że sytuacja jest groźna. „Zarówno
sztab armii pod wieloma względami nie jest już sztabem, jak komitety rewolucyjne
nie są już reprezentacją wzburzonych mas; jesteśmy raczej przednią strażą
ogniową, powołaną do gaszenia groźnego pożaru”. Obiecywał lojalną współpracę
i prosił o taką samą. Apelował w imię spraw wyższej wagi o wyzbycie się przesądów
klasowych i animozji stanowych, źródeł szkodliwych tarć i konfliktów. Wreszcie
zaproponował, żeby komitet deputowanych najpierw legalizował swoje postulaty,
po czym uzgadniał je ze stanowiskiem sztabu przez swoje prezydium.
Komitetowi delegaci topnieli w oczach, jak lód na słońcu.
Obrady toczyły się spokojnie i rzeczowo. Pożegnanie w uroczystej sali było
jeszcze bardziej na poziomie kongresu niż powitanie. Każdy każdemu uścisnął
kordialnie prawicę (prócz Geydena, który o parę chwil wcześniej wyniósł się bez
pożegnania) a kilku żołnierzy nie mogło się powstrzymać, by zamiast zwykłego:
„Do widzenia” nie powiedzieć na pożegnanie dziarskiego staroreżymnego:
„Szczęśliwie pozostać, panie generale”.
Przy wyjściu dr Lazaron szepnął mi na ucho: Jeszcze parę takich
konwentykli, a boję się, że zostanę kontrrewolucjonistą.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Romanowski jest poetą. Wiedziałem, że
grał. Dyrygował sobą bez błędu, jakby mu ktoś partyturę przed oczami trzymał.
W labiryncie wrogości, nieufności i głupoty sterował psychologicznym sterem,
aż dopiął swego przynajmniej o tyle, że wśród wczorajszych antagonistów zdobył
sympatię i zaufanie. Kto wie, może jemu się roił termidor? Może byłem świadkiem
jak uczył się na poczekaniu ujarzmiania zrewoltowanych dusz, by w potrzebie
im rozkazywać? Jednego obaj nie przeczuwaliśmy: że za parę lat dosięgnie go
w Konstantynopolu fanatyczna kula monarchisty, dla którego Romanowski,
znakomity generał i ideowy monarchista, stał się, przez współpracę z nami,
zdrajcą.
Na razie wydawało się, że na wewnętrznym froncie 8. Armii nastąpił pokój.
Niestety nie na długo. W kilka dni potem wybrano mnie prezesem rewolucyjnego
komitetu. I mściwy los właśnie na mnie zwalił obowiązek rozplątywania
poważnych powikłań, dodając do spreparowanej przeze mnie i Romanowskiego
beczki miodu kubek dońskiego kozackiego dziegciu.

Towarzysze z Rewkomu
Wybór na prezesa komitetu był dla mnie całkowitą niespodzianką.
Najszczerzej pragnąłem uchylić się od tego zaszczytu, ale gdy gromada pod
wpływem przebiegłego i namiętnego mącenia w głowach przez doktóra Lazarsona
o moich rewolucyjnych cnotach, nacisnęła, musiałem się poddać. Sprawa była
o tyle pilna, że dotychczasowy prezes spowodował w szynku grubszy ideologiczny
zatarg z jakimś eserem, wpierw na tematy partyjne, później osobiste. Nie
mogąc dialektycznie ugruntować swoich socjaldemokratycznych racji w głowie
socjalrewolucjonisty, rąbnął w nią kuflem od piwa, po czym powstała powszechna
batalia w lokalu, z niemałym wysiłkiem zlikwidowana przez żandarmerię.
Parę słów o narodowościowym składzie naszego rewkomu:
Polaków było dwóch, ja i pewien ponury i zawzięty bolszewik. Typ
krwiożerczy, milkliwy i niezmiernie prostacki, przyczajony jak ryś na sarnę
w oczekiwaniu na swój czas. Ten rodak nienawidził mnie jak mało kto w życiu.
Za demokrację, którą pogardzał w ogólności jak wszyscy z zakonu Lenina, i za
demokrację w szczególności, gdy połączona była ze szlacheckim pochodzeniem;
za to szlacheckie pochodzenie, za dobre maniery i grzeczność, a głównie za
życzliwość do ludzi. „Jaką to drogą i w jakim tajemniczym celu – zapytał mnie
kiedyś zjadliwie – znalazłem się po stronie rewolucji, pochodząc, jak dokładnie
wiadomo, z klasy najpodlejszych krwiopijców i wrogów ludu pracującego?”
Odpowiedziałem mu poufnie i błagając o największy sekret, że to car rosyjski
płaci mi grubą forsę przez bank holenderski, zaś szlachta wileńskiego powiatu
przysyła mi co miesiąc wędzone kiełbasy z chłopskich wątróbek i kaszanki
z krwi proletariackiej.
Rodak był ode mnie mądrzejszy. Cierpliwie czekał na swój czas. Nasuwa
się porównanie z dobrym gospodarzem, ufnie spoglądającym na dojrzewające
w słońcu czerwcowym żyto, już po krasowaniu, gdy ziarno nabiera w oczekiwaniu
lipcowego żniwa. Lipcowe żniwo bolszewikom się nie udało, za to w październiku
zebrali spóźniony, lecz obfity urodzaj.
Było kilku Ukraińców. Porucznik Bojko, zastępca prezesa komitetu,
żołnierz Nietiosin, późniejszy po mnie prezes komitetu, a w rok później mój
dobry opiekun, gdy musiałem ukrywać się przed Niemcami w zadnieprowych
pobrzeżnych łozach pod Kijówem. Przyjaźniłem się również z zaporoskim
szlachcicem z Połtawszczyzny, Łoszczyńskim, starym podoficerem w kompanii
karabinów maszynowych, a późniejszym moim pomocnikiem na stanowisku
wojennego komisarza Tymczasowego Rządu w 8. Armii. Poza tymi trzema było
jeszcze kilku „chochołów”, w owym czasie zupełnie zasymilowanych z rosyjską
masą komitetu.
Porucznik Bojko był mi wiernym przyjacielem i prawdziwym
towarzyszem w najbardziej dramatycznych chwilach naszego wspólnego losu.
Na posiedzeniach komitetu siadywał zwykle obok mnie i był bardzo pomocny
w utrzymaniu burzliwych sesji w jakim takim ładzie. Gdy wypadały rzadkie
okresy spokoju i wystarczała rutyna w prowadzeniu zebrań, Bojko szeptał mi
w uszy niezłośliwe wyrzuty za krzywdy ludu ukraińskiego z rąk szlachty polskiej,
na co ja wychodziłem z atutowego wspomnienia rzezi humańskiej, którą on
natychmiast rekontrował pacyfikacjami Jaremy… I tak sobie szeptaliśmy
pogodnie o burzliwych i krwawych dziejach przeszłości, jakby świadcząc sobie
wzajemnie, że historia nie konserwuje namiętności uczuć i waru krwi. Wszystko
przemija. Prawdziwą rzeczywistością jest przemijanie.
Było wśród nas również kilku Żydów. Dr Lazarson reprezentował
socjaldemokratyczny umiar, bardziej zgodny z kulturą swojej rasy niż z Marksem.
Doktór posiadał nieprzeciętną inteligencję, którą spopularyzował sotnik
Chadżarów, tytułując go według czarnosecinnej modły „Mędrcem Syjonu”.
Życzliwy dla wszystkich, wyrozumiały dla głupich, zawsze spokojny, metodyczny
Lazarson cieszył się sympatią i szacunkiem większości członków komitetu.
Innym zupełnie typem był Dawid Paradowski, podoficer piechoty, kawaler
żołnierskiego Krzyża św. Jerzego, urodzony junak i rubach-pareń. Odeski Żyd, na
wskroś przesiąknięty odeskim klimatem żydówsko-rosyjskiej niefrasobliwości,
zuchowatości i humoru. Paradowski był wzorem męskiej urody. Wysoki,
szczupły, wysportowany, bystry w ruchach fizycznych i moralnych odruchach,
jakby zawsze pod działaniem sprężonych sił mięśni i ducha, był niepowtarzalną
osobowością. Doskonały mówca, oczywiście odważny i niezależny w sądach, był
postrachem towarzyszy z ciągotkami ku bolszewikom i anarchistom. Jednych
i drugich tępił nielitościwie ostrym i niewybrednym słowem, tuż na granicy
mordobicia. Chociaż miał za sobą sześć klas gimnazjum, celowo trzymał się
w fasonie sołdackim, z czego umiejętnie wyciągnął wszelkie korzyści.
Paru jeszcze Żydów żołnierzy nie wyróżniało się niczym szczególnym
z szarej masy komitetowych deputatów.

Powoduję odwołanie gen. Kaledina
Wreszcie przyszła bieda. W 37. dywizji XVIII Korpusu tłum żołnierzy w bestialski sposób
zamordował pułkownika sztabu generalnego, przypadkowo przejeżdżającego
przez miejsce postoju rezerwowego pułku. Historia i scena tego dramatu była
prawie na owe czasy banalna.
Pod wieczór, we wsi, gdzie stał rozlokowany pułk, wzdłuż podeschniętej
drogi rozsiadła się gromada żołnierzy, gdy inni wałęsali się kupami jej środkiem.
Gdy nadjechało sztabowe auto, żołnierze według nowego obyczaju, nie chcąc
wykazać się jeden przed drugim służbistym pośpiechem wobec panów oficerów,
demonstracyjnie symulowali zupełną obojętność na sygnały kierowcy, tak że
auto musiało się wreszcie zatrzymać. Wówczas w otwartym wozie stanął w całej
okazałości pułkownik sztabu generalnego, w błyszczących, srebrem tkanych
epoletach, przy wspaniale dekoracyjnych akselbantach, i dopiero chlusnął
w żołnierzy stekiem najobrzydliwszych wyzwisk, a wśród nich – od zbuntowanych
rabów i bolszewickiej swołoczy.
Pułkownika zastrzelono na miejscu, skłuto i rozszarpano, już martwego
skopano buciorami i wrzucono do rowu. Przed śmiercią zdążył oddać kilka
strzałów, które zabiły jednego żołnierza a trzech ciężko raniły.
Oczywiście kreowano ich na ofiary, wzywające o pomstę rewolucji. Agenci
bolszewiccy umiejętnie podsycali podniecenie i otwarty bunt groził resztkom
ładu, z takim trudem utrzymywanego przez deputatów pułkowych i dywizyjnych
komitetów, a także przez tych prawdziwie bohaterskich oficerów, posiadających
jeszcze jaki taki autorytet wśród żołnierzy. Już następnego dnia w innym pułku
tej samej dywizji strzałami w plecy zamordowano dwóch oficerów. Sprawcy
pozostali „nieznani”, chociaż wiedzieliśmy i wszyscy wiedzieli, że sprawcy byli
wszystkim doskonale znani.
Rozdzwoniły się na alarm i trwogę polowe telefony, huguesy nie milkły,
poruszenie stawało się powszechne i bliskie już paniki, a ostrość widzenia
i trafność decyzji zostały niebezpiecznie nadwerężone. I wówczas stała się rzecz
najgłupsza. Dowódca armii, stary kozak generał Kaledin, wydał szefowi sztabu
armii rozkaz wysłania w rejony oddziałów „winnych niesubordynacji” pułku
dońskich kozaków, pod dowództwem takich samych jak Kaledin reakcyjnych
oficerów, z surową instrukcją ukrócenia anarchii siłą, przy pomocy kozackich
karabinów maszynowych.
Szef sztabu gen. Romanowski w tejże chwili powiadomił mnie o tym
telefonicznie, zapytując czy ja, w imieniu komitetu, nie mogę wskazać żadnych
innych sposobów likwidacji kryzysu i czy się nie obawiam, że dyspozycja starego
dowódcy armii może wywołać jeszcze większe nieszczęście, którego znaczenia
i granic nie da się przewidzieć. Odpowiedziałem mu, że bojowy animusz gen.
Kaledina w najlepszym razie wywoła wojnę domową w 8. Armii, w najgorszym
zaś może spowodować przyłączenie się kozaków do piechoty ze wszystkimi
skutkami, z rzezią oficerów i likwidacją frontu włącznie. Powiedziałem, że
dyspozycje Kaledina uważam za szaleństwo i dowód jego niepoczytalności,
i proszę, a nawet żądam wstrzymania rozkazu na dwie godziny, aż zdążę
porozumieć się ze sztabem Południowego Frontu przez mojego zwierzchnika,
komisarza rządu przy dowództwie frontu, by prosić dowódcę o odwołanie
rozkazu Kaledina.
W godzinę po tym kilka sztabowych aut z członkami naszego komitetu
gnało w zagrożone rejony, zaś po dwóch godzinach dowódca frontu gen.
Brusiłow odwołał rozkaz Kaledina; a już nazajutrz Naczelne Dowództwo na
wniosek rewolucyjnego komitetu 8. Armii, popartego przez komisarza frontu
i jego dowódcę, odwołało gen. Kaledina. Tego samego wieczoru stary i nic nie
rozumiejący człowiek odjechał z Czerniowiec nad swój Don. W rok później
zastrzelił się w swym atamańskim pałacu, gdy pojął, że jego dońscy kozacy też
go opuścili dla rewolucji.

Uśmierzam kontrrewolucyjne knowania hrabiego Benkendorfa
Minęło kilka tygodni w gorączkowej i niełatwej pacyfikacji nastrojów,
wzburzonych wypadkami w 37. dywizji. Gen. Romanowski wyjechał
z Czerniowiec do kwatery głównej naczelnego wodza. Poduszone przez niego
na jakiś czas kontrrewolucyjne inicjatywy podjął najgłupszy reakcjonista,
rotmistrz hrabia Benkendorf. Doszły nas wieści, że on to stanął na czele
kontrrewolucyjnego spisku, aby „zrobić porządek” z naszym rewkomem.
„Podobno” saperzy są też przeciwnikami rewolucji, a ściślej mówiąc naszego
komitetu, w którym – ich zdaniem – zadekowały się ciemne mużyki z piechoty
i pobierają generalskie uposażenia. „Podobno” oficerowie III kawaleryjskiego
korpusu pod dowództwem barona Piotra Wrangla są już przygotowani do
likwidacji naszego komitetu. „Podobno” gen. Romanowski ma już nie wrócić
do sztabu. Słuchy obrastały plotkami, wzniecały podniecenie, a przede
wszystkim strach, który wielkimi oczami dostrzegał otoczenie reakcyjną
zmową i podpowiadał niektórym, że tylko szybka ucieczka z miasta do którejś
przyfrontowej dywizji może nas uratować od niechybnej zguby, a rewolucję od
kontrrewolucji.
Dla moich pacyfikacyjnych zamiarów ten powiew paniki był bardzo
użyteczny. Za jednym zamachem chciałem uwolnić komitet od wpływów
nazbyt radykalnych elementów, a jednocześnie dać po palcach Benkendorfowi
i jego kontrrewolucyjnej kompanii. Gra była jednak dość niebezpieczna. Nie
obawiałem się wprawdzie, by Benkendorf z kupą swoich półgłówków mógł
restaurować kontrrewolucję na dłuższy czas, lecz mogło mu tego czasu starczyć
na definitywne pozbycie się nas wszystkich. Wiedziałem także, że mogę w każdej
chwili wezwać do Czerniowiec pierwszy z brzegu zrewolucjonizowany pułk
piechoty, który by radykalnie uspokoił amatorów restytucji starego porządku,
lecz łatwo sobie było wyobrazić, co by się wówczas stało z hr. Benkendorfem i jego
przyjaciółmi. Zdawałem sobie również sprawę, że każdy nasz rewolucyjny pułk
chętnie wejdzie do pięknego miasta z cujką w nieograniczonej ilości i niezwykle
przystępnymi kobietami, lecz żaden by później z Czerniowiec nie wyszedł ani
z własnej ochoty, ani z nakazu rewolucyjnej dyscypliny.
Aż oto zgłosili się do mnie dwaj wysłannicy z dywizjonu sztabowej
żandarmerii komunikując, że do sztabu wzywa się żołnierzy w pojedynkę
i grupami, bada ich stosunek do detronizacji cara, do Komitetu Dumy
Państwowej, do Tymczasowego Rządu Republiki, do petersburskiego sowdepu,
a szczególnie do naszego komitetu. Przy czym lży się naszych deputowanych
jako dezerterów, nierobów i hultajów, zapowiadając naszą szybką likwidację
i podsuwając pomysł przyłączenia się do takiej patriotycznej rozprawy.
Zobowiązałem żandarmów do powtórzenia ich rewelacji przed całym
komitetem na ogólnym zebraniu, które natychmiast zwołałem. Jak było do
przewidzenia, przebieg jego był burzliwy. Zażądano zdania sprawy z moich
ugodowych wystąpień w sztabie. Przyjęto wyłuszczone przeze mnie wyjaśnienia
i racje bez większego entuzjazmu, większość pesymistycznie pokiwała
głowami, niezłomni przeciwnicy generałów oceniali je krytycznie, ze strony
domorosłych Robespierre’ów padł wniosek natychmiastowego zastrzelenia
kilku najwybitniejszych sztabowych reakcjonistów, oczywiście z Geydenem
i Benkendorfem na czele. Wniosek ten jednak nie był nawet poddany pod
glosowanie. Później była dyskusja na temat sytuacji międzynarodowej, gdyż był
to nieodwołalny punkt porządku dziennego na każdym zebraniu rewolucyjnych
komitetów czy sowdepów, niezależnie od ich poziomu. Moje opinie podobały
się, i – jak zapewniał dr Lazarson – podniosły mój autorytet w opinii deputatów
i zneutralizowały złe wrażenie, wynikłe z mojego kompromisowego stanowiska
w stosunku do sztabu. Ja i paru moich najbliższych kolegów uważaliśmy, że
mimo krytyki pozostawiono mi nadal wolną rękę w polityce ze sztabem, skoro
żadna uchwała w tej sprawie nie zapadła.
Wobec tego uradziliśmy w kilku poufnie, że nie jest wskazane podnosić
rzuconej nam przed oczy hrabiowskiej rękawicy. Zdecydowaliśmy się natomiast
na małą zbrojną demonstrację w charakterze umoralniającego nacisku na twarde
głowy sztabowych sowizdrzałów.
Prezydium naszego rewkomu wystosowało do generalnego kwatermistrza
sztabu armii pilne pismo, żądając bezzwłocznego wydania do naszej dyspozycji
stu karabinów, dwóch luisów z odpowiednią ilością amunicji, a prócz tego dwóch
skrzynek granatów „Nowickiego”. Pismo nasze skierowaliśmy jednak nie do
kwatermistrzostwa, lecz wprost do rewolucyjnego komitetu sztabu generalnego.
Po godzinie sztabowa ciężarówka przywiozła nam broń i amunicję.
Jednocześnie puściliśmy w okolicę naszego sztabu jak najczerwieńszą wieść,
że komitet zamierza przystąpić do generalnej sanacji stosunków sztabowych
w celu radykalnej izolacji wszystkich źródeł i elementów antyrządowej
i antyrepublikańskiej inicjatywy, i w celu zapobieżenia niebezpieczeństwu
żywiołowych i anarchicznych odruchów mas na rozmaitego rodzaju prowokacje
i zaczepki awanturniczych i nieodpowiedzialnych osobistości w sztabie 8. Armii.
Gdy generał kwatermistrz zobaczył nasze pismo kwitujące odbiór broni, chociaż
też hrabia i reakcjonista, lecz bardziej przytomny od swego kuzyna Benkendorfa,
przestraszył się i potrafił przekonać swoich niezłomnych, by zaprzestali zabawy
z ogniem w prochowni.
W kilka dni później powrócił generał Romanowski, a rotmistrz Benkendorf
i paru młodych entuzjastów restauracji opuściło sztab na zawsze.
Na jakiś czas nastał spokój.

Sawinkow
Tymczasem inne wydarzenia zajęły naszą uwagę.
Na moje zaproszenie przybył w odwiedziny do naszego rewkomu Borys
Sawinkow, wojenny komisarz Tymczasowego Rządu w sąsiadującej z nami 7. Armii.
Niecodzienna postać Sawinkowa była przeze mnie wielokrotnie i wielostronnie
opisywana. Ale że Sawinkowskie „od-do” jest bardzo rozległe i bardzo rożne
w rożnych płaszczyznach, ile bym razy o nim pisał, wspominając go w takim czy
innym wcieleniu, nie bałbym się być nudnym, tak fascynującą bówiem była to
indywidualność. Churchill w swych pamiętnikach zalicza Sawinkowa do wybitnych
osobistości epoki. Sawinkow był istotnie nie tylko wybitnym człówiekiem i znanym
na cały świat rewolucjonistą; jego bardzo skomplikowana osobowość była jakby
symbolem, czy syntezą zbiorowej duszy rosyjskiego inteligenta, który całe życie
poświęcił rewolucji, nim ona się nie stała, i z niezwykłą namiętnością, aż do ofiary
z życia ją zwalczał, kiedy się dokonała.
Imię Sawinkowa przed rewolucją było sztandarem walki najbardziej
krwawej, na śmierć a nie na życie, z caratem w imię rewolucyjnego socjalizmu.
Działalność jego z tego okresu pozostawiła krwawy ślad i mieszało się tam
wszystko: poświęcenie, bohaterstwo, podstęp, okrucieństwo i zbrodnia. Po
rewolucji ten niezwykły człowiek stał się rzecznikiem obrony ojczyzny, jej honoru
i potęgi, wzorem patriotycznego przestawienia rewolucyjnych celów na drugi
plan, nie wahającym się walczyć znowu na śmierć nie na życie z bolszewicką
rewolucją w imię demokratycznej republiki.
Miało to być w moim życiu drugie spotkanie z Sawinkowem. Pierwsze
przed ośmiu laty zaaranżował nasz wspólny znajomy, gorliwy socrewolucjonista,
w nadmorskim parku w Petersburgu. Chodziło o zwerbowanie mnie do
terrorystycznej grupy eserów, którym przewodził wówczas Sawinkow obok
niesławnej pamięci Azefa. Odmówiłem. Terror był sprzeczny z moją wiarą, nie
odpowiadał mojej naturze, nawet nie pasował do moich tradycji i obyczajów
myśliwskich, wzbraniających dżentelmenowi polowania na „zasiadkę”, czy
„wychodnego”, jak to robili chłopscy kłusownicy. Próbowałem również popisać
się przed głośnym rewolucjonistą samodzielnością myślenia. Dowodziłem
więc, że terror jest błędem partii, rodzajem skazy psychicznej, neuropatycznym
odruchem słabszego, wywodzącym się z dostojewszczyzny, najbardziej
szkodliwym dla rewolucji i najbardziej demoralizującym rewolucjonistów,
w których wzniosłe powołanie gorąco wierzę.
„Ależ z pana numerek” - rzucił mi Sawinkow wtedy po polsku na
pożegnanie. Rozstaliśmy się przecież przyjaźnie w ów piękny wieczór jesienny,
a spotkanie po ośmiu latach było bardzo serdeczne, z czego wnioskowałem,
że Sawinkow dobrze mnie zapamiętał.
Ale Sawinkow nie przyjechał tylko dla przywitania znajomego kiedyś
młodzieńca i nie w celu zaprezentowania się jako dygnitarz triumfującej
rewolucji. Na zwołanym przez mnie zebraniu najbardziej rozgarniętych członków
naszego komitetu zażądał byśmy przez mobilizację wszystkich korpusowych
i dywizyjnych komitetów poparli przed rządem republiki i kwaterą główną
inicjatywę „jego grupy” powołania na dowództwo 8. Armii gen. Kroniłowa,
niedawno zbiegłego z niewoli austriackiej, a obecnie głównodowodzącego
wojskami petersburskiego okręgu i garnizonem stolicy. Jakie miał plany?
Z tego, co mówił, wywnioskowałem, że Korniłowa predestynuje do roli tego,
który śmiałym uderzeniem na wroga potrafi przywrócić prestiż armii, po czym
brutalną siłą stłumić po dyktatorsku rewolucyjną anarchię.
– Chyba nie jesteście ślepi – mówił – i widzicie, że w obecnym stadium
rewolucji armia rosyjska jest na równi pochyłej ku samozatraceniu. Cała rewolucja
stała się obecnie permanentną anarchią. Chyba rozumiecie, że zwycięstwo
nieprzyjaciela w tych warunkach jest kwestią tygodni, może dni, a zgodzicie się
ze mną towarzysze, że zwycięskie austrowęgierskie bagnety nie będą utrwalać
zdobyczy naszej rewolucji. Na tych bagnetach oprze się najczarniejsza rosyjska
reakcja i najkrwawsza kontrrewolucja. Towarzysze! Pragnę, byście zrozumieli,
że droga do zbawienia rewolucji i uratowania jej cennych zdobyczy prowadzi
przez ratunek naszej ojczyzny, a ten ratunek przyjść może tylko od was… Chodzi
o odrodzenie bojowej zdolności i wartości naszej armii w rękach rozumnych,
zdecydowanych i uczciwych ludzi, którzy potrafiliby tchnąć w nią ducha walki.
Zwycięskie uderzenie na nieprzyjaciela, już również wyczerpanego wojną,
zdobędzie honorowy pokoi dla Rosji i wawrzyny chwały dla młodej republiki.
Jeśli uderzenie na jednym odcinku frontu będzie zwycięskie, to ruszy cały front,
a wówczas szlachetne pierwiastki duszy rosyjskiej wezmą górę na tchórzostwem,
zmęczeniem, upodleniem, niewiarą, nad tym wszystkim, co zdegradowało
dwudziestomilionową rosyjską armię, że nie przedstawia dziś ona żadnej bojowej
wartości…
– Towarzysze! Wybraliśmy was, bo wasza 8. Armia, dzięki waszej pracy,
może służyć za przykład innym. I wybraliśmy Korniłowa, bo jest to człowiek
i żołnierz prawy, światły i nieustraszony. Jeśli on jako dowódca waszej armii przy
waszym współudziale nie zdoła odrodzić kwalifikacji bojowych wojska, wówczas
możemy naszą narodową i rewolucyjną sprawę uważać za przegraną. Wzywam
was, towarzysze…
Sawinkow był sugestywnym mówcą i dobrym organizatorem. Zresztą
kim Sawinkow był, a kim nie był…? Ten w oczach jednych zbrodniarz,
a w oczach innych bohater, człowiek czynu, który zarażał innych siłą
własnych przekonań, nigdy w głębi nie był wolny od wątpliwości nie tylko
sumienia, ale przede wszystkim rozumu. Dowiedziałem się o tym znacznie
później, gdy poznałem go bliżej. Na razie rzuciliśmy się w wir działania. Pod
wpływem gorących odezw Rewolucyjnego Komitetu Armii do komitetów
niższych stopni i do żołnierskich mas, na naczelne dowództwo i petersburski
Sowdep spadła istna nawałnica depesz i pism, żądających nominacji generała
Korniłowa na dowódcę naszej armii. Głos wojska dotarł do Tymczasowego
Rządu, przemógł opór bolszewickich elementów w Sowdepie, i wkrótce po
wizycie Sawinkowa spotykaliśmy uroczyście z rewolucyjną pompą nowego
dowódcę armii, po raz pierwszy w historii nowoczesnego wojska obieralnego
i narzuconego od dołu.

Korniłow
Ławr Gieorgiewicz Korniłow, syn chłopa z Zakaspijskiego stepu, generałlejtnant
rosyjskiej armii, wybitny oficer generalnego sztabu, wsławiony w młodości
oficer wywiadu na terenie Afganistanu, Beludżystanu i Indii, gdzie z powodzeniem
tropił wojskowe i polityczne poczynania Anglii, przedstawiał się niepozornie
i pospolicie. Niskiego wzrostu, szczupły, płaski, jakby zasuszony w zielniku. Ciemna
twarz o wybitnie mongolskich rysach sprawiała wrażenie rzeźby w kamieniu
meteorytu. Tylko małe szczupłe oczka świdrowały zaczepnie i mądrze ludzi i świat
wokół. Miał lat 49.
Rewolucyjny Komitet Armii w pełnym składzie powitał generała najserdeczniej,
jako swego dowódcę, kreowanego na mocy nowego rewolucyjnego
prawa. Przemówił oficer, przemówił żołnierz, i chociaż żaden z nich żadnym
akcentem nie uchybił autorytetowi dowódcy, Korniłow sam nie omieszkał
z punktu podkreślić, że obieralny wódz nie będzie narzędziem w ręku swoich
wyborców.
– Jeśli myślicie i spodziewacie się, że będę malowanym dowódcą –
powiedział na wstępie, błyskając żółtymi kłami przez wykrzywione w chińskim
uśmiechu wąskie usta – to się mylicie. Jeśli oczekujecie, że będę pogłębiał
rewolucję, jak to Petersburski Sowdep nakazuje, to się łudzicie. Będę wszystkimi
siłami dążył do uzdrowienia armii, którą rozwaliła rewolucja. Będę żądał od
wszystkich najszybszego osiągnięcia bojowego pogotowia wojska, by uderzyć na
wroga, zwyciężyć lub zginąć.
Nie wszystkim przypadły do rewolucyjnego gustu te twarde słowa. Tu
i tam ktoś syknął cicho: kontrrewolucja. Większość jednak, jakby się w sobie
rozprostowywała, myśląc z ulgą: nareszcie.
Korniłow pozostawił gen. Romanowskiego na stanowisku szefa sztabu armii
i niezmiernie go polubił. (Nie rozstał się z nim aż do swojej śmierci, która dosięgła go
w rok później pod Jekaterinodarem już jako wodza kontrrewolucyjnej
Ochotniczej Armii.)
Korniłow reformował armię i szalał.
W sztabie armii zaszły bardzo pożądane zmiany, gen. hr. Geyden odszedł
do rezerwy, wielu dowódców dywizji za nim. Korniłow tworzył w pośpiechu
nową bojową elitę. Jego rewolucyjność polegała na tym, że przy nominacjach
nie decydowały ani stosunki, ani wysługa lat, ani nawet ranga, ale tylko osobiste
walory kandydata, jego odwaga przede wszystkim. Sam codziennie jeździł
na pozycje, łaził po okopach, mówił, groził i przekonywał. W tchórzy sypał
piorunami gniewu, onieśmielał błyskawicami ze swych skośnych oczu i ludzie
mimo woli zaczynali się poddawać urokowi tego prawdziwego ducha wojny.
Widząc go chodzącego po brustwerach okopów, jak wodził na pokuszenie
nieprzyjacielskie kule, ulegali czarom i zaczynali wierzyć w czary. Już powstała
legenda, że kule się go nie imają. Wydawało mi się, że Korniłow świadomie
dąży do skobielewskiej sławy, i grając na wschodnim mistycyzmie, wypatruje
odważnych jak on kandydatów do ról współczesnych Mininów i Pożarskich.
Korniłow pogardzał rewkomami, ale konferował przyjaźnie z ich
deputatami. Przemagając wstręt do rewolucyjnych gębaczy, właśnie od nich
wymagał, by poparli przed wstydliwym rewolucyjnym Rządem Tymczasowym
jego żądanie o przywrócenie w wojsku kary śmierci za bunt i zdradę. W tym
żądaniu poparł go Sawinkow, a także inny wojenny komisarz, Krestiński (brat
bolszewika). Komisarz przy naczelnym dowództwie okazał przychylność raczej
chwiejną. W końcu jednak Korniłow wymógł na rządzie republiki przywrócenie
normalnego wojennego prawa, stając się w petersburskim sowdepie symbolem
reakcji i kontrrewolucji.
Inne były reakcje przytomniejszego z oburzeń rewolucyjnych społeczeństwa.
W ciągu niewielu tygodni mówiło się o nim i pisało w demokratycznej prasie
coraz więcej i z coraz większym entuzjazmem. Stał się nadzieją, legendą, mężem
opatrznościowym, którego już zaczynano kochać, błogosławić… Ale także
obawiać się, przeklinać i nazywać zdrajcą rewolucji.
W wojsku tymczasem Korniłow grał i zgrywał się w roli epickiego bohatera,
nie gardząc teatralnymi gestami np. rozrywania na piersiach bluzy z krzykiem
opętańca: „Strzelajcie tchórze w moją pierś!...”. Ział, pienił się, bożył, aż wreszcie
tchnął ducha w zamierzwiałe serca. Na krotko wzniecił bojową wolę walki dla
zwycięstwa. I kiedy rzucił swoją armię do ataku, rozdarł austriacki front jak
zmurszałą kurtynę starego cyrku, wziął masy jeńców, broni i zaopatrzenia, i na
parę dni stał się bożyszczem.
Lecz sztuczny ogień w sercach przymusowych bohaterów zgasł szybko,
zwłaszcza, że go pomagano gasić. Przede wszystkim nie sprawdziła się
przepowiednia Sawinkowa, że inne armie także ruszą. Mówiono, że bezczynność
sąsiednich armii spowodowana była nie tylko przez opór zanarchizowanych
żołnierzy, ale także przez zawiść dla wschodzącej sławy chłopskiego generała
wśród arystokratycznych dowódców. Z petersburskiego sowdepu zaś zaterkotały
depesze, i najbardziej „rewolucyjnie uświadomione” dywizje 8. Armii
odmówiły wykonania następnego bojowego rozkazu, żądając od Korniłowa
przedyskutowania politycznej i strategicznej sytuacji na międzydywizyjnym
wiecu z udziałem deputatów z petersburskiego sowdepu. Ofensywa została
wstrzymana, patriotyczny zapał rozproszony, rozpęd zahamówany i rewolucyjne
morze zwyciężyło.
Mimo to Sawinkowowi udał się następny plan. Wypromowania Korniłowa
na naczelnego wodza a siebie na ministra spraw wojskowych. I znowu nasz
komitet mobilizował „głos ludu – głos Boga”, przyczyniając się walnie do
realizacji zamysłu.
Był to już wprawdzie czas, gdy premier Tymczasowego Rządu, idealista
Aleksander Kiereński, przejrzał na tyle, by zrozumieć, że jego rewolucyjny
idealizm nie posiada żadnego pokrycia w wytworzonej rzeczywistości. Wtedy to
właśnie rzucił ów historyczny frazes o zbuntowanych niewolnikach. Tzn. o tych
masach, którym zaufał, które wielbił i które go adorowały. Już było jednak tak źle
z republiką, demokracją i Rosją w ogóle, że Rząd Tymczasowy zdobył się na to,
na co by się w innych okolicznościach nie zdobył. Zamianował Korniłowa wbrew
woli petersburskiego sowdepu. Nie pomogły zaklęcia Trockiego, nie pomogły
kpiny Lenina, że „burżuazyjna demokracja” dobrowolnie podstawia kark pod
stopy rosyjskiego Bonapartego. Sawinkow nie otrzymał pełnych praw i tytułu
ministra, ale został „zarządcą” Ministerstwa Spraw Wojskowych, a tytularnym
ministrem pozostał premier Kiereński. W owym czasie Sawinkow nie cieszył
się już pełnym zaufaniem w partii socjalrewolucjonistów, do której obaj
z Kiereńskim należeli. Uszczuplonej nominacji Sawinkowa nie należy jednak
tłumaczyć jako ustępstwa wobec jemu niechętnych, a przeciwnie jako ustępstwo
wobec panicznych nastrojów, że tylko „mocny” człowiek może toczącą się po
równi pochyłej rewolucję ratować. Takim niewątpliwie Sawinkow był.
„Zarządca” z miejsca zaczął się rządzić jak prawdziwy gospodarz, nie bardzo
oglądając się na formalne ograniczenia swoich praw, zwłaszcza przy inicjatywach
odmiennych od linii politycznej premiera. Kiereński wzdrygał się przed
„antydemokratyczną” rozprawą z partią bolszewików, gdy Sawinkow widział
w nich największe dla Tymczasowego Rządu niebezpieczeństwo. Konspirując
więc z konieczności przed kolegami z gabinetu swój zamysł, dążył do oddania
pod sąd wszystkich członków rady i prezydium Sowdepu, czyli bolszewików, pod
zarzutem, że są na żołdzie niemieckiego sztabu generalnego.
W tym celu mianował Burcewa, wsławionego dekonspiratora agentów
i prowokatorów policji carskiej, szefem wywiadu i kontrwywiadu ministerstwa.
Nominacja Burcewa wywołała duży niepokój, ale pożądanych dla Sawinkowa
skutków nie przyniosła. W tym czasie było już dość głośno o tym, że Lenin
i jego towarzysze pobierali niemieckie pieniądze, efekt tych rewelacji był jednak
nieznaczny, gdy zarzuty i oskarżenia o zdradę stały się powszechną połajanką
między przeciwnikami politycznymi. Sawinkow szukał przekonywających
pozorów, które pozwoliłyby mu aresztować bolszewickich przywódców chociażby
na kilka dni, zamierzał wysanować szybko sowdep, w którym zresztą nie
stanowili większości, lecz którym rządzili, po czym miało nastąpić wzmocnienie
władzy rządu. Burcew natomiast, zwolennik ortodoksyjnej czystości metod,
wciąż szukał dowodów prawdy, ignorując jej pozory, nie rozumiejąc lub nie
chcąc zrozumieć intencji Sawinkowa.
A czas działał na korzyść bolszewików.

Mója promocja na komisarza 8. Armii
W tym czasie moi komitetowi koledzy zdecydowali się również na
samodzielną inicjatywę polityczną i zażądali od ministra Sawinkowa i od
petersburskiego sowdepu, którego byłem członkiem ex officio, jako prezes
rewolucyjnego komitetu, zamianowanie mnie komisarzem Tymczasowego
Rządu 8. Armii.
Decyzja komitetu została gorąco poparta przez naszego nowego dowódcę,
którym po odejściu Korniłowa na naczelne dowództwo został generał Sokownik,
i przez nowego kwatermistrza sztabu armii generała Bazarewskiego, mojego
starszego kolegę z kadeckiego korpusu. Te generalskie protekcje na wysokie
rewolucyjne stanowisko mogły mi tylko w opinii petersburskiego sowdepu
zaszkodzić, więc na moją prośbę zostały przesłane tylko do Sawinkowa, jako
korespondencja poufna.
Tymczasem na opór natrafiłem właśnie tam, gdziem się mógł najmniej
spodziewać, a na uprzejmość tam, gdzie spodziewałem się oporu.
Sawinkow lubił, by go słuchano, lecz sam nie bardzo lubił ulegać cudzym
inicjatywom. Więc owszem, mianował mnie wojennym komisarzem, ale nie
w 8. Armii, lecz w tak zwanej „osoboj”, gdzie przed kilku dniami rozbestwiony
kilkutysięczny tłum żołnierzy rozdarł bagnetami na strzępy wojennego komisarza
armii Lindego i kilku oficerów, którzy bohatersko rzucili się mu na ratunek. (Borys
Pasternak w „Doktórze Żiwago” opisał dokładnie ów dziki samosąd.) Właśnie
do tej armii skierował mnie Sawinkow, mając widocznie grubo przesadzone
mniemanie o mojej misyjnej ofiarności dla rewolucji i o moich pacyfikacyjnych
zdolnościach w radzeniu sobie z kupami zanarchizowanych morderców.
Oczywiście, grzecznie odmówiłem zaszczytnej nominacji. Moi komitetowi
towarzysze, pomni swych niewątpliwych zasług przy obu nominacjach
Korniłowa, poczuli się dotknięci odmową wyrównania rachunków wdzięczności
z ministrem Sawinkowem. Znów poleciały depesze i zastukały huguesy –
bezskutecznie. Sawinkow nie miał zwyczaju się cofać. Mianował mnie wprawdzie
wkrótce komisarzem rządu 8. Armii, ale w innych okolicznościach i z innych
pobudek, o czym będzie niżej.
Gdy to się już stało i udałem się do petersburskiego sowdepu dla
zalegalizowania mojej nominacji, bo taki ustalił się prawem kaduka porządek,
dowiedziałem się w komisji dla spraw personalnych, że większość jest przeciwna
mojej kandydaturze ze względu na moje pochodzenie klasowe, a tylko Trocki,
który jest przewodniczącym komisji i zna mnie osobiście, jest po mojej stronie.
Poradzono mi, bym się do niego zgłosił.
Trockiego poznałem przed paru miesiącami, gdy się prezentowałem
w petersburskim sowdepie, jako jego członek. Wszyscy bowiem prezesi
rewkomów 15. Armii wchodzili automatycznie w skład petersburskiego
sowdepu. Trocki wówczas sam się zbliżył do naszej frontowej grupy, rozpytując
szczegółowo i inteligentnie o nastroje w armii. W lot chwytał potrzebne mu
informacje, raz po raz przerywając dowcipami przydługie i beztreściwe wywody
mniej doświadczonych w zdawaniu sprawy towarzyszy żołnierzy.
Tym razem rozmawiał ze mną w swoim gabinecie prawie kwadrans…
o polowaniu. Był namiętnym myśliwym z południa Rosji, a zupełnie nie
orientował się w myśliwskiej epice północy, której byłem nienajgorszym znawcą.
Czas leciał i dopiero przy pożegnaniu, gdy uścisnął prawdziwie po myśliwsku
moją dłoń, zapewnił, że moją sprawę sam załatwi na plenarnym zebraniu, więc
bym spokojnie wracał do armii. I rzeczywiście załatwił, ni mniej ni więcej jak
zapewnieniem, że jestem „indywidualnym” bolszewikiem.
***
Protekcja Trockiego nie została pogrzebana w niepamięci. Kiedy 18 września
1939 roku pierwsza banda bolszewickich łapaczy przetrząsała dom w Jaworowie,
jej przywódca z miejsca pytał służbę, gdzie się ukrywa ów „niebezpieczny
trockista”
Wyobrażam sobie, że Trocki musiał być trochę speszony, gdy w parę dni
po październikowym przewrocie wydawał rozkaz łapania żywym lub martwym
owego „indywidualnego bolszewika” wraz z jeszcze bardziej indywidualnym
socrewolucjonistą Sawinkowem, gdyśmy zaczęli wcale nie indywidualnie, a zgoła
kolektywnie ryć w jego i Lenina doświadczalnym ogródku.
Nie wyprzedzajmy jednak zbyt daleko wypadków.

Narada państwowa w Moskwie
Na razie wezwany zostałem przez Sawinkowa do Moskwy na słynną Naradę
Państwową.
Było to wkrótce po tym, jak bolszewicki pucz „lipcowy” spalił na panewce.
Rząd Kiereńskiego miał okazję rozprawić się ostatecznie z partią Lenina,
zwyciężyła przecież cnotliwość szlachetnych doktrynerów, płoszących się
przed użyciem siły, niby przed grzechem, śmiertelnym przeciw demokracji.
Zresztą wierzono, że najświętszego ołtarza rewolucji należy bronić wspólnie
przed kontrrewolucją. Niewystrzelony bolszewicki nabój pozostał w lufie do
następnego razu. Sawinkow i Korniłow rozumieli to dokładnie, a wyczuwając
w nastrojach kulturalnego społeczeństwa poparcie, dążyli – niezupełnie tymi
samymi drogami i z niezupełnie tymi samymi planami na dalszą przyszłość – do
wyrzucenia tego naboju z lufy przed próbą ponownego użycia.
Moskiewska Narada Państwowa, oficjalnie zwołana z inicjatywy
rządu, w rzeczywistości została wymuszona na rządzie przez przedstawicieli
oświeconego społeczeństwa, w intencjach wręcz przeciwnych rządowi
i socjalistom. Zainscenizowana odświętnie, jako wielki wszechrosyjski
wiec tysięcy delegatów rządu, w obecności korpusu dyplomatycznego,
przedstawicieli krajowej i zagranicznej prasy – stała się areną ostatniej
publicznej walki między rewolucyjną demagogią a rozpaczliwą wolą
patriotów, wołających o opamiętanie w imię ginącej ojczyzny. Gdy
socjalistyczni rzecznicy rządu wzywali o ratunek rewolucji i demokracji,
przeważająca większość autorytatywnych przedstawicieli kulturalnego
społeczeństwa przypominała tragiczną sprawę państwa i wojny, domagając
się od rządu wykonywania przede wszystkim obowiązków obywatelskich,
nie zaś partyjnych i doktrynalnych. Z głosami tymi solidaryzowała się już
całkowicie cała bezpartyjna inteligencja i cała myśląca Rosja, wytrzeźwiona
z rewolucyjnego durmanu pierwszych tygodni i miesięcy rewolucji. Więc
chociaż namiętne hałasy socjalistów usiłowały zagłuszyć każdy rozsądny głos
i każdą użyteczną myśl, klimat Narady ukształtował się według patriotycznej
odpowiedzialności, budząc niejaki optymizm na przyszłość.
Bohaterem Narady stał się naczelny wódz gen. Korniłow. Z rozpaczliwą odwagą
i z akcentami groźby rzucił swoje memento mori pod nogi rządowi republiki, pod
czerwone sztandary rewolucji i prosto w oczy skrajnym jej rzecznikom.
„…Nie rewolucję trzeba „pogłębiać”, ojczyznę trzeba ratować, którą
utracono z oczu w nieprzytomnej pogoni za zdobyczami rewolucji”.
„… Rosjanie! Jako naczelny wódz sił zbrojnych mówię wam w oczy, bez
przesady, ale i bez osłonek, bez kłamliwych akcentów zastraszenia, mówię
tragiczną prawdę: Ojczyzna jest nad brzegiem przepaści. Jeśli się nic nie zmieni,
w ciągu paru tygodni przestaną istnieć siły zbrojne, które mają bronić przed
wrogiem dróg do wnętrza kraju. Z tych sił zbrojnych pozostaną tylko zbrojne
bandy rozbójników, uciekających przed nieprzyjacielem i plądrujących swój
kraj”
„… Wzywam was wszystkich do opamiętania, wzywam rząd republiki do
ujęcia steru władzy mocną i nietrwożliwą dłonią!... I to od zaraz, od już!...”.
Wszyscy obecni wyczuli w ostatnim zdaniu niedopowiedzianą groźbę:
„Bo jeśli rząd tego nie uczyni, zrobię to ja”.
Wystąpienie Korniłowa wywołało huragany owacji. Miały one specjalną
wymowę na tle pogłosek, wypowiadanych bądź to w formie życzeń, bądź
w formie informacji, że zamach stanu naczelnego wodza będzie ratunkiem
Rosji. I jeśli Korniłow z takim planem się nie nosił przed Moskiewską Naradą
lub doświadczał wahań i wątpliwości, to teraz, w gorącej atmosferze ogólnej
adoracji, miał prawo uważać, że posiada całkowite poparcie moralne całej elity
rosyjskiego społeczeństwa.
Przemówienia Kiereńskiego były również oklaskiwane entuzjastycznie.
On bowiem również nawoływał do obrony państwa, a obrazy rosyjskiej
rzeczywistości, które rzucał przed oczy całej Rosji, nie były malowane na różowo.
Jednak w wypowiedziach Kiereńskiego świetny mówca i aktor dominował
nad mężem stanu. Ten urodzony trybun, gdy mówił, gdy zapewniał, że rząd
pokona anarchię i knowania przeciw rewolucji tak z lewa jak z prawa, porywał
ku sobie nawet przeciwników, aczkolwiek nie na długo. Przeto i premier rządu
schodzi z trybuny jako triumfator, co szerszej opinii publicznej dało podstawę
do mniemania, że premier i naczelny wódz idą ku jednemu celowi: ratowania
ojczyzny.
Dla bardziej wyrobionych politycznie obserwatorów wypowiedzi
Korniłowa i Kiereńskiego nie wiele miały wspólnego w intencjach mimo prawie
tych samych sformułowań i słów. Zresztą Kiereński wyżywał się bez reszty
w mowach. Korniłow był człowiekiem czynu.

Nieudany zamach stanu
Wkrótce po Moskiewskiej Naradzie zostałem wezwany przez ministra
Sawinkowa do kwatery głównej naczelnego wodza do Mohylewa nad Dnieprem.
Już w parę godzin po przybyciu zorientowałem się, że Korniłow kończy
przygotowania do marszu na stolicę. Innego mniemania był wojenny komisarz
Kwatery Głównej, czyli oko i ucho, i ręka Kiereńskiego przy naczelnym dowództwie,
Włodzimierz Stankiewicz. Kowieński szlachcic z dziada pradziada i urodzenia,
Rosjanin i socjalrewolucjonista z wyboru, docent uniwersytetu i idealista.
Stankiewicz wybitnie nie nadawał się do żadnej roli w gorących wydarzeniach
rewolucji. Zdecydowany przeciwnik bolszewików, wcale się nie czuł ich wrogiem. Był
natomiast nieprzejednanym wrogiem każdej reakcji, co było typowe dla ówczesnej
rosyjskiej inteligencji rewolucyjnej. Odniosłem wrażenie, które zresztą potwierdzali
inni, że Stankiewicz był przekonany, że wódz naczelny i premier przygotowują się
zgodnie do ukrócenia szkodliwych wpływów partii Lenina na bieg spraw rewolucji.
Przy czym Stankiewicz zastrzegał się przeciw zbyt ostrym środkom prewencyjnym
przeciw bolszewikom, jako kolidującym z jego idealistycznym pojmowaniem
wolności i obsesyjnym strachem przed kontrrewolucją.
Zgoła inaczej oceniał przygotowania naczelnego wodza zastępca
Stankiewicza, bystry i zdolny porucznik rezerwy Fiłonienko. Według mojej oceny
szczery a ukryty kontrrewolucjonista, był całą duszą po stronie prawdziwych
zamiarów Korniłowa, może nawet bliżej i bardziej w nie wtajemniczony niż
Sawinkow. Lecz ponieważ z charakteru i typu swojej niezależnej inteligencji nie
nadawał się na bezwzględnie oddanego sojusznika, więc w okresie przygotowań
do marszu na stolicę był przede wszystkim uważnym obserwatorem i graczem,
pilnie zaglądającym w karty nie tyle swoim przeciwnikom co partnerom. Gdy
w ciągu ostatnich dni i godzin przed wybuchem „buntu” nabrał przekonania,
że zamach naczelnego wodza nie może się udać, Fiłonienko zmienił swój
kurs o 180 stopni. Jak stary ćwik przed naciskającą sforą gończych, dokonał
wolty i na przedpolu stolicy bez wielkiego wysiłku unieszkodliwił rzekomo
kontrrewolucyjne pułki Korniłowa. W rzeczywistości był to sołdacki motłoch,
zbolszewiczały jak cała ówczesna armia rosyjska.
Kiereński twierdził, że Korniłow jako naczelny wódz nadużył zaufania
jego i rządu, realizując wojskowy bunt, którego cele były na zewnątrz
patriotyczne i republikańskie, zaś w istocie na wskroś kontrrewolucyjne
i antydemokratyczne. Korniłow natomiast i Sawinkow stwierdzali,
że Kiereński był dokładnie powiadomiony o zamiarach naczelnego
wodza o wojskowej demonstracji w celu wyzwolenia rządu i republiki
od destrukcyjnych wpływów bolszewików i petersburskiego sowdepu,
tej ekspozytury demagogii i anarchii w wojsku, wśród proletariatu
i nieuświadomionych mas chłopskich. Według ich świadectwa premier
początkowo zaaprobował przedsiębrane środki, lecz w ostatniej chwili
przeraził się i zamiast poprzeć swoim autorytetem zbrojne wystąpienie
przeciw anarchii i bolszewickiej subwersji, uczynił wszystko, by generalski
„bunt” stłumić. I rzeczywiście stłumił go w ciągu kilkunastu godzin,
pozostawiając w ręku Lenina i towarzyszy nabitą broń, wycelowaną przede
wszystkim w siebie, w swój rząd i w demokratyczną republikę rosyjską.
W późniejszym czasie Kiereński ukuł historyczny slogan, który brzmiał
efektownie dla wszystkich obcych dalekich od terenu wydarzeń, a nie mógł
przekonać nikogo, kto je z bliska widział, że „gdyby nie było buntu Korniłowa w
sierpniu, nie nastąpiłoby powstanie bolszewików w październiku”.
Kiereńskiemu można odpowiedzieć, że gdyby stłumienie powstania
bolszewików w lipcu było rozumnie wykorzystane dla obrony i wzmocnienia
demokratycznego ustroju, nie byłoby buntu Korniłowa w sierpniu. Przy tym
Kiereński niesłusznie odmawia bolszewikom polityczno-ideowego programu
i dynamizmu w dążeniu do przechwycenia władzy.
Korniłow i Sawinkow zeszli z tego świata przekonani, że gdyby Kiereński nie
rzucił swego osobistego i urzędowego autorytetu pod nogi marszu na Petersburg,
anarchia zostałaby ukrócona, partia bolszewicka zmieciona, petersburski sowdep,
jako trybuna bezkarnej demagogii i nadrzędny organ sabotażu, przestałby
istnieć. Jako świadek wydarzeń mam powody przypuszczać prawie tak samo
jak Sawinkow i Korniłow. Moje zastrzeżenia dotyczą dalszych perspektyw. Jeśli
w tym czasie ci dwaj zgodnie demonstrowali przekonanie, że ratują demokrację
razem z Kiereńskim, to przecież z powodzenia takiej akcji militarnej musiałyby
wyniknąć i inne polityczne konsekwencje. Prawdopodobnie doszłoby do
zlikwidowania rządu Kiereńskiego i tej demokracji, którą reprezentował, to
znaczy socjalistycznej. Z tym nie mógłby się zgodzić Sawinkow, socjalistarewolucjonista.
Wprawdzie w tym okresie niewiele go już wiązało z własnym
obozem, ślepym na niebezpieczeństwo rozkładu wojska i państwa, wszakże
musiał sobie zdawać sprawę w jakim kierunku i w jakiej skali zwycięstwo
generała wpłynęłoby na los rosyjskiej rewolucji i jego własny.
Korniłow bowiem, chociaż chłop z pochodzenia i przeciwnik Mikołaja II,
całkowicie solidaryzował się z rosyjską liberalną demokracją, zdecydowanie wrogą
socjalizmówi, zwłaszcza w wydaniu rosyjskich inteligenckich utopistów. Więc
nie tylko można było się spodziewać, ale wręcz uważać za nieunikniony konflikt
między Korniłowem a Sawinkowem, dwoma mocnymi indywidualnościami,
z których jeden był socjalistą, a drugi zaliczał tych socjalistów do takich samych
wrogów swojej ojczyzny i demokracji, jak bolszewicy.
Nie ma powodów przypuszczać, że Kiereński tego nie rozumiał.*)( * Po upływie pół wieku Kiereński zrozumiał jednak i co innego. W r. 1967 na zapytanie
korespondenta „US News and Word Report”, który z nim robił wywiad z okazji
50-lecia rewolucji łutowej: „Czy było coś takiego, co można byłoby zrobić, a czego Pan
zaniechał, dla ratowania demokracji w Rosji?” Kiereński odpowiedział: „Popełniłem
błąd w odniesieniu do rokoszu Korniłowa”.) (przyp.wyd.)

***
Nim się to wszystko stało i nie stało, pozostawiając pole dla li-tylko
spekulatywnych dociekań, dowiedziałem się od Korniłowa, że zostałem wezwany
do kwatery głównej, by objąć stanowisko politycznego komisarza przy generale
Wranglu, desygnowanym pierwotnie na operacyjnego dowódcę rebelii. Że jednak
gen. Wrangel mną pogardzał jako prezesem rewolucyjnego komitetu i moją
kandydaturę z oburzeniem odrzucił, nie pozostawało mi nic innego niż zadeklarować,
że mimo adoracji dla cnot rycerskich generała barona tak dalece nie doceniam jego
politycznych kwalifikacji, że sam musiałbym się uchylić od zaszczytu tej nominacji.
Dyskontując moje przywileje u Korniłowa, mego wczorajszego dowódcy armii,
zaryzykowałem wyłuszczenie wątpliwości, czy gen. Wrangel jako dowódca operacji
o wybitnie politycznym charakterze okazałby się na wysokości zadania. Rozmowa
odbyła się w obecności Sawinkowa. Korniłow nic mi nie odpowiedział, tylko
wymienił z nim porozumiewawcze spojrzenie i posłuchanie zakończył.
Od gen. Romanowskiego, mojego dobrego znajomego z 8. Armii, a obecnie
generała-kwatermistrza naczelnego dowództwa, dowiedziałem się, że wojska
przeznaczone do operacji są już w wagonach.
Gdy następnie spotkałem Sawinkowa, zapytałem go uszczypliwie,
czy pułki tych dywizji, które mają maszerować na stolicę są odpowiednio
wyselekcjonowane z masy zbolszewiczałego wojska i kto decydował o wyborze
oddziałów, gen. Romanowski, oddany Korniłowowi, czy też głównodowodzący
Północnego Frontu, gen. Czeremisów? Który, o ile mi wiadomo, ma swoje własne
i rożne od Korniłowskich widzimisię i cele.
Moje wątpliwości Sawinkow uznał za usprawiedliwione. Rychło też
dowiedzieliśmy się, że żadna selekcja i przygotowanie nie miały miejsca,
podobno z pówodu pośpiechu. Że gen. Czeremisów (czytaj: jego kwatermistrz
gen. Baranówski, szwagier, czy krewny Kiereńskiego) wysłał do dyspozycji
naczelnego dowództwa pierwsze z brzegu dywizje, wcale się nie interesując
stopniem ich użyteczności. Czyli nikomu ze starych carskich sztabowców nie
przyszło do głowy, że dwie dywizje i pułki jazdy zarażone rewolucyjną psychozą
są mniej warte niż batalion umiejętnie przygotowanych żołnierzy, których
z piętnastomilionowej armii nie trudno było wybrać i urobić.
Moje uwagi zastanowiły Sawinkowa, który ponuro się zamyślił, jakby
zapadł w sobie, żeby po chwili powiedzieć z rezygnacją: „Korniłow jest jeden,
generałów wielu, i każdy z nich co innego myśli, albo nie myśli wcale, kontentując
się nienawiścią do rewolucji i pogardą do rewolucjonistów. Może wielu pogardza
i Korniłowem. On to przecie w imieniu rewolucji aresztował ich najjaśniejszą
panią i rodzinę cara… Niewątpliwie ma pan rację, obawiając się ich generalskiej
złej woli. Byłoby tragiczne albo tragikomiczne, gdyby ci ludzie planowali swoją
kontrrewolucję w oparciu o zrewoltowanych i na wpół zbolszewiczałych żołnierzy.
No, ale Korniłow nie ma już wyboru. My zapewne też. Zobaczymy” – zakończył
Sawinkow chmurnie, a zasępił się jeszcze bardziej, gdy mu powiedziałem,
że moim zdaniem, nic z tego zamachu prócz kompromitacji nie wyjdzie. Nie
mogłem się przy tym oprzeć pokusie rewanżu za nominację, której nie przyjąłem,
do „specjalnej” armii. Opowiedziałem mu, że my w 8. Armii już nie od dziś
przygotowujemy elitarną grupę wojska, i nie małego wojska, bo cały korpus
w składzie trzech dywizji, i jesteśmy pewni, że gdy te wojska będą potrzebne
– nas one nie zawiodą. Widząc zainteresowanie Sawinkowa, wyłożyłem,
jak immunizujemy chłopski rozum i wrażliwość na propagandę, obiecującą
socjalistyczny czy bolszewicki raj, jak jednocześnie stwarzamy w miarę możności
warunki zwykłego sołdackiego dobrobytu, i kusimy małym rajem w najbliższej
przyszłości, perspektywą garnizonu stolicy, którą może wypadnie nam zająć
rewolucyjnie i demokratycznie. Scharakteryzowałem generałów Bazarewskiego
i Szylinga oraz szereg oficerów, z którymi pracujemy zgodnie w wysiłku
stworzenia zdyscyplinowanej republikańskiej i demokratycznej jednostki.
Sawinkow jakby ożył. W przypływie dobrego humoru nie omieszkał, swoim
zwyczajem, mnie ukąsić. „Ależ z pana kowarnyj*) rewolucjonista”. Niezwłocznie
podyktował depesze do sztabu 8. Armii, do ministerstwa i do petersburskiego sowdepu
o zamianowaniu mnie wojennym komisarzem Tymczasowego Rządu w 8. Armii.


Odjazd do Petersburga
Korniłow w otoczeniu wyższych oficerów sztabu żegnał ministra Sawinkowa
na dworcu kolejowym, jakby podkreślając jednomyślność jutrzejszego zamachu
z przedstawicielem rządu i słynnym rewolucjonistą w jednej osobie. Może w celu
rozładowania zbyt wysokiego napięcia historycznej chwili Korniłow, ściskając
moją dłoń na pożegnanie, pochylił się ku mnie i szczerząc kły, szepnął znacząco:
– Do widzenia, lecz proszę pamiętać, że jeśli złowię pana po drugiej stronie
barykady… każę powiesić.
Pochyliłem z szacunkiem głowę i odpowiedziałem w tej samej tonacji:
– Dziękuję, lecz jeśli ja złowię pana generała wśród kontrrewolucjonistów,
to ukryję od socjalistów i zaproszę na czaszku czaju.
Korniłow ryknął śmiechem. Sawinkow i panowie świta ze zdziwieniem
popatrywali to na Korniłowa, to na mnie, ciekawi, co wywołało tak niezwykłą
wesołość u raczej ponurego zazwyczaj generalissimusa.
***
Wagon ministra, mała stara salonka, został doczepiony do innego
pośpiesznego pociągu.
Prócz Sawinkowa, Burcew, dwóch służbowych oficerów i mnie, nikogo
więcej nie było, więc każdy z nas miał swój przedział i miłą perspektywę
samotności i wypoczynku. Po niezmiernie emocjonujących dniach najpierw
w Moskwie, później w Mohylewie, gdzie się dosmażała „ruska kasza” jutrzejszego
politycznego poczęstunku, chciało się uporządkować myśli, skontrolować je na
zimno, bez przeczuć i metafizyki, zważyć szanse zamierzenia, czy szanse na cud
wprowadzenia ładu do rewolucyjnej zawieruchy.
Ale zmęczenie zwyciężało. Już dobroczynny sen zaczynał przyćmiewać
ostrość wrażeń, jeszcze bardziej plątać myśli i łagodzić konflikt pesymizmu
z optymizmem, gdy naraz się ocknąłem, przywołany do przytomności
niezwykłym i niepokojącym rzucaniem wagonu, bliskim wykolejenia. Pociąg
mknął prawdziwie po kuriersku. Spojrzałem przez okno: kilka ciężkich
pulmanów na przedzie toczyło się równo i posuwiście, podczas gdy nasz ostatni
wagon chwiał się na boki, jakby nim zamiatano tory. Zrobiło mi się głupio, gdyż
nie wiadomo, czego się było spodziewać w najbliższej sekundzie. Wyszedłem
z przedziału, a raczej wylawirowałem wśród pijanego zataczania się wozu,
i trafiłem na scenę, która wraziła mi się w pamięć, jako charakterystyczna dla
Sawinkowa.
Jego adiutant, rotmistrz Kuźmin Karawajew, usiłując przekrzyczeć hałasy
dygocącego wagonu, wołał w uszy ministra, że to oczywiście i niewątpliwie
jest zamach na jego życie i – nie czekając na reakcję Sawinkowa – rzucił się
ku hamulcówi. Zanim jednak zdążył zerwać plomby, Sawinkow wrzasnął, aż
rotmistrz przysiadł: – Nie ruszać!! – A ja pomyślałem, że Sawinkow znowu
igra z losem… Nadbiegł wreszcie zawezwany starszy konduktor i zapewnił,
że wagonowi nic nie grozi, że to „już z nim tak zawsze, zanim się nie rozchodzi”
I rzeczywiście wagon spokorniał i wszystko wróciło do stanu normalnego.
Tylko ja nie wróciłem do rozpoczętego snu. Sawinkow zaprosił mnie na
rozmowę.
Przegadaliśmy z sobą parę setek kilometrów, zbliżając się do siebie
z dość daleka. Głównym tematem były oczywiście wojna i rewolucja. Sawinkow
zadawał treściwe i rozumne pytania, sprawdzał u mnie swoje obserwacje
i wnioski, współczuł z tragedią rosyjskiego oficerstwa, starał się przeniknąć
psychikę żołnierskich mas, w jednej tylko sprawie nie spytał o moją opinię,
w tej najważniejszej: o wojnie „do zwycięskiego końca”. Zaryzykowałem niepytany
wyrazić moje najgłębsze przekonanie, że sterować rewolucją ku demokracji
pod prąd anarchii i jednocześnie prowadzić wojnę do zwycięskiego końca nie
potrafi ani żaden Korniłow, ani żaden Kiereński, ani oni obaj razem. Sawinkow
wysłuchał mnie cierpliwie, pomilczał, wreszcie o ton zimniej powiedział:
– Być może ma pan rację, ale nie wolno o tym myśleć i mówić.
(Nie próbowałem o tym mówić z nikim, aż dopiero w kilka tygodni później,
zapytany o to urzędowo przez następnego ministra wojny, gen. Wierchowskiego,
kategorycznie odpowiedziałem na klawiszach huguesa, że jedynym, chociaż
spóźnionym, środkiem dla stłumienia anarchii w wojsku może być tylko
natychmiastowy pokój, z dziś na jutro, za każdą cenę, która wypadnie i tak,
moim zdaniem, najtańsza dla ratowania demokratycznej rewolucji.)
W jakiejś chwili wszedł do przedziału Burcew, którego mało znałem,
i z miejsca stał się nieobecnym. Ponury, milczący, pogrążony w myślach.
Wiedziałem, że był zawziętym rewolucjonistą, więzionym przez rząd cara,
zsyłanym na Syberię, później wieloletnim emigrantem. Po rewolucji marcowej*)(* „Lutowej” wg starego stylu.) (przyp. wyd.) stał się, jak Sawinkow, bardziej patriotą niż rewolucjonistą, znienawidził
bolszewików, i już do końca życia – znowu na emigracji – miał gromadzić
materiały, oskarżające ich o zdradę i kolaborację z niemieckim sztabem
generalnym.
Sawinkow wyraził nadzieję, że zdoła przekonać rząd, iż oskarżenie
bolszewików przed trybunałem będzie najskuteczniejszym uderzeniem
w leninowską partię. Dyskretnie pomyślałem, że w niedawnej przeszłości,
w czasie rosyjsko-japońskiej wojny, „amerykańscy sympatycy rosyjskiej
rewolucji” doręczyli partiom rewolucyjnym za pośrednictwem słynnego
Ciliacusa milion złotych franków, z którego sto tysięcy zainkasowała bojowa
organizacja partii S-R, socjalrewolucjonistów. Nie wypadało mi oczywista
zapytać Sawinkowa, czy on wie to co wszyscy wiedzieli, że mianowicie
pieniądze nie pochodziły od „amerykańskich sympatyków”.
Tak to się dziwnie plecie…
I zdarzyło się, że tym samym pociągiem jechał do Petersburga mój starszy
brat Bronisław, dowódca którejś syberyjskiej dywizji, mój polityczny antagonista,
i jak się wkrótce dowiedziałem, czynny członek kontrrewolucyjnej oficerskiej
organizacji. Cel naszej podroży właściwie był wspólny. Mieliśmy obaj wystąpić
w historycznym zamachu naczelnego wodza tylko w odmiennych rolach. Ja jako
rewolucja, on – kontrrewolucja.
Bronisław był przeciwnikiem zawziętym. Z okna swojego wagonu widział
nas wsiadających do pociągu, długo namyślał się nad taktyką naszego spotkania,
wreszcie przysłał do mnie konduktora z kartką, bym się niezwłocznie stawił
w jego wagonie. Trudno, starszy brat.
Tym razem Bronisław nie wdawał się w ideologiczne wstępy. Krotko
zaproponował mi nie głupi a tajny gentlemen’s agrement, brzmiący: „Jeśli was
będą wieszać lub kupami rozstrzeliwać – ja ciebie ratuję, jeśli wy nas – ty mnie.
Zgoda?”.
Chociaż wiedziałem na pewno, że oni nas ani wieszać, ani rozstrzeliwać nie
będą mieli okazji, musiałem dać starszemu bratu złudzenie honorowej ugody,
więc z humorem przystałem na braterską reasekurację, ostrzegając jednak, by
on i jego wspólnicy zachowali ostrożność ze wszelkiego rodzaju obciążającymi
pozorami, jak broń i piśmienne rozkazy. Wyżsi dowódcy – kpiłem – mają
zwyczaj zachowywać je „dla historii”, a z tego ich interesu nie będzie żadnej
historii, co najwyżej histeria zwycięzców nad nimi. Bronisław, który w roli
setnika oficerskiej grupy stołecznej miał włączyć się do działań Korniłowa
w celu nadania im kontrrewolucyjnego kierunku, najpierw się obraził, jednak
przytomnie przyznał, że nic prócz dwóch skrzynek ręcznych granatów z sobą nie
wiezie. Ponieważ miał stanąć w „Reginie” jak i ja, prosiłem, żeby swoje skrzynki
natychmiast przesłał do mojego pokoju. Jak na zawziętego kontrrewolucjonistę
zbyt może pochopnie na to się zgodził. Na tym stanęło.
– To znaczy, miły bracie, rodzinna jaworowska siuchta jest jak opoka, której
nie zwyciężają żadne rewolucyjne i kontrrewolucyjne siły i ideologie.
Stwierdzenie przeze mnie tego amoralnego faktu zamiast pogrążyć nas
w wyrzutach napełniło nasze serca tą samą i taką samą otuchą i znakomicie
wpłynęło na nasze humory.
Rosjanin powiedziałby: „Oto przykład prawdziwie polskiego kowarstwa”.(…)

Od wydawcy
Przekazując do rąk Czytelników „Pamiętniki” - kolejne dzieło z cyklu
literatury emigracyjnej, autorem której jest syn Ziemi Wileńskiej Karol
Wędziagolski, pragniemy umożliwić poznanie źródeł powstawania przestępczego
systemu sowieckiego. Systemu, który zdeformował rozwój Europy, świata
i naszej Ojczyzny – Litwy. Zdeformował też świadomość ludzi, stosunki między
nimi, a miliony tych, którzy nie pasowali do systemu – wymordował. Bieg czasu,
zmiana nazewnictwa, retoryki czy metod działania – nie zmieniły jego sedna.
Stanowi on nadal zagrożenie dla pokoju i demokracji – również w wieku XXI.
W wydanej w roku 1962 książce „Zwycięstwo prowokacji” Jozef Mackiewicz
podkreślał: Wobec zaziębienia interesów międzynarodowych, nie ma już dziś
miejsca na suwerenności państwowe starego typu. Jeżeli jakiś naród chce pozostać
suwerennym, winien rozumieć, że taka możliwość istnieje jedynie przez integralne
włączenie się do wolnego świata. Dlatego dewizą winno być nie: „własna droga
do socjalizmu”, a wspólna droga do wolności. Nie własna droga „dla dobra
narodu”, a wspólna droga dla dobra ludzkości (…). Musimy zdać sobie sprawę, że
zachodzi wielki proces przejścia od dotychczasowego „adwokatowania” interesom
narodowym do „adwokatowania” interesom ludzkim.

Opublikowano na podstawie: Karol Wędziagolski, Pamiętniki. Wydawnictwo „Czas”, Wilno 2009.