(Ciąg dalszy z części I)

Egzaminował sam profesor Jarra. Do stołu obok Tadeusza zasiadło jeszcze dwóch delikwentów. U końca stołu siedział zaczytany w gazetę przedstawiciel ministerium oświaty, który czasem asystował egzaminom dla eksternów. Gdy kolej przyszła na Tadeusza, profesor Jarra zapytał:

- Co pan wie o prawie natury?

Tadeusz zaczął bąkać jakieś bzdury, na których wspomnienie po dziś dzień musi się rumienić. Profesor machnął ręką i zadał drugie pytanie. Tadeusz milczał. To samo z trzecim pytaniem. Bokiem oka Tadeusz widział jak przedstawiciel ministerium odłożył gazetę, ciekawy zapewne widoku zarzynanego studenta. Już za ręce cierał i chciał coś powiedzieć, gdy Tadeusz oznajmił:

- Panie profesorze! Zaszła omyłka. Mam wrażenie, że omyłka nie jest z mojej winy. W programie wydrukowano „filozofię prawa”, a nie „historię filozofii”, którą nawiasem mówiąc zdałem sześć lat temu w Petersburgu ze stopniem celującym. Zrozumiałem i sądzę, że logicznie jestem usprawiedliwiony, że „filozofia prawa” jest „teorią prawa”. Przygotowałem się więc do egzaminu nie z historii filozofii prawa, ale z teorii prawa, którą przestudiowałem według dzieła pana profesora.

Ostatnie cztery słowa Tadeusz wymówił z przyciskiem. Nastała minuta milczenia w której czasie Tadeusz powtarzał w duchu w rytmie przyśpieszonego bicia serca: połknij haczyk! połknij haczyk! połknij haczyk!

Profesor połknął haczyk. Po minucie milczenia zapytał pobłażliwym tonem:

- Co to jest słuszność?

Tadeusz wyrecytował formułkę profesorską bez błędu. To samo na kilka dalszych pytań. Egzamin został uznany za dostateczny.

Najtrudniejszy była trzecia i ostatnia część egzaminu - egzamin sądowy. W owym czasie Tadeusz nie myślał o powrocie do administracji i zamierzał poświęcić się aplikanturze adwokackiej. Toteż do tego sądowego egzaminu przygotowywał się bardzo solidnie. Gdy za dwa pierwsze egzaminy dostał stopień dostateczny, część sądową zdał z wynikiem „dobrym”. Z prawa cywilnego egzaminował go profesor Lutostański, z prawa karnego - Wacław Makowski. Pewnym odetchnieniem w napięciu tego poważnego egzaminu był egzamin z procedury cywilnej u profesora Dynowskiego, kuzyna tego Dynowskiego, który w ciągu kilku miesięcy był szefem Tadeusza w Mińsku. Tu - parę słów o profesorze Dynowskim. Przed wojną był adwokatem w Petersburgu i radcą prawnym kilku bogatych spółek akcyjnych. Miał rozległe stosunki. Dzięki tym stosunkom dostał po wojnie japońskiej misją niemałą: został delegowany do trybunału międzynarodowego w Hadze, jako przedstawiciel rosyjskiego skarbu państwa w sporze z niemieckim dostawcą broni. Dostawca broni żądał kilkudziesięciu milionów odszkodowania. Skarb rosyjski odmówił zapłaty. Dynowski proces wygrał. Dostał w nagrodę piękną sumkę honorarium adwokackiego i tytuł senatora. Teraz wykładał postępowanie cywilne na uniwersytecie warszawskim. Gdy Tadeusz zgłosił się do egzaminu, profesor zasypał go pytaniami:

- Czy nie jest pan krewnym adwokata pana Kazimierza Irteńskiego z Mińska? Co obecnie tatuś porabia? Co pan myśli robić po zdaniu egzaminu i tp.

A sam egzamin składał się z jednego jedynego pytania:

- Jakie ustawy postępowania cywilnego obowiązują obecnie w Polsce?

Na co Tadeusz odpowiedział bardzo rozsądnie:

- W byłym zaborze rosyjskim - rosyjska, w byłym zaborze pruskim - pruska, w były zaborze austriackim - austriacka.

Tadeusz skończył 30 lat w dwa dni po zdaniu ostatniego egzaminu. Józiolostwo Hallerowie zaprosili go z tej racji na kolację do Bristolu. Nastrój miał być wesoły, ale nie był wesoły. Tadeusz nie mógł odpędzić myśli, że ten końcowy egzamin jest ostatecznym pożegnaniem z pierwszą młodością.

Rozdział XV

KUREŃ NA HOLCZY CZYLI ROMANTYCZNOŚĆ POLESKA

Opisując dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego wspomniałem, że gubernia mińska - rodzinna gubernia mego bohatera - miała na mapie kształt Afryki odwróconej do góry nogami. Północnym czubkiem tej „Afryki”, czy może serka domowego wyrobu, była Góra Wołowa, dokąd Tadeusz jeździł na łosie i wilki w grudniu 1916-go roku, podstawą - powiat piński, czyli Polesie. Złożyło się, że przed wojną Tadeusz znał Polesie przede wszystkim z „Pieśni o ziemi naszej” Wincentego Pola i pamiętał, że tam „w oczeretach oko zginie”, czyli że Polesie to teren płaski i bagnisty. Znał też z pięknego wiersza Artura Bartelsa „Tydzień poleski”, napisanego z oczywistą intencją pochwały Polesia. Podejrzewał jednak Bartelsa o łagodną ironię, bo 0 mieszkańcach Polesia, czyli Poleszukach, słyszał skąd inąd, że są małomówni, ponurzy i że często dźwigają na głowie nieapetyczny kołtun, zwany zresztą w medycynie zwojem polskim a nie poleskim (puca polonica). Że podróżują albo na wołach, albo na łodziach. Że tylko drogą wodną można dojechać tam do wielu wsi. Że Poleszuk nie jest ani Białorusinem, ani Ukraińcem, ale czymś pośrednim, co wprawdzie nie hoduje węży, jak to czynił Litwin starożytny, ale za to rad słucha kazań sekciarskich i trawi sporo czasu na „poszukiwanie Boga”. Że jedynym bogactwem Polesia są niezliczone setki tysięcy stogów kwaśnego siana. Że komary mogą tam obrzydzić życie najbardziej twardoskórnemu przybyszowi, że żółwie spacerują swobodnie po drogach błotnistych, a w trawach i łozach czyhają jadowite żmije. Słowem - kraj biedny i smutny. O nędzy tego kraju świadczyć zdaje się przypowiastka o szlachcicu Hołocie, który dał córce w posagu „grzybów wianuszek i wjunów garnuszek”.

Po przeczytaniu sentymentalno-bałamutnej „Puszczy” Weyssenhoffa Polesie zaczęło wabić Tadeusza jako myśliwego. A zupełnie „pogodził się” z Polesiem, gdy w słoneczny dzień latem 1921 znalazł się w sercu Polesia - w Pińsku. Gdy rzucił zachwyconym okiem na piękną fasadę kolegiaty jezuickiej bielejącej na szafirze nieba, gdy zmieszał się z gwarnym tłumem na rynku, gdy z „bulwarów” nad Piną przyjrzał się rojnemu życiu na rzece i przystani - wtedy wstrząsnęło nim wrażenie bogactwa i ruchu zadające kłam legendzie o nędzy poleskiej. Zapatrzony w bezkresną dal zielonej przestrzeni za rzeką nie odczuwał już smutku, choć mu oko istotnie „ginęło w oczeretach”. Wiedział, że za tymi oczeretami są puszcze bogate, że w tych puszczach przebywają łosie, rysie, dziki, a nawet niedźwiedzie. Że rzeki, jeziora i strumienie poleskie obfitują w ryby wszelkiego gatunku. Że tak niemile zwane „błota pińskie” roją się od ptactwa wodnego: wyniki polowań na kaczki na jesiennych „sadach” lub na wiosennych łowach z krykuchą dochodzą cyfr „astronomicznych”.

Gdy Tadeusz zaczynał emocjonalnie „godzić się” z Polesiem, komunikacja łodziami na sposób wenecki nabrała w oczach jego osobliwego uroku. Przypomniał sobie z uśmiechem legendę, że podobno w okresie wojny światowej istniała na Polesiu wieś zapomniana nie tyle przez Boga, ile przez ludzi, zapomniana do tego stopnia, że w ciągu długiego szeregu lat nie płaciła podatków i nie posyłała rekrutów do wojska. Według legendy mieszkańcy tej wsi dowiedzieli się o wojnie już po jej ukończeniu, chociaż w ciągu 3 lat front niemiecko-rosyjski biegł przez sam środek Polesia. Szczęśliwa wieś!*.

Tadeusz miał bliżej poznać Polesie, gdy w rok później, latem 1922, Władek Czechowicz zaprosił go na kaczki do Porochońska. Z Władkiem Tadeusz nie widział się od roku 1916-go, gdy razem polowali na pardwy w Sokorowie i na łosie na Wołowej Górze. Teraz Władek był żonaty z księżniczką Zofią Drucką-Lubecką, właścicielką dóbr Porochońsk, Chmielnik i Bohdanówka w powiecie pińskim. Jakie było pochodzenie nazwy Porochońsk? Zdaniem geografów nazwa pochodziła od „porochu”, tj. prochu; pani Zofia, żona Władka, twierdziła jednak, że pochodzi od „parocha”, tj. proboszcza. Zdanie geografów przeważyło i na mapach i na szyldzie stacji kolejowej widniał do końca napis „Porochońsk”.

Tadeusz wybrał się do Porochońska w połowie lipca, czyli w sam czas otwarcia sezonu letniego na kaczki. Miał ruszyć rzeką Bobrykiem z „przystani” porochońskiej na Holczę w towarzystwie słynnego wabiarza i przewoźnika Wożuja - wielokrotnie portretowanego przez Kamila Mackiewicza, opisanego przez Stefana Krzywoszewskiego i Juliana Ejsmonda.

Lato jest suche i upalne. Wylew wiosenny dawno cofnął się do nurtu Bobryka. Olszyna w parku jest sucha. Idą więc piechotą ścieżyną wzdłuż płytkiego rowu aż do brzegów rzeki. Za olszyną jest łąka - też prawie sucha. Co kilka kroków wyrywa się spod nóg i znika w trawie spłoszony wąż. Węże są równie pospolite na łąkach poleskich, jak gdzie indziej żaby. Są to zresztą niewinne węże błotne, zaskrońce. Podobno zdarzają się żmije, ale Tadeusz ani jednej nie spotkał na Polesiu. Spotkał się natomiast na Polesiu z przygodą, którą legenda poleska łączy ze żmiją. Pokąsany okrutnie przez komary spuchł w tak straszliwy sposób, że czoło zmieniło się w wałek spadający na oczy, a oczy stały się dwiema wąziutkimi szparkami między poduszkami nabrzmiałych powiek. Otóż Wożuj twierdził, że nie był to skutek zwykłego pokąsania przez komary: zdaniem jego Tadeusza ukąsił komar, który przedtem napił się krwi jadowitej żmii. Czy było tak, czy inaczej, dość że to dotkliwe pokąsanie było czymś w rodzaju szczepienia ochronnego. Tadeusz bywał później często na Polesiu i nieraz bywał niemiłosiernie gryziony przez komary, ale już bez złych skutków, jeśli nie liczyć dotkliwego i długo trwającego swędzenia. A jeżeli o żmije chodzi, to w czasie długich lat wędrówek myśliwskich po ziemiach litewskich Tadeusz spotkał się trzy razy ze żmiją, lecz nie na Polesiu, ale na suchych pagórkach w pobliżu Dukszt i Swięcian.

Ale wracam do opowiadania. Płyną więc Bobrykiem. Rzeka wije się zygzakiem wśród żywopłotu nadbrzeżnych łóz. Łozy to piętrzą się stromo i bujnie, to za każdym zakrętem Bobryka cofają się w głąb łąk podmokłych tworząc zaciszne zatoki gęsto zarosłe grążelami, nenufarami, sitowiem i miętą. Zatoki te są ulubionymi siedliskami lęgowych kaczek. Toteż od czasu do czasu Wożuj wpływa łodzią do jednej z takich zatok, aby spróbować szczęścia łowieckiego do porywających się z szuwarów podlotów kaczych. Szczęście niezawsze dopisuje, bo kaczki przebywają w zatokach tylko w pewnych porach dnia, a poza tym rozmokłych nawet w bardzo suche lata.

Płynąc latem po Bobryku Tadeusz uświadamia sobie, czym jest dla ludności poleskiej komunikacja wodna. Na rzece panuje ruch. Co parę minut mijają łódź pędzoną niestrudzoną ręką Poleszuka. Najczęściej bywa to łódź naładowana „z czubem” sianem i ozdobiona wysychającym na słońcu więcierzem. Nieraz łódź przewozi drwa, budulec, lub nawet konie i krowy. Bywają łodzie wyłącznie „pasażerskie” przewożące ludzi z wioski: do kościoła, na jarmark, wesele lub chrzciny. Taka łódź jaskrawi się barwami strojów kobiecych i buchają z niej śpiewy i śmiechy. Czasem spotykają widok smutniejszy: zza łozowego klombu płynie kondukt pogrzebowy. Na pierwszej łodzi pop z asystą i krzyżem, na drugiej trumna, na następnych rodzina i goście żałobni.

Po krótkim popasie w kureniu nad jeziorem Holcza, o którym będzie później mowa, ruszają Bobrykiem dalej na południe, ku Prypeci. Za Holczą krajobraz się zmienia. Przesuwające się z daleka na horyzoncie bukiety wysokich drzew rosnących na suchych wysepkach, zwanych grzędami, zdarzają się coraz częściej i coraz bardziej zbliżają się do brzegów rzeki. Wszystko dokoła świadczy, że Bobryk minął już bezkresy łąk bagnistych i przecina teraz krainę bardziej żyzną. Bukiety wysokich drzew stają się tak rozrosłe, bogate i bujne, że chwilami zapomina się, że się płynie przez jeden z najbezludniejszych zakątków Polesia, że od najbliższego osiedla ludzkiego dzielą myśliwych dziesiątki kilometrów. Ulega się złudzeniu, że te klomby starodrzewia to jakieś sztucznie zasadzone i kunsztownie pielęgnowane parki i że w gęstej ich zieleni pochowane są dwory, wille, pałace...

Zmieniają się też brzegi Bobryka. Zamiast podtopionych łóz - „prawdziwe” twarde krawędzie prawdziwego suchego lądu. Korytarz Bobryka staje się wąski i ciemny, bo stare olchy rosną już na samej krawędzi rozpinając nad rzeką sklepienie ciemnej zieleni. Po skwarze otwartej przestrzeni w tunelu wodnoolchowym jest niemal chłodno. Prąd Bobryka staje się szybszy. Posuwają się prędzej, choć bez szelestu. Cisza letniego popołudnia. Czasem z nadbrzeżnej pieczary mulistej wejdzie do wody żółw i zniknie z cichym pluskiem w czarnej toni. Przed kilku dziesięciu jeszcze laty w takich zatokach olchowych gnieździły się bobry. Tu budowały misterne domki z trzciny i mułu. Tu tworzyły przemyślne groble z podpiłowanych kloców olchowych. Dziś nie ma już bobrów ani na Bobryku, ani w ogóle na Polesiu. Dziś po bobrach pozostała tylko nazwa rzeki.

Płyną w milczeniu. Tadeusz siedzi w łodzi tak wygodnie, a półmrok zielony tej rzeki „podziemnej” jest tak tajemniczy i tak... rusałczany, ze oddaje się bez reszty kontemplacjom romantycznym. Po głowie przesuwają się leniwie oderwane fragmenty jakichś oglądanych kiedyś obrazów. Ni to Bócklin, ni to Kotarbiński, ni to Grottger, ni to wprost Andriolli. Wrażenie osobliwości romantycznej dochodzi do zenitu, gdy w pewnej chwili oko jego pada na podmyty wodą potężny pień olchy. Na pniu tym kładzie się plama słońca. I oto z mimowolnym wstrząsem spostrzega, że pień ten jest jednym wielkim kłębowiskiem wężów. Spełzły się widać na słońce i grzeją się powikłane w fantastyczne supły i skręty. Tadeusz każe Wożujowi zatrzymać się i przygląda się wężom z zapartym oddechem, zdając sobie sprawę, że oto po raz pierwszy a może i po raz ostatni w życiu ogląda takie kłębowisko wężów. Ogląda nie w zoologu lub na obrazku wyobrażającym średniowieczną „pieczarę wężów”, lecz w stanie naturalnym, na tle przyrody Polesia!

Wożuj nie rozumie nastroju Tadeusza - nastroju tak romantycznego, że niemal graniczącego z lękiem mistycznym. Ze śmiechem zgarnia łopatą wiosła dużą porcję drzemiących „gadzin”, po czym wstrząsa wiosłem. Syk i zamieszanie. Część wężów zmyka na brzeg i kryje się w trawie i zaroślach. Reszta wpada do wody i uchodzi wpław. Tadeusz śledzi ich ruchy z wielką przyjemnością. Bo nawet ludzie mający wstręt do wszelkich płazów muszą przyznać, że wąż pływa ślicznie i że wygląda uroczo, gdy ze starczącą z wody czarną główką mknie w rytmicznych pod wodą spiralach. Wreszcie ostatni wąż znika i oto olcha, która była przed chwilą wizją romantyczności poleskiej, jest teraz tylko szarą i bezduszną bryłą.

Jadą dalej. W pewnym miejscu las olch rzednie, a potem kończy się, jak nożem uciął. Oczy, nawykłe w ciągu kilku godzin do łagodnego półmroku, są nagle oślepione przepychem otwartej przestrzeni, Ostrym klinem biegnie mierzeja piaszczysta. W nozdrza uderza świeży powiew. Nurtem szerokim i majestatycznym, pieszcząc łagodną falą ławice żółtego piasku, płynie siwa Prypeć.

Wiosną 1923 roku Tadeusz znów zjechał do Porochońska na kaczory, słonki i głuszce. Trzech było znakomitych wabiarzy w Porochońsku: Iwan, Mikołaj i wspomniany Wożuj. Wśród tej trójcy Wożuj był uważany za najlepszego. Żaden nie dorównał mu ani wytrwałością w pędzeniu łodzi przez nieskończone przestrzenie wodne, ani szybkością orientowania się w labiryncie łozowisk, ani umiejętnością wyboru właściwego miejsca na zasadzkę, ani - co najważniejsze - sztuką imitowania głosu kaczek wszelkich możliwych gatunków. W okresie, gdy był u szczytu sławy, jako wabiarz niezrównany, i gdy dzięki dużym dochodom stał się, jak na stosunki poleskie, człowiekiem zamożnym, spotkało go wielkie nieszczęście. Którejś wiosny w czasie przeprawy przez niepewny lód rzeczki czy jeziora utonął mu syn jedynak. Cios ten podziałał na Wożuja w sposób osobliwy. Pasję łowiecką i żądzę łatwego zarobku zastąpiła mania religijna. Stał się gorliwym wyznawcą jednej z niezliczonych na Polesiu sekt. Sekta, do której przystąpił Wożuj, zabraniała wszelkiego udziału w zabijaniu stworzeń żywych. Na przeciąg kilku lat Wożuj znikł z życia łowieckiego. Lecz później, gdy przyszedł kryzys gospodarczy i gdy nędza zajrzała do ubogiej chaty Poleszuka, Wożuj złamał śluby sekciarskie i znów zabłysnął na firmamencie poleskim jako gwiazda wabiarska pierwszej wielkości i mocy.

Ale wiosną 1923 roku daleko jeszcze do nieszczęścia, które spotkało Wożuja. Tadeusz z Wożujem wypływają z labiryntu olch na otwartą przestrzeń wodną. Noc ustępuje powoli. Gwiazdy wciąż jeszcze błyszczą. Jednak niebo na wschodzie zaczyna przeświecać smugą różowiejącej jutrzenki. Zimno-stalowa powierzchnia wody nabiera tonów cieplejszych. Świta. Posuwają się bez plusku i szelestu. Jak czarne widma wynurzają się z półmroku i mijają ich na pół zatopione krzaki łozowe. Porzucają nurt Bobryka i skręcają na wody nieruchome. Wożuj rozgląda się. Wybiera odpowiedni krzak łozy. Wbija do dna rozlewiska palik. Od palika biegnie parometrowej długości linka z misternie zrobioną pętelką rzemienną. Do pętelki tej Wożuj uwiązuje za łapkę wydobytą z kosza krykuchę. Krykucha pada na wodę z radosnym kwakaniem i zaraz zaczyna nurkować i pluskać się.

Po umieszczeniu krykuchy myśliwi wjeżdżają z łodzią w potężny krzak łozy. Wożuj wybrał krzak umiejętnie. Jest dość gęsty, by zamaskować łódź wraz z myśliwymi, a równocześnie pozostawia wystarczający wylot u tyłu łodzi dla strzałów na wodzie i równie wystarczającą przestrzeń nad głową dla strzałów w lot.

Świta. Gwiazdy zwolna topnieją w ametyście nieba. Niebo na wschodzie i tafla wodna pod nim lśnią jak pozłacane srebro. Krykucha „pracuje” dobrze. Krąży po wodzie tak szeroko, na ile jej pozwala długość linki, nurkuje i trzepie skrzydłami i - co najważniejsza - odzywa się prawie bez przerwy. Jednostajne, trochę jakby poirytowane „kwa-kwa-kwa” przerywa od czasu do czasu namiętna zwrotka legato, rozdzierająca uśpioną ciszę pustyni wodnej. Wożuj uśmiecha się z zadowoleniem: takiemu spazmatycznemu głosowi nie oprze się żaden kaczor! Istotnie uśmiech znika nagle z twarzy Wożuja, oczy jego nabierają drapieżnego błysku, pociąga Tadeusza za rękaw. Ale Tadeusz już sam słyszy: to zbliża się z chrapliwym sykiem kaczor. Na tle morelowej zorzy zjawia się zwinna sylwetka z zagiętymi do dołu do „lądowania” skrzydłami. Głośny plusk i kaczor już jest na wodzie. Już zbliża się powoli do oniemiałej z wrażenia krykuchy. Tadeusz ostrożnie podnosi strzelbę lawirując lufą wśród bezlistnych prętów łozy. Pada piorun i to, co było przed chwilą żywym kształtem ze szmaragdowym łebkiem, srebrną piersią i agatowymi paciorkami oczu, teraz trzepocze się w przedśmiertnej agonii na chłodnej tafli rozlewiska.

Do południa odbyli coś pięć czy sześć podobnych zasadzek w krzakach łozy. Wreszcie krykucha, czy to z nadmiaru przeżytych emocji, czy może z głodu lub senności milknie zupełnie. A może zziębły jej łapki, bo skoczyła na suchy krążek palika i siedzi nieruchomo. Lecz Wożuj ma sposób i na taki wypadek.

- Teraz będziemy wabić cyranki - mówi.

Krykucha wędruje do kosza, a na jej miejsce Wożuj puszcza na wodę drewnianego bałwanka - cyrankę samicę. Właśnie gdzieś niedaleko rozlega się charakterystyczny, podobny do trzasku kastanietów, głos godowy samca-cyranki. Wożuj przykłada do ust wabik misternie zrobiony z mosiężnej łuski naboju karabinowego. Trzask rozlega się bliżej i po chwili zatoczywszy nad łozą błyskawicznie szybkie półkole piękny brązowogłowy kaczorek siada na wodę.

Później - po krótkim odpoczynku na śniadanie - łowy odbywają się dalej. Czasem Wożuj puszcza na wodę i krykuchę i bałwanka i w miarę okoliczności albo wabi cyranki, albo, gdy w oddali odezwie się syk kaczora-krzyżówki, a krykucha się nie odzywa, przykłada do ust inny wabik. W tym wypadku krykucha gra rolę żywego bałwanka. Potem przychodzą chwile jeszcze bardziej emocjonujące. Oto na głos krykuchy nadlatuje piękny, wysmukły, z ostro zakończonymi skrzydłami i długim ogonem kaczor-rożeniec. Potem przylatują kolejno: gągoł, podgorzałka, świstun...

Ranne polowanie ma się ku końcowi. Płyną na Holczę. Pięknie jest na wodnej przestrzeni. Gdzie spojrzeć - uśmiechnięta w słońcu srebrna tafla wód; smugi różowobrązowych łozowisk; samotne stogi na przemyślnych rusztowaniach. W jasnym błękicie to ciężko ważą się, to spadają lotem nurkowym orły i myszołowy, gołębiarze i krogulce, sokoły i błotniaki.

Gdy w Kew Gardens pod Londynem i w Kalifornii kwitną rododendrony, na rozlewiskach Bobryka, w miejscach, z których woda już częściowo ustąpiła, zakwitają kaczeńce – dywanami złota i zieleni na przestrzeni nieraz po kilkanaście hektarów. Do polifonii głosów godowych ptactwa dołącza się polifonia barw i woni. Pachnie pęczniejące listowie łóz i brzózek. I pachną kaczeńce. Kaczeniec jest kwiatem pojedynczo bezwonnym, lecz w złotej masie przynosi ciepły powiew delikatnej i miłej woni.

Zarośla łozowe zagęszczają się. Szerokie rozlewisko zmienia się w labirynt korytarzy wodnych wśród zwartych łozowisk, z których od czasu do czasu wyrywa się z łoskotem skrzydeł kaczor. Wykwita plamą kolorową na szarobrązowym tle łóz i odlatuje ginąc w błękicie. Labirynt łóz kończy się. O nozdrza dyszące w ciągu kilku godzin czystym powietrzem przestrzeni wodnej uderza zapach dymu. Holcza.

Holcza jest niewielkim jeziorem, przez które przepływa Bobryk w swej drodze do Prypeci. W porze wiosennego rozlewu powierzchnia jeziora jest zrównana z powierzchnią pozostałych wód wezbranych i tylko równo ucięta ściana łóz wskazuje linię, gdzie się kończy jezioro a zaczyna dżungla poleska. O tej porze roku jedynym suchym punktem na Holczy jest maleńki wzgórek, na którym stoi mała chatka kurna, tzw. kureń.

Kureń na Holczy! Iluż znakomitych myśliwych nocowało w nim po kilka nocy z rzędu! Szlachta utytułowana i nieutytułowana, korpus dyplomatyczny, generalicja, dziennikarze - polscy, angielscy, włoscy i amerykańscy - powieściopisarze, malarze i poeci... Kogo nie gościły uwędzone ściany holczańskiego kurenia! I któż z nich nie śpiewał entuzjastycznych peanów na cześć Holczy i jej uroczej właścicielki! Kto nie wpisywał jej do albumu (łącznie z autorem tej kroniki) mniej lub bardziej okropnych banałów!

W Tadeusza i moich wspomnieniach kureń na Holczy kojarzy się zawsze z osobą Kamila Mackiewicza, znakomitego malarza i karykaturzysty, tak przedwcześnie i tak tragicznie zmarłego w roku 1931. Kamil Mackiewicz przeszedł do historii malarstwa polskiego i pozostanie w niej na zawsze jako wzór samorodnego, bujnego i wielkiego talentu. Lecz miał Kamil jeszcze jeden dar, który niestety zabrał ze sobą do grobu, a który zniknie bez śladu ze śmiercią tych, co go znali. Tym darem był niezwykły, fascynujący talent gawędziarski. Gawędy kamilowe, niesłychane „awantury arabskie” jego opowiadań iskrzyły się klejnotami pierwszorzędnych dowcipów i powiedzonek. Ale i najprostsze i najzwyklejsze historie wypadały w jego interpretacji „fenomenalnie”. Bo wszystko u Kamila - i złe i dobre - było „fenomenalne”: o głupcu mówił „fenomenalny dureń”, o smacznym bigosie „fenomenalny bigos”. Jego soczysty głęboki bas po prostu czarował słuchaczy. Z zapartym oddechem słuchali go i zblazowany warszawiak i poczciwogęby lwowiak i chropowaty poznańczyk. Ba – nawet na czarniawej twarzy Wożuja odbijało się coś w rodzaju uśmiechu ukontentowania!

Kamil miał przyjaciół w całej Polsce. Gdy wieść o jego śmierci tragicznej rozeszła się po kraju, łzą się zaćmiło niejedno oko: od Zakopanego i Krynicy do Wilna i Porochońska, od Rasława i Duniłowicza do Lwowa i Zaleszczyk. Ale najgłębiej i najserdeczniej odczuto zgon Kamila w dworach i dworkach rozsianych po ziemiach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wszak w ciągu ostatnich lat swego bujnego życia na tych ziemiach właśnie malował i polował. I wszak te ziemie go wydały. Był bowiem Żmudzinem, choć nic w sobie nie miał z przysłowiowego „jadu” żmudzkiego. Był rubaszny, dowcipny, lecz nie zjadliwy. Miał duszę otwartą i gest szeroki. I serce miał złote.

Jeżeli prawdą jest, że dusze zmarłych mają cokolwiek do roboty tu na ziemi, to pewien jestem, że dusza Kamila zagląda od czasu do czasu w wygwieżdżone i zimne noce kwietniowe do poczerniałego od dymu kurenia na Holczy.

Rozdział XVI

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Dwom przyjaciołom - każdemu z osobna - dałem do przeczytania pierwsze piętnaście rozdziałów niniejszej kroniki. Jako ludzie dobrze wychowani - pochwalili. Gdy jednak nacisnąłem prosząc o uwagi krytyczne, obaj - znów każdy z osobna, ale jak gdyby się umówili - zapytali:

- Gdzie się podział? - wykrzyknąłem - Występuje w każdym rozdziale. Razem z autorem przeżywa podniecenie pierwszych tygodni wojny. Razem z nim cierpi na „nudę tyłów”. Jest naocznym świadkiem rewolucji lutowej w Petersburgu. Przechodzi pierwszy bolszewizm. Żyje pod okupacją niemiecką. Z okna Hotelu Europejskiego w Warszawie ogląda rudą czuprynę Paderwskiego. Bierze udział - sercem i myślą - w cudzie nad Wisłą…

- Nie o to chodzi. Co się stało z tak obiecującego zapowiadającym się chłopakiem, z którym nas zapoznałeś w jego „Dzieciństwie i młodości”? Już na ławie szkolnej wykazywał skłonności i uzdolnienia w pewnym kierunku. Pierwszy rok pobuty w Petersburgu uzdolnienia te jeszcze rozwinął…

Zrozumiałem. Rozmówcom moim chodziło o życie erotyczne Tadeusza Ipohorskiego - Irteńskiego. Wyjaśniłem im, że stosuję się jak najściślej do instrukcji mego przyjaciela.

„Pozwalam ci - powiedzieli - pisać historię rewolucyjnej epoki widzianą z mojego podwórka i moimi oczami, ale zastrzegam się przeciwko włączaniu do tej historii epizodów miłosnych, czy tam erotycznych. To było dobre dla dziejów psychiki smarkacza. Ale pamiętaj, że 19 lipca (starego stylu) 1914 roku

TADZIO OBIIT - NATUS ESR TADEUSZ

Jednego dnia stałem się starszy o dziesięć lat. Nie chcę powieści psychologicznej, nie chcę relacji ze skandalików lub intryg alkowianych. Wprawdzie nigdy w życiu w żadnej alkowie nie byłem i nawet nie wie, jak alkowa wygląda, niemniej jednak - nie chcę! Chyba że...

Tu Tadeusz Irteński udzielił mi łaskawie wąskiego marginesu, z którego skwapliwie korzystam.

Pomimo że „Tadzio obiat”, Tadeusz rzecz jasna nie składał ślubów czystości. Owszem - i w czasie wojny i w okresie Polski niepodległej miał wielką rozmaitość przygód i intryżek erotycznych. Los mu pozwolił poznać bogaty „wachlarz” kobiet: od niewiast zdeterminowanych oświadczających „miej mnie” (tj. w znaczeniu „weź mnie”) do niedoświadczonych pasterek, które w chwilach miłosnej ekstazy wydawały przeciągły okrzyk „uj-uj-uj-uj”. Były kobiety o wyglądzie wampów a naturze ckliwie sentymentalnej. Były takie, co zdawało się, że do trzech nie zliczą, a taiły w sobie cały czyściec perwersji. Zdarzały się takie, co zdobywały zmysły erotycznym blitzkriegiem, a obok nich przyjemne dla oka „cielęciny”, o których mówimy, że brak im sex-appealu, a które Białorusini określają dosadniej „ni tabie siśki, ni tabie sraki”. Były wreszcie takie, którym się zdawało, że są cyniczne, gdy były tylko wulgarne.

Najpełniejszą satysfakcją, uspokojenie nerwów, apetyt i dobry sen miał zawsze po stosunku z kobietą uprawiającą nierząd zawodowo, chociaż ten błogostan bywał zamącony niepokojem, czy się nie złapało „trynia”, lub może jeszcze czegoś gorszego. Pyzrgody z kobietami tzw. przyzwoitymi były z reguły źródłem niepokoju, westchnień, rozstrojów nerwowych i różnych niegożądanych komplikacji, np. pojedynków. Tadeusz wyznał mi pod wielkim sekretem, że miał aż trzy pojedynki, przy czym każdy z nich był „o kobietę”. Chociaż w okresie czternastoletniego pobytu w Wilnie asystował ponadto przy kilkunastu cudzych pojedynkach, prowadził kilkadziesiąt spraw honorowych i był powszechnie uznany za „speca” od tych spraw, jednak był i pozostał zdania, że pojedynek jest, jak już stwierdził Puszkin, „bojaźnią fałszywego wstydu”, czyli najgłupszą instytucją pod słońcem. Ludzie pragnący rozumowo uzasadnić pojedynek budzili w nim zawsze gorące politowanie.

Po przyjeździe z Brześcia do Warszawy Tadeusz zamieszkał z rodzicami w małym mieszkaniu na Smolnej. Na własne „pieda-terre z wejściem niekrępującym” - jak się ogłaszało w „Kurierze warszawskim” - nie mógł sobie pozwolić. Musiał więc korzystać z uprzejmości przyjaciół. Czasem było to przytulne mieszkanko Kamila Mackiewicza na tejże Smolnej. Czasem pokój jednego z przyjaciół w „kurwim dołku” na Sewerynowie. Ze spotkań na Sewerynowie z kobietami przyzwoitymi zrezygnował po jednej próbie, po której nazajutrz „wszyscy” wiedzieli, kim była partnerka Tadeusza. Szczęściem dama ta była przekonań postępowych, lubiła wygłaszać sentencje w rodzaju „mąż daje mi na chleb, a na masło dają mi jego przyjaciele”, nie dbała o opinię publiczną i wiadomość, że padła ofiarą niedyskrecji członków Cempścia, przyjęła ze wzruszeniem ramion.

Tadeusz musiał jednak rozejrzeć się za innym locum. Spieszno mu było, bo się wykluwał nowy, bardzo interesujący romansik. Nie szukał długo. Księżna Wiśniowiecka, osoba starsza i wielka przyjaciółka młodzieży, wyjeżdżała na wieś i dała Tadeuszowi klucz od swego mieszkania na Hożej. Wzruszony dziękował i w nagłym przypływie skrupułów zapytał:

- Czy jednak księżna nie boi się kompromitacji, jeżeli by się rozeszło, że księżna oddaje to mieszkanie na dom schadzek?

- Nie gadaj głupstw - oburzyła się księżna - jeżeli do mnie przychodzi mężczyzna z kobietą i jeżeli ja na chwilę wyjdę z mieszkania, a oni się w międzyczasie trzepną, to ja mam za to odpowiadać?!

Tadeusz korzystał z miłego mieszkania na Hożej przez czas dłuższy bez żadnych przeszkód. Pewnego popołudnia spotkała go przykra niespodzianka: wyłączono elektryczność za nieopłacenie rachunku. Musiał biec do sklepiku po świece, które jako tako - „prowizorycznie” jak mówiła edukowana służąca księżnej - zostały w braku lichtarzy osadzone w butelkach. A późnym wieczorem odwiedzając przyjaciół na Sewerynowie opowiadał o swoich kłopotach ze światłem na Hożej zachowując rzecz jasna jak najgłębszą tajemnicę co do osoby, z którą się tam spotykał.

Tegoż wieczoru mąż pytał żonę:

- Czy byłaś, Oleńko, gdzieś, gdzie nie ma elektryczności?

- Nie rozumiem pytania.

- No bo masz rękawiczki poplamione stearyną.

- Nie wiem, nie rozumiem. Może u krawcowej albo u fryzjera.

Mąż Oleńki też odwiedzał - bardzo rzadko - „kurwi dołek” na Sewerynowie. Stało się, że nazajutrz poszedł tam i stało się, że natrafił na chwilę, gdy Janek Pochwic mówił do Koka Proszyńskiego:

- Irteński ma kłopot. Wiśniowiecka nic mu nie powiedziała o rachunku za elektryczność, światło wyłączono i musiał odprawiać swe misteria przy świecach oprawionych w butelki.

Mąż Oleńki zmiarkował. Zaczął śledzić. Złapał zakochanych na gorącym uczynku. Była wielka awantura, no i pojedynek.

Były i inne przygody. Bez spazmów namiętności, bez awantur, bez pukania z pistoletów. Niemal - bez niczego. Czat i ciężsi gatunkowy takich przygód potrafił ocenić w wiele - bardzo wiele lat później.

Obudziło go mocne bicie serca. Na razie nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Przez niedomknięty black-out - zbliżał się koniec drugiej wojny światowej - wpełzało mętne światło brudnego świtu londyńskiego. W tym świetle widział plamę na starej tapecie, niedopite wino na dnie kieliszków, czarną kawę rozlaną na spodkach. I zobaczył rzecz, która go szczególnie zastanowiła: różowy stanik na tle damskiego battle-dressu rzuconego na krzesło. Wtedy dopiero przypomniał, że nie był sam.

Leżała odwrócona do ściany z rozrzuconą fryzurą puszysto-hebanowych włosów na poduszce. Zsunięta kołdra odsłaniała gładkie jak kość słoniowa ramię z jaśniejszą plamką szczepienia ospy. Spała cicho jak dziecko. Ileż to lat właściwie?... Zaczął przypominać.

Poznał ją w Witebsku w roku 1915-ym, gdy wracał z Sokorowa do Mińska. Miała tę samą co dziś hebanowo-puszystą fryzurę i - cztery lata. Miała niezwykle poważne oczy i trochę krępujący zwyczaj długiego, badawczego przyglądania się gościom. Nie uśmiechnęła się ani razu. Może instynktem dziecinnym coś przeczuła? Może po prostu zauważyła, że gdy wbiegła do pokoju, gość zbyt pośpiesznie odsunął się od jej matki. A wyszła bez słowa i widocznie obrażona, gdy matka poskarżyła mu się z uśmiechem, że ma z nią kłopot, bo wszystkim lalkom powyrywała zęby bawiąc się w dentystę. Byłby zapomniał o tym spotkaniu, gdyby nie ta zabawa w dentystę. Przypominał o niej nieraz z uśmiechem: i w Petersburgu, i w Baćkowie i na wygnaniu w Warszawie.

Potem drogi ich rozeszły się na długo, choć żyli „obok”, bo należeli do jednego - klanu. Spotkał ją po raz drugi, gdy miała już lat siedemnaście. Nie poznałby ani jej, ani matki. Matka była starszą panią ze smutnym uśmiechem czarnych oczu w siatce drobnych zmarszczek. Ona... O tym drugim spotkaniu pamiętał lepiej i dłużej. Nieraz później budziło w nim skomplikowaną refleksję: od mimowolnego uczucia zadowolenia do uczucia wstydu. I chociaż właściwie nic między nimi wtedy nie „zaszło”, wspomnienie tego wieczoru sierpniowego miało się utrwalić w pamięci jak ostre zdjęcie fotograficzne.

Prześliczny front pałacyku barokowego. Front ten był już zresztą tylko dekoracją, bo za złudną fasadą kryła się bieda, czy może indolencja - „kresowa”. Pokoje ze zbieraniną starych mebli i pokoje zupełnie puste z zabitymi na głucho oknami. Dziurawe podłogi i gołe ściany. W wielkiej sali z chórami, z których według legendy po raz ostatni za życia kompozytora rozbrzmiewał jękliwie minorowy polonez, pachniało suszącym się majerankiem. Na werandzie brakowało kilku desek i poręczy.

Ale park był prześliczny. Może dlatego prześliczny, że zupełnie dziki i zapuszczony. Otulone dżunglą podszycia i paproci olbrzymie klomby starych sosen, jaworów i lip rosły na łagodnej pochyłości nad wilgotnym parowem rzeczki Naroczy. W głuchą noc sierpniową, gdy przez potężne łapy starej sosny przeświecało siedem srebrnych gwoździ Wielkiej Niedźwiedzicy, nawet ludzie najbardziej dalecy od romantycznych nastrojów chętnie dawali wiarę mętnym legendom, że z parkiem tym związana jest jakaś ponura tajemnica.

Nie pamiętał dobrze w jaki sposób znaleźli się sami na werandzie. Czarna głąb parku tchnęła wilgotnym zapachem traw po przedwieczornym deszczu. Bliżej przeświecały kwiaty lewkonii. Bez słowa przycisnął jej ramię do piersi a usta zanurzył w puszystą strzechę włosów. Potem prześlizgnąwszy się przez gorące ucho i gładki policzek zatrzymał się dłużej na rozchylonych, trochę chłodnych wargach. Ręką przez cienką tkaninę bluzki pieścił okrągłą, dobrze rozwiniętą pierś. Było coś rozbra­jającego w tym, że nie czuł zapachu ani perfum, ani szminki, ani pudru. Nic - tylko jakby idącą z tego parku woń świeżych jabłek.

Nie zamienili ani słowa. Wkrótce potem z domu dobiegły głosy i wrócili do towarzystwa. Nic więcej się nie stało. Potem drogi ich znów się rozeszły. Na bardzo długo. Dowiedział się po paru latach, że wychodzi zamąż i nawet posłał telegram. Potem powiedziano mu, już tu w Anglii, że mąż jej zginął w Katyniu, a ją z córeczką wywieziono do Rosji.

Wcześnie było jeszcze ale nie mógł zasnąć. Ona wciąż spała cicho jak dziecko. Więc dalej rozmyślał o mechanice losów ludzkich i mechanice miłości. Nić myśli rwała się, a chciało mu się połączyć wszystko w jakiś związek logiczny. Wydawało mu się - zapewne pod wpływem porannego ataku neurastenii - że całe przyszłe szczęście zależy od „prawidłowego” rozwiązania tej zagadki.

Kiedy się zaczęło? Wtedy, kiedy miała cztery lata i bawiła się z lalką w dentystę? Czy w tamtą noc sierpniową w pięknym i ponurym parku nad wąwozem Naroczy? Czy może wprost - wczoraj? I co zdecydowało, że cykl rozpoczęty trzydzieści lat temu w „bieżeńskim” mieszkaniu w Witebsku zamknął się tej nocy w brudnym pokoiku w pobliżu Russell Square w Londynie?

Różowa plama stanika na zielonym tle battle-dressu wciąż mimo woli przyciągała wzrok. Była w tym widoku i odrobina komizmu i coś bardzo smutnego - jakby jakiś symbol, którego znaczenie starał się na próżno rozwiązać.

W pokoju było coraz widniej. Obrócił się ostrożnie, aby jej nie zbudzić i oparty na łokciu przyglądał się. Przeszła Rosję, Buzułuk, Teheran, śmierć córeczki, śmierć męża. I ani jednego siwego włosa w puszystej fryzurze, ani jednej skazy na kości słoniowej ramienia. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem. (Uczucie dobrze znane mężczyznom w wiadomych okolicznościach).

Zagadka mechaniki miłosnej wciąż go dręczyła. Przypadek? Był już za stary, aby wierzyć w przypadek. Może wspomnienie lepszych czasów? Zwykła ciekawość seksualna? Czy może jedna więcej kolejka whisky w Monico na Piccadilly? Czy może ów tajemniczy zew krwi - ów trudno uchwytny, trudny do zdefinowania, niemniej zawsze obecny - instynkt klanu?

Wybiegliśmy jednak zbyt daleko w przyszłość. Skręćmy więc kierownicę maszyny czasu o 180 stopni i wracajmy do Warszawy roku 1924-go.

Dwa lata pobytu Tadeusza w Warszawie po jednorocznym poście w Brześciu były bardzo bogate w przejścia zarówno osobiste, jak ogólno-krajowe. Skończył jak wiemy, studia prawnicze i pożegnał się z pierwszą młodością. Ze studiów tych miał na całe życie zapamiętać: cętki na twarzy profesora Koschembar-Łyskowskiego; co to jest negotiorum gestio (bo na ten temat egzaminował go profesor Lutostański) oraz - z dziejów doktryn ekonomicznych - że Malthus ze swoją teorią grożącej światu katastrofy przeludnienia był starym durniem.

Sprawy de publicis mniej go przejmowały, ale pod wpływem mieszczańskiej atmosfery warszawskiej zatrutej miazmami endecji zaczął chwiać się i w swych sympatiach politycznych skłaniać - o zgrozo! - ku endecji. Te fatalne tendencje podtrzymał w nim dwumiesięczny pobyt w Kielecczyźnie, której ziemiaństwo, choć może ściśle mówiąc nie endeckie, nie lubiło Piłsudskiego. Dopiero pobyt w Wilnie i zetknięcie się ze światem ludzi rozumnych w rodzaju, Czesława Jankowskiego, Kazimierza Okulicza, Stanisława Mackiewicza, Michała Obiezierskiego wyleczyło go ostatecznie ze skłonności endeckich. Dopiero w Wilnie osiągnął pełną dojrzałość umysłową i zrozumiał, że endecja to nie program polityczny, a pewien uraz mózgowy.

Podkreślam jednak, że sprawy publiczne nigdy - ani wten - czas ani potem - nie wzruszały głębiej Tadeusza. Dwuletni pobyt w Warszawie był pasmem zabaw, miłostek i przygód z krótkimi przerwami na studia przed egzaminami. Były pijaństwa, były dancingi. A gdy nadeszły dni ciepłe, zaczęło się plażowanie przy szkole pływackiej Kozłowskiego za mostem Kierbedzia. Moda plażowania zakwitła nagle latem 1923 roku i odtąd rozpoczął się jej zwycięski pochód po piaskach nadwiślańskich, nadniemeńskich i nadwilejskich. Znikły prawie zupełnie pełne męskie kostiumy kąpielowe: zjawiły się spodenki. Panie i panienki, których matki i babki plażowały po Ostendach w bufiastych bluzkach z rękawami i bufiastych majtkach przewiązanych w kostce, dziś opalały się na miedziany brąz lub na różowy bąbel pieszcząc wzrok krągłością gołych ramion, łagodnym wzniesieniem gołych łydek i półkulami pośladków obciągniętych cienką tkaniną. A obok zgrabnych warszawianek opalał grzeszne cielsko Melchior Wańkowicz, wonczas naczelnik wydziału prasowego w ministerium spraw wewnętrznych.

Tadeusz leczył zęby u pana Przybylskiego na Wareckiej. Pan Przybylski był dla szczęk utytułowanej szlachty tym, czym dla jej klejnotów rodowych jest pan Szymon Konarski. Pan Przybylski leczył szlachtę nieutytułowaną lub nie-szlachtę tylko z łaski, zawsze podkreślając, że właśnie przed chwilą siedział u niego w gabinecie na fotelu Sobański, Grocholski, Potocki, Czetwertyński. Tadeusz zapamiętał pana Przybylskiego dzięki małej rozmowie na temat literacki. Był to okres wielkiego powodzenia „Na ustach grzechu” Magdaleny Samozwaniec. Tadeusz zapytał dentystę, czy czytał tę książkę. Pan Przybylski skrzywił się:

- Czytałem... I uważam, że ta powieść nie bardzo się udała autorce. Gdzie ona widziała taką arystokrację?! I sytuacje zupełnie nieprawdopodobne.

Uwaga ciekawa w ustach człowieka, który wiercił w zębach autentycznym ordynatom Michorowskim.

Tadeusz utrzymywał stały i ścisły kontakt z Sewerynowem. Zaprzyjaźnił się tam z panem Zygmuntem Goldwasserem - kto wie: może krewnym kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych pana Barry Goldwatera? Pan Zygmunt był dość rzadkim przykładem Żyda pechowca. Żaden interes mu się nie udawał. Z pozycji właściciela dochodowej kamieniczki spadł do funkcji skromnego faktora. Poza tym był uczciwy, sumienny i bardzo do swych przyjaciół na Sewerynowie przywiązany. Raz tylko poskarżył się Tadeuszowi na Rudego, któremu pożyczył jakąś drobną sumę. Rudy nie tylko długo mu nie oddawał, ale na błagalne przypomnienia pana Goldwassera odpowiadał dwuwierszem:

Panie Zygmuncie,

Na tę sprawę pluńcie!

Od czasu do czasu Tadeusz bywał na seansach spirytystycznych z udziałem pana Guzika. Guzik był w latach 1919-1924 najpopularniejszą postacią w stolicy. Salony, saloniki i po prostu domy wyrywały go sobie. Miał ściśle wypełnione godziny wieczorne na kilka tygodni z góry. Trudniej było o seans z Gutikiem, niż o wizytę u dentysty Przybylskiego. Tadeusz trafił na swój pierwszy seans z Guzikiem dość późno, gdy gwiazda słynnego medium zaczęła zachodzić i gdy coraz częściej przebąkiwano o jego zdemaskowaniu. Tadeusza jako „niedowiarka” posadzono tuż obok Guzika. Zgaszono światła i zamknięto łańcuch polegający, jak wiadomo, na tym, że ręce trzyma się na stole i że są one połączone przez zaczepienie małych palców o małe palce sąsiada. Mały palec prawej ręki Tadeusza ściskał mały palec lewej ręki Guzika. Od razu zastanowiło Tadeusza, że Guzik, który przepisowo winien był zapaść w sen kataleptyczny, ciągle kręcił się w fotelu i że jego mały palec bez przerwy miętosił i ciągnął mały palec Tadeusza. Ten starał się trzymać dłoń mocno na stole i nie ulegać ruchom palca Guzika. Ale w pewnej chwili Guzik szepnął:

- Niech pan nie ściska tak mocno...

Tadeusz uległ przez grzeczność i czuł jak jego ręka powoli ślizga się po stole w kierunku medium... Wkrótce zaczęły się „cuda”. Przez atmosferę nagrzanego salonu raz i drugi przeszedł powiew. A potem Tadeusz ujrzał przed oczami coś, co wyobraźnia spirytystyczna nazwałaby zapewne twarzą jakiejś zjawy. Były to dwie kulki zielonkawo-fosforyzujące.

- Oho - powiedział półgłosem bez specjalnej ironii, ale i bez trwogi.

Został natychmiast ukarany, gdyż jedna z zielonkawych kulek puknęła go dość mocno w czoło. Siedział dalej cicho czekając następnych wydarzeń. Zielone kulki oraz jakieś niewyraźne mgławice tegoż koloru wędrowały sobie nad stołem w prawo i lewo. Raz po raz- przechodził powiew. A w pewnej chwili coś mokrego musnęło Tadeusza po twarzy. Wreszcie Guzik oznajmił, że jest zmęczony. Seans zakończył się.

Nieraz Tadeusz zastanawiał się, czym były owe kulki zielonkawe? Czy był naprawdę świadkiem materializacji ducha, czy też po prostu jakiegoś krętactwa? Intrygowały go dwie rzeczy. Jak każdy normalny człowiek odczuwa respekt, gdy chodzi o zjawiska „nadprzyrodzone”. Boi się cmentarzy w nocy, nie lubi ciemnego pokoju i - luster. A więc dlaczego nie odczuł żadnego lęku na widok zielonkawych kulek? Dlaczego puknięcie „ręki ducha” pobudziło go raczej do śmiechu? Druga wątpliwość była poważniejsza: dlaczego Guzik tak niemiłosiernie miętosił mu palce i wyraźnie pociągał dłoń jego ku sobie?

Po długich rozmyślaniach stworzył swą własną „teorię” i postanowił wypróbować ją w praktyce. Daleki był od zamiaru demaskowania Guzika: a niech sobie buja tych, co chcą być bujani! Szukał innej okazji i znalazł ją niebawem. Szał spirytyzmu trwał i obok „fachowych” seansów z Guzikiem odbywały się seanse amatorskie. Na jednym z takich seansów u państwa Węgłowskich na Starym Mieście posadzono Tadeusza między dwiema paniami. Zaraz po zgaszeniu światła zaczął imitować Guzika tj. kręcić się na krześle i „nerwowo” ściskać palce sąsiadek. a równocześnie - bardzo powoli - niby to poprawiając zdrętwiałe członki zbliżać ręce ku środkowi. Gdy w pewnej chwili ręce jego dotknęły się, reszta była dziełem niespodzianie łatwym. Po prostu zaczepił mały palec sąsiadki z lewej strony o maty palec sąsiadki z prawej i - miał obie ręce wolne. Uwolnił się z „łańcucha” nie wzbudziwszy najmniejszego podejrzenia sąsiadek. Co tam wyprawiał w ciemności mając wolne ręce, to rzecz drugorzędna. Tyle tylko, że nie mając w kieszeni żadnego preparatu fosforyzującego nie mógł zademonstrować guzikowych kulek zielonych. Gdy po paru histerycznych piskach napalono światło, Tadeusz lojalnie przyznał się do kawału. Ale nikt mu jakoś nie wierzył. Nie uwierzył gdy napisał i rozesłał (anonimowo) w kopiach uczestnikom seansu wierszyk tej treści:

Gdy umrę, duch mój wolny od ziemskich kłopotów

Poleci tam, gdzie w mrocznej ciszy nad stolikiem

Czeka mnie pół tuzina skupionych idiotów,

Zgromadzonych pobożnie na seans z Guzikiem.

Będę im dmuchał w oczy i szczypać w siedzenia,

Aż ich spirytystyczne przejdzie na wskroś mrowie

I poczują mistyczny lęk. Na zakończenie

Będę ich bił kolejno czymś twardym po głowie.

Albowiem był to okres wytężonej twórczości poetyckiej Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Niestety prawie wszystkie poezje jego uległy zniszczeniu i zapomnieniu. Tadeusz zachował w pamięci i podyktował mi tylko jeden jeszcze wiersz, jako wiernie oddający jego filozofię i nastroje w okresie przełomowym między pierwszą i drugą młodością.

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Już się nie łudzę, nie trwożę, nie zwierzam.

Nic nie chcę widzieć dalej swego nosa.

Pod gruszę leżę, nogę w pień uderzam,

Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.

Że tam coś kiedyś, lub że tam ktoś komu,

Że komuś szczęście skradł los, ułud złodziej,

I ktoś strychniny zażył zamiast bromu

A cóż to wszystko mnie w gruncie obchodzi!

Tak mi daleka „wieczysta kobiecość”!

Już na myśl o niej diabli mnie nie biorę.

Patrzę jak niebo przez liście prześwieca,

Jak słońce w trawie gra złocistą morq.

Jaszczurka z trawy wygląda ciekawże.

Ślimak na ścieżce wystawia mi różki.

Pod gruszę leżę, ze słońcem rozmawiam,

Ćmię papierosa i otrząsam gruszki.

Westchnieniem kosmos wciągnąłem dziś w płuca.

Paryż, Warszawa. Pińsk czy Saragossa?

To nie gra roli! Ze słońcem się kłócę,

Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.

W lipcu 1924 Tadeusz Irteński dostał list od pana Włodzimierza Dworakowskiego, obecnie naczelnika wydziału bezpieczeństwa w urzędzie Delegata rządu w Wilnie. (Delegatem rządu był pan Walery Roman). Pan Dworakowski proponował mu stanowisko kierownika oddziału w 6-ym stopniu służbowym. Miał do wyboru: albo długie lata aplikacji adwokackiej w nasyconej adwokatami Warszawie, albo stanowisko kierownicze z perspektywą pięknej kariery administracyjnej. Zgodził się bez namysłu.

Opuścił Warszawę bez żalu, zwłaszcza że do Wilna miał dawny sentyment.

Pierwszego dnia w Wilnie, po męczących wizytach urzędowych i prywatnych wrócił po wczesnym obiedzie do Hotelu Europejskiego, zdjął marynarkę i wyciągnął się na łóżku, aby się trochę zdrzemnąć. Było gorące popołudnie sierpniowe. Otwarte okna numeru wychodziły na dziedziniec. Z dziedzińca dolatywały jakieś krzyki.

- Powiedz dla jego żeby był cicho. – irytował się z góry śpiewny głos kobiecy.

A z dołu głos chłopięcy - też śpiewny - powtarzał półgłosem

- G.... nieszczęsne! g.... nieszczęsne!

„Litwo, ojczyzno moja” - pomyślał Tadeusz zasypiając.

Rozdział XVII

DUCH STAREGO WILNA

Tadeusz był po raz pierwszy w Wilnie latem roku 1910-go na ślubie wuja Mariana Prębskiego z panną Zofią Kiersnowską. Później przelotnie - przy Niemcach - uciekając z Mińska w grudniu 1918. Po czternastu latach Wilno zmieniło się o tyle, że na rogach stali nie stójkowi w białych letnich kitlach, ale policjanci w granatowych mundurach i że szyldy i napisy były polskie. Poza tym zewnętrznie miasto mało się zmieniło. Po staremu na najbardziej reprezentacyjnym odcinku prospektu Świętojerskiego - obecnie ulicy Mickiewicza - klekotały klawisze chodnika drewnianego. Po staremu na szczycie góry Zamkowej stała rosyjska „kałancza” - tyle tylko, że nie było strzału armatniego w południe, i z baszty, która dopiero w dziesięć lat później została rekonstruowana i na cześć konserwatora wileńskiego nazwana żartobliwie „basztą Lorenza”, powiewał dwubarwny sztandar polski. Po staremu latem chodziło się na obiad do lokalu letniego Klubu szlacheckiego u podnóża góry Trzykrzyskiej, którą starzy Wilnianie dawnym nawykiem narywali górą Klubową. Jeszcze ucywilizowani Żydzi wileńscy używali w miejscach publicznych - z pewną nawet ostentacją - języka rosyjskiego, a ulicznicy pod wpływem znajomości rosyjskiej litery „x” z odpowiednich napisów na płotach nazwę kina „Luz” wymawiali „fuch”.

Trwał duch starego Wilna. Na straży tego ducha stał pan Czesław Jankowski. W swych ciętych, brylantowym piórem pisanych felietonach w „Słowie” potrafił lekką drwiną uciąć macki podstępnie podpełzającej hydrze obcych Wilnu naleciałości - przeważnie importowanych i z pieczątką „made in Galilee”. A macki te starały się wśliznąć wszędzie: do urzędów, do prasy, do teatru, do towarzystw kulturalnych i społecznych. On to m. in. prowadził zacięty bób przeciwko idiotycznej nazwie „Kaziuk” zamiast „św. Kazimierz”. Następcy jego - czy miał zresztą następców? - bój ten przegrali wskutek „kresowej” indolencji.

Na straży ducha starego Wilna stał też pan Ferdynand Ruszczyc, który już był spoczął na laurach jako wielki matacz impresjonistyczny, a obecnie poświęcał cały swój czas pracy naukowej i kulturalnej. Był dziekanem wydziału sztuki na uniwersytecie wileńskim, a jednocześnie „otwierał oczy naprzód wilnianom, później Polsce, potem zagranicy na piękno Wilna”. Z konferencji debatującej nad kolorami, na jakie mają być pomalowane nowe autobusy wileńskie, biegnie, by oprowadzać po Wilnie gości zagranicznych - Francuzów, Anglików czy Węgrów - i objaśniać im „zaklęte w kamieniu” misterium wnętrza kościoła św. Piotra i Pawła na Antokolu: objaśniać np. dlaczego z jednej strony nawy stoi figura konającego św. Sebastiana, a na ukos z drugiej strony patrzy na niego zasłaniając dłonią czoło od słońca żołnierz rzymski w hełmie. Sarkano, że się „rozmienia na drobne”. On słyszy te sarkania i tylko uśmiecha się dobrodusznie, bo wie, że sprawuje w Wilnie „dyktaturę artystyczną” i że znaczenie tej dyktatury to rzecz ważniejsza, niż namalowanie jeszcze paru. obrazków, które - kto wie - może już nie obudzą takiego nachwytu, jak młodzieńcze, na swoje czasy rewolucyjne „Nec mergitur” lub „Ballada”.

Duch starego Wilna wciąż trwa, ale dużo rzeczy odeszło, by już nigdy nie wrócić. Przed wojną Wilno huczało w karnawale od najautentyczniejszych balów arystokratycznych. Niekoronowaną królową karnawałów wileńskich była Klementyna z Potockich Tyszkiewiczowa, ordynatowi na Birżach, rezydująca w pałacu na rogu Nadbrzeżnej i Antokolskiej, który później mieścił bibliotekę Wróblewskich. Pani Klementyna słynęła z bardzo wysokiego wzrostu i wspaniałych toalet, które po karnawale sprzedawała pani Sorze Kłok słynącej jeszcze za czasów Tadeusza ze sprzedaży „resztek” i innych drobnych artykułów damskich. Historia zanotowała taką anegdotę o jednej z tych transakcji. Pani Sora Kłok zobaczywszy piękną suknię zaczęta cmokać z zachwytu:

- Pani hrabino, pani hrabino, ale kto to kupi, kto...

- No może jakaś dmimondenka - odpowiada pani Klementyna.

- Kto taki, kto? Może pani hrabina da adres.

- Ach Boże, no może jakaś kokota...

- Kokota? Kto to taki? Może adres...

- No może jakaś kurwa - mówi zrozumialej hrabina.

Pani Sora Kłok podniosła oczy na wyższą od niej o dwie głowy panią Klementynę:

- Ale gdzie taką kurwę, jak pani hrabina znaleźć! - powiedziała z westchnieniem.

„Drugą” królową karnawałów była księżna Michałowa Ogińska, mająca piękny pałacyk na Swiętojerskim zaułku. Podczas okupacji niemieckiej odwiedził ją w tym pałacyku Wilhelm II. Za czasów Tadeusza pałacyk ten był już własnością Banku Gospodarstwa Krajowego.

Otóż te wszystkie bale prywatne, wszystkie te „Achy”, o których wspomniałem w „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego”, należały już do przeszłości. Szlachta utytułowana albo bawiła się gdzie indziej, albo siedziała po swych majątkach. Do Wilna wpadała głównie w interesach zatrzymując się albo w hotelu, albo u znajomych, albo - rzadziej - we własnym pied - a - terre. Ponieważ żadne większe miasto nie może istnieć bez śmietanki towarzyskiej, przeto surogatem arystokracji stały się domy Bohdanowiczów, Mohlów, Kognowickich, Klottów, Łęskich, Chomińskich oraz pani z Jeleńskich Mieczysławowej Jeleńskiej zwanej „papieżycą”. Ale z biegiem lat i te domy zostały - jak to wykażę w dalszym ciągu tej kroniki - odsunięte w cień: w przede dniu drugiej wojny światowej Wilno było już miastem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zurzędniczonym i „zmilitaryzowanym”.

Echem dawnych chyba czasów była też religijność towarzystwa wileńskiego - przynajmniej jeżeli chodzi o formy zewnętrzne. Tadeusz aż zaniemówił, gdy go pewna przystojna panienka wileńska spytała znienacka:

- W jakim kościele był pan w niedzielę na mszy świętej?

Trochę później ta sama panienka bardzo się zmartwiła, gdy się dowiedziała, że Tadeusz nie chodzi do spowiedzi i komunii. Tego rodzaju pytania i zmartwienia były w Mińsku nie do pomyślenia. Osiadłszy jednak w Wilnie, jako w przybranej ojczyźnie, Tadeusz musiał jakoś się dostroić do miejscowych obyczajów. Załatwił sprawę kompromisowo: wzorem innych młodzieńców wileńskich przychodził co niedzielę o wpół do dwunastej pod barokowy kościołek św. Jerzego, gdzie się odbywały późne msze dla socjety wileńskiej i na placyku przed kościołem robił z przyjaciółmi przegląd pań i panienek wychodzących ze świątyni.

Duch tradycji i zacofania ścierał się z nowymi prądami. Z wizytami wciąż chodzono w żakietach ze spodniami w prążki, choć na zachodzie strój ten już od szeregu lat został zachowany tylko w służbie dyplomatycznej. Znikły wielkie bale prywatne, ale odbywały się wielkie bale publiczne: bal pod hasłem „Chleb głodnym dzieciom” zwany popularnie balem wojewódzkim, odbywał się bowiem w salach pałacu Rzeczypospolitej, tego samego pałacu, gdzie ongi stawał Aleksander I i Napoleon I, a potem mieszkał Murawjow i gubernatorzy wileńscy. Albo bal morski na rzecz Ligi morskiej, rzecznej i kolonialnej. Odbywały się rzecz jasna prywatne wieczorki tańcujące. Ale na balach i balikach dominowały po staremu dwa tacce - walc i mazur. Shimmy i one-step stawiały pierwsze nieśmiałe kroki, przy czym tańczono je z fantazją tj. z figurami. Jak powiadali chłopi białoruscy: „Ciapier pany usio tańcujuć tolki dwa tancy - szmiaju i ustemp”. Na tango długo krzywiono się, jako na taniec nieprzyzwoity. Gdy Tadeusz zatańczył tango na balu morskim z przystojną aktoreczką z „Lutni”, towarzyszyły im zaledwie trzy czy cztery pary, a panienka, której wtedy asystował, oburzyła się cło tego stopnia, że opuściła ostentacyjnie bal - śmiertelnie obrażona.

Latem wyruszano parostatkiem na plaże nadwilejskie - do Wołokumpii lub do Werek. Tadeusz napisał w „Słowie” cały felieton o plażach podwileńskich zaczynający się od słów: „Wenecja ma Lido, Wilno ma Wołokumpię”. Mówił w nim, że Wołokumpia stanowi „płuca Wilna” i że plażowanie wywiera zbawienny wpływ na ogólną higienę i czystość. Istotnie nie wypada przecie przyjeżdżać na plażę z brudnymi nogami. Myło się więc nogi, a za jednym zamachem całe ciało. Woda bieżącą i wanny zjawiły się nawet w takich mieszkaniach, gdzie inne wygody były, jak za czasów filareckich, wynoszone.

Inny felieton Tadeusza Irteńskiego zaczynał się tak: „Londyn ma Epsom, Wilno ma Pośpieszę”. Na Pośpieszce bowiem, na błoniach zaraz za północnymi granicami miasta, odbywały się w sezonie konkursy hipiczne, w których brali udział dzielni jeźdźcy pułków kawalerii i artylerii konnej i nie mniej dzielne amazonki wileńskie, rekrutujące się przeważnie z grona rozczarowanych mężatek i „ongi bardzo młodych panien”, jak je określał złośliwy Kamil Mackiewicz, Konkursom hipicznym prezydowali hr. Breza i jeden z popularnych w Wilnie braci Jamonttów. Do funkcji pana Jamontta należało wypisywanie wyników konkursów kredą na czarnej tablicy. Dało to asumpt panu Kamilowi Mackiewiczowi do narysowania karykatury; pan Jamont maluje na tablicy potężnych rozmiarów kieliszek. Była to aluzja do skłonności pana Jamontta do wypitki, którą zresztą Kamil, jak wiadomo, też nie gardził.

Z paniami chodziło się do restauracji Żorża, gdzie, jak powiedział tenże Kamil Mackiewicz, - Stoliki były tak przemyślnie rozstawione, aby goście mogli nie tylko swobodnie rozmawiać ze znajomymi siedzącymi przy innych stolikach, ale i zaglądać im do talerzy. Żorż był bowiem restauracją naprawdę familijną i panował w niej duch miłego rodzinnego plotkarstwa. Zjawienie się nieznajomego przybysza - najczęściej osoby przyjeżdżającej na rozwód kalwiński przy ulicy Zawalnej - witano ożywionym szmerem zaciekawienia. Gdy nie było pieniędzy na zapłacenie za posiłek, rachunek podpisywano, po czym kelner zawieszał go na haku za kasą. Stąd jadanie u Żorża na kredyt nazywał się jedzeniem „na hak”.

Na posiłki ściśle męskie, tj. pijaństwa, chodzono do „Bristolu”, do Macieja („Zacisze”), do „Warszawianki”, do „Myśliwskiej”, do „Łazarza” (na rybkę), a nawet do raczej obskurnej restauracyjki pani Żytkiewiczowej na Zamkowej. „Palais de danse” pana Kneblewskiego, surogat przedwojennego Szumana, miało się zjawić w parę lat później.

Życie towarzyskie więc trwało, choć w porównaniu z okresem sprzed wojny było to życie przygaszone i - jakby powiedziała pani Maria Czapska - o parę „oczek” niższe od życia przedwojennego.

Gdzie jest życie towarzyskie, tam się ludzie obrażają i wszczynają sprawy honorowe. Pod tym względem Wilno zdobyło sobie tragiczną sławę na parę lat przed przyjazdem Tadeusza. W lokalu konwentu (tj. korporacji) „Polonia”, która się przeniosła z Dorpatu do Wilna, odbył się pojedynek na półciężkie pałasze między porucznikiem 13 pułku ułanów Ławrynowiczem a porucznikiem piechoty Godebskim, który nawiasem mówiąc był instruktorem szermierki. Ławrynowicz - dość poważnie ranny w pierś - wpadł we wściekłość i przyciskając ranę lewą ręką prawą rąbnął stojącego z opuszczoną szablą przeciwnika straszliwym cięciem w szyję. Krew chlusnęła na ścianę i jak opowiadali „polonusi” trzeba było dokładnego szorowania i kilku warstw farby, aby czerwona plama znikła ze ściany. (Według innej wersji śladu umyślnie nie zamalowywano ze swoistego „snobizmu”). Opowiadano też, że tragiczny wypadek był winą prowadzącego, który stracił głowę i zapomniał krzyknąć „stój”, gdy Ławrynowicz został ranny przez przeciwnika.

Inny śmiertelnie zakończony pojedynek zdarzył się już za Tadeusza. Student „polonus” Nowacki zabił w pojedynku na pistolety kolegę Przygodzkiego. Kula trafiła w wątrobę i ranny długo się męczył przed śmiercią. Pojedynek ten był tym smutniejszy i tragiczniejszy, że nie poszło im o jakąś poważną zniewagę, lecz o kłótnię, czyja rodzina i czyj klejnot herbowy są lepsze.

Gdy pojedynek odbywał się między starszymi panami, „zaprzysiężonym” prowadzącym był najczęściej filister „Polonii” lekarz wojskowy podpułkownik Adam Bonasewicz. Dr Bonasewicz traktował starcie orężne z całą powagą należną temu rytuałowi. Sam rzecz jasna nabijał pistolety. Gdy sprawa honorowa była poważna, nabijał pistolety w sposób przepisany. Ilekroć jednak sprawę uważał za niezbyt poważną, np. gdy chodziło o pukaninę między panami żurnalistami, wsypywał przez omyłkę podwójną miarkę prochu, skutkiem czego był wielki huk, ale kule szły o kilka metrów powyżej celu.

Prócz dwóch krwawych i niezliczonej ilości bezkrwawych pojedynków Wilno wsławiło się zabójstwem związanym ze sprawą honorową. Pan Karnicki - Smoleński, urzędnik Banku ziemskiego, który później - 18 września 1939 roku - popełnił samobójstwo, miał jakąś niezbyt mądrą sprawę honorową: chodziło w niej, jak i w wypadku Nowacki-Przygodzki, o spór w sprawie klejnotu rodowego i starożytności rodziny. Sprawę prowadzono nieudolnie i spisano tzw. protokół jednostronny. Poszkodowani zamiast pociągnąć do odpowiedzialności honorowej autorów tego protokółu zaatakowali pana Karnickiego - Smoleńskiego na ulicy z kijami w ręku. Strzelił i zabił jednego z napastników. Sprawa sądowa była w Wilnie wielką sensacją. Pana Karnickiego - Smoleńskiego bronił znany adwokat warszawski Niedzielski, który później wydał małą książeczkę z opisem tego procesu i oczywiście z pełnym tekstem własnej mowy. Sąd skazał pana Karnickiego - Smoleńskiego na pół roku więzienia z zawieszeniem wyroku za zabójstwo w stanie uniesienia psychicznego.

Trzeba podkreślić, że bardzo nikły procent spraw honorowych kończył się pojedynkiem, a na jakieś sto pojedynków w okresie 1922-1939 tylko dwa zakończyły się śmiercią. Olbrzymia, nie poddająca się niestety statystyce większość spraw honorowych kończyła się protokółem. Inteligencja polska przeżywała to, co Tadeusz w jednym ze swych najlepszych felietonów nazwał „kryzysem honoru”. Dżentelmenów się namnożyło, a pojęcie honoru zdewaluowało. Największym best-sellerem polskim, best-sellerem bijącym o kilka długości powieści Mniszkówny i Żeromskiego był kodeks honorowy Boziewicza. Zdrowa skąd inąd chęć uniknięcia starcia z orężem w ręku prowadziła do kwestionowania zdolności honorowej (Satisfaktionfaehigkeit) przeciwnika. Odbywał się wtedy sąd honorowy. Gdy sprawa honorowa była szczególnie poważna na superarbitra zapraszano filistra „Pofonii” zacnego pana Jerzego Czapskiego z Przyłuk w Mińszczyźnie.

W pierwszych latach pobytu Tadeusza w Wilnie zdarzył się inny krwawy wypadek, który do dziejów szkolnictwa polskiego powinien wejść pod nazwą „krwawej matury”. Wojna i rewolucja przerwały studia wielu ludziom. Tadeusz np. skończył prawo z siedmioletnim opóźnieniem. Większość jego kolegów petersburskich - z wyjątkiem Tolusia Rusieckiego i Sewerka Odyńca - w ogóle zrezygnowała z ukończenia studiów wyższych. Młodzież o ćwierć pokolenia młodsza miała podobne zmartwienia z maturą. Wielu z niedoszłych maturzystów poszło na ochotnika do wojska, a po demobilizacji zapragnęło zakończyć naukę gimnazjalną i dostać maturę. Byli to ludzie, którzy przez park lat prowadzili życie dorosłe, a przy tym obozowo - awanturnicze, strzelając do nieprzyjaciela i słysząc koło uszu gwizd kul nieprzyjacielskich, zaglądając do kieliszka, kradnąc kury po wsiach i zaściankach, doznając tanich i prymitywnych przygód miłosnych. Można sobie wyobrazić, jak nieswojo czuli się, gdy ich posadzono na ławach obok gołowąsych dzieciuchów i kazano uczyć się rzeczy, które na zdrowy rozsądek nie tylko ludzi wyrosłych w twardej szkole życia, lecz i wielu ludzi normalnie dorosłych nie są nikomu na nic potrzebne. W gimnazjum im. Lelewela w Wilnie wśród takich maturzystów znaleźli się Ławrynowicz, młodszy brat tragicznego bohatera pojedynku na szable, i Obrąpalski, syn zacnego pana Emanuela Obrąpalskiego z Mińska. Dyrektorem i nauczycielem matematyki był pan Biegański. Zauważywszy, że Ławrynowicz i Obrąpalski często opuszczają lekcje, mają złe stopnie i nieraz poza szkołą upijają się, pan Biegański ostrzegł ich, że matura to nie żarty i że powinni się „podciągnąć”, inaczej bowiem nie zdadzą matury. Ostrzeżenie miało odwrotny skutek. Młodzień nie tylko się nie podciągnęli, lecz zachowali w duszy głęboką urazę do dyrektora.

- Jakto? - skarżyli się kolegom - przelewaliśmy krew i żarły nas wszy za tych wszystkich cywilów, a między nimi za tego capa z Galilei (pan Biegański miał nieszczęście pochodzić z Małopolski) i oto w nagrodę urządzają nam szykany z ich głupią maturą!

Przyszedł dzień egzaminu maturalnego z matematyki. Ławrynowicz i Obrąpalski przyszli na egzamin po nocy spędzonej na pijaństwie i mając już z góry obmyślony plan działania. Zobaczywszy, że nie potrafią rozwiązać zadania, postanowili się mścić. Ławrynowicz wyjął pistolet i zaczął strzelać do Biegańskiego. Dyrektora zasłonił uczeń Jerzy Zagórski i padł trupem. Dyrektor nie był nawet draśnięty, zaś Ławrynowicz włożył lufę pistoletu w usta i pociągnął za cyngiel. Wtedy Obrąpalski wydobył granat. Uczeń Osmołowski chwycił szaleńca z tyłu za ręce, ale nie mógł już zapobiec wyrwaniu zapalnika. Granat wybuchnął u Obrąpalskiego na brzuchu zabijając go na miejscu i raniąc śmiertelnie odłamkiem nauczyciela Jankowskiego. W klasie, jak w ostatniej scenie ostatniego aktu tragedii szekspirowskiej, leżały cztery trupy.

Jak szeroki rozgłos miała wówczas ta „krwawa matura” dość powiedzieć, że państwo Irteńscy z Jadwinią, bawiący wtedy w Nicei, dowiedzieli się o tym wypadku z olbrzymich tytułów na pierwszej stronie gazety.

Wypadek miał również dalsze echa w Wilnie. Echa literackie. Mińczuk pan Kazimierz Leczycki, dziennikarz i autor powieści „Państewko”, o którym wspomniałem w rozdziale IX, napisał i wystawił w Wilnie sztukę pt. „Sztuba”. W sztuce tej echo „krwawej matury” było jednak przyciszone. Uczeń celował z rewolweru do nauczyciela, ale nie wystrzelił. Zakończenie było pogodne. Rzecz miała poza tym „aktualne” momenty komiczne: maturzyści pisali wypracowanie egzaminacyjne ze słuchawkami na uszach pod dyktando radia... Sztuka miała powodzenie. Wystawiło ją kilka teatrów w Polsce i jeden czy dwa teatry zagranicą.

Rozdział o „duchu starego Wilna” nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o sławnym w Wilnie przybytku miłości płatnej, czyli o tzw. cioci Rózi. Wilno miało sporo domów publicznych, ale wśród nich zakład cioci Rózi był perłą. Wspomniało już o nim paru wspominkarzy (z Melchiorem Wańkowiczem oczywiście na czele) przytaczając popularne w Wilnie anegdoty dotyczące przeważnie znanych osobistości, które padły tak czy inaczej ofiarą niedyskrecji, czy to cioci Rózi, czy jednej z jej pensjonarek. Tadeuszowi znane były te anegdoty, ale wątpił zawsze w ich autentyczność. W jego wspomnieniu zakład cioci Rózi różnił się od innych podobnych zakładów solidnością i wielką dyskrecją. Przytoczę tu natomiast inną anegdotę, za której autentyczność Tadeusz Irteński ręczy. Zakład cioci Rózi mieścił się w latach dwudziestych na ulicy Mostowej numer 19, w dziedzińcu, w jednej z paru oficyn. W oficynie obok - pod tym samym numerem - mieszkała z rodzicami i bratem panna Lilka Szerszyńska, uczennica gimnazjum im. Orzeszkowej, czyli tzw. „orzeszkówka”. Ojcem chrzestnym jej brata i przyjacielem jej ojca był jeden z proboszczów Ostrej Bramy. Na początku swego pobytu w Wilnie wybierał się do państwa Szerszyńskich i podał dorożkarzowi adres: Mostowa 19, pytając, czy wie, gdzie to jest. Na to dorożkarz:

- Panoczku! Tam koń sam stanie.

Tadeusz Irteński przyjechał do Wilna, aby pracować w wydziale bezpieczeństwa delegatury rządu w okresie bardzo nie spokojnym. Na granicy grasowali dywersanci z Sowietów urządzając nieraz rajdy w głąb kraju. Słynny był napad na starostwo w Stołpcach województwa nowogrodzkiego. Niemniej słynne były napady na pociągi - pod Leśną w Nowogródzkim i pod Porochońskiem na Polesiu. „Czerwonaki” warszawskie i prowincjonalne oskarżały władze cywilne i policję, zwłaszcza policję graniczną, o niezaradność i drukowały wielkimi literami hasło: „Zmienić bezpieczniki!” Czerwoniak wileński atakował ze szczególną zaciekłością pana Włodzimierza Dworakowskiego, któremu niejeden dowódca wojskowy mógł zazdrościć odwagi, energii i szybkiej orientacji, ale który miał przykry charakter i nie był popularny wśród przedstawicieli prasy. Niemniej prasa trąbiła, że w czasach niebezpiecznych należy zwracać się o pomoc do wojska i wołała o militaryzację straży granicznej. Wojewodą nowogródzkim mianowano generała Januszajtisa. Wsławił się on okólnikiem „do właścicieli majątków i folwarków”, w którym zalecał, aby przed każdym domem wykopać i zbudować niewielki „blindaży”. Mieszkańcy dworu czy dworku mieli - w razie napadu bandyckiego lub dywersyjnego - chronić się w tym błindażyku i ostrzeliwać się z niego. O ile wiem nikt wezwania generał-wojewody nie usłuchał i blindażyka nie zbudował, ale okólnik, choć „tajny”, trafił do prasy i ośmieszył poczciwego generała Januszajtisa. Był też groźnym ostrzeżeniem, jak bardzo katastrofalne jest mianowanie wojskowych na stanowiska cywilne. Ale ostrzeżenie przeszło „straszne lecz niezrozumiane”. W każdym razie nikt o nim nie pamiętał w dziesięć lat później.

Poza dywersantami grasował w województwie nowogródzkim bandyta Mucha. Miał sławę białoruskiego Robin Hooda: rabował u bogatych, aby zrabowane rozdawać biednym. Był więc spadkobiercą słynnego przed 20 łaty 5awickiego, o którym wspomniałem w „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego”.

Na odcinku granicznym województwa wileńskiego wielkich napadów dywersyjnych lub bandyckich nie było. Ale zdarzały się mniejsze napady. Najniespokojniej było w powiecie dziśnieńskim, o którym zachowała się legenda, że gubernator Lubimow w raporcie do ministra spraw wewnętrznych tak się o tym powiecie wyraził: „Mam w gubernii jeden osobliwy powiat – dziśnieński”... „Osobliwość” powiatu z czasów carskich znikła w mrokach niepamięci i zapewne nigdy się nie dowiemy, na czym polegała. Za czasów polskich powiat był znany z tego, że choć nazywał się dziśnieński stolicę miał nie w Dziśnie, ale w Głębokiem. (O Dziśnie - mieście umarłych - opowiem przy okazji później). Nazwiska ziemian tego powiatu przypominały „Pamiętniki kwestarza” Ignacego Chodźki: Korsakowie, Rudominowie, Szyrynowie... Jednego z braci Szyrynów zamordowali bandyci. Gdy zjawiła się policja, aby przeprowadzić dochodzenie, rozżalony brat zamordowanego zaczął wymyślać policjantom od ostatnich za bezczynność i nieudolność. Gdy w ogniu gorącej rozmowy jeden z policjantów wspomniał nazwisko delegata rządu, Szyryn wykrzyknął:

Mam w d... waszego delegata rządu!

- Niech się pan liczy ze słowami! - powiedział groźnie policjant.

- Tu nie chodzi o liczenie się ze słowami - odparł pan Szyryn - ale cóż ja na to poradzę, że na widok polskiego urzędnika lub policjanta chce mi się s....

Oburzony policjant zaprotokółował dosłownie to, co pan Szyryn powiedział, a pan Szyryn jak najchętniej podpisał protokół. Później protokół powędrował do Wilna i oparł się o urząd delegata rządu. Ten przekazał go prokuratorowi. Po kilku dniach prokurator zwrócił protokół z oznajmieniem, że w słowach pana Szyryna nie widzi cech przestępstwa, a przeto nie może mu wytoczyć sprawy karnej. (Jak widzimy były to jeszcze dobre czasy, gdy prokurator nie nadskakiwał naczelnikowi wydziału bezpieczeństwa i gdy nie było jeszcze ustawy o „lżeniu” narodu polskiego).

Zaraz po przyjeździe Tadeusza odwołano delegata rządu pana Walerego Romana. Nie można mu było zarzucić ani braku energii, ani rozumu. Miał jednak inną „wadę”: twardy kark i wielką dbałość o powagę stanowiska. O tę powagę poszło. Nie umiał politykować ani z „suwerenami” (tak żartobliwie nazywano posłów) z ludowej partii „Wyzwolenie”, ani z władzami wojskowymi. Był ostatnim wojewodą wileńskim, a może w ogóle ostatnim dygnitarzem cywilnym w Polsce, który przeciw władzom wojskowym stawał okoniem. Zadarł nie byle z kim, bo z inspektorem armii generałem Rydzem-Śmigłym, który mieszkał i urzędował w tzw. „Podzamczu” u stóp góry Zamkowej, gdzie ongi mieszkał von Rennenkampf, a później dowódca X armii niemieckiej von Eichorn. Rydz - Śmigły, bojowy generał, na ogół bardzo gładki i miękki w stosunkach z ludźmi, nastroszył się wobec pana Romana bardzo wojowniczo. Zdaje się, że poszło , o jakąś „reprezentację”, choć szeptano, że pan Roman „idzie z endecją”, co było nonsensem, był bowiem gorącym zwolennikiem Piłsudskiego. Dość, że wojsko nastawało na usunięcie pana Romana. Jakiś czas mówiono, że następcą będzie jakiś generał. Urzędnicy westchnęli z ulgą, gdy przyszła wieść, że delegatem rządu zostanie pan Raczkiewicz, „kochany pan Władek” z Mińska i Nowogródka, człowiek, który posiadł - jak Cziczikow w gogolewskich „Martwych duszach” - „wielką tajemnicę podobania się”.

W pięknej karierze pana Władysława Raczkiewicza Wilno było wprawdzie nie szczytowym, ale chyba najpiękniejszym i najprzyjemniejszym okresem. Istotnie: trzykrotne sprawowanie przezeń funkcji ministra było tym, co Rosjanie nazywają „kalifatem na godzinę”. Marszałkostwo senatu był to okres polowali, reprezentacji i nieróbstwa. Wojewodowanie w Nowogródku - w historycznej ale zahukanej mieścinie - to tylko jakby aplikacja dygnitarska u głuchej prowincji. W Toruniu cieszył się wielką popularnością, ale Toruń był obcy, zimny i może jeszcze bardziej prowincjonalny, niż Nowogródek. (O prezydenturze emigranckiej lepiej zapomnijmy). Ale Wlilno! Wilno, choć ekonomicznie w „worek” zapchane, to stolica całą gębą. Stolica - artystyczna i umysłowa. „Pan Władek” od razu jest tu „na miejscu” - szanowany, podziwiany, kochany. Szesnastoletnie sztubaczki przepychają się łokciami na konkursach hipicznych na Pośpieszce, aby być jak najbliżej „swego” wojewody. Policjanci salutują przed Buickiem wojewódzkim jakoś żwawiej i radośniej, mniej oficjalnie. Aktorki na reducie artystycznej ciasnym, barwnym i pachnącym kołem okrążają pana Władysława. Na konferencjach samorządowych i gospodarczych najbardziej zażarci oponenci i malkontenci, którzy jeszcze nic dawno „z zasady” oponowali panu Waleremu Romanowi, albo zapominają języka w gębie, albo stają się potulni i układni, gdy im „do serca” przemówi pan Raczkiewicz. Umie też współistnieć przyjaźnie i z kurą metropolitalną i z władzami wojskowymi. A młodzież, ta młodzież wileńska, która potrafi urządzić kocią muzykę pod oknami innego wojewody, naprawdę kocha wojewodę Raczkiewicza.

Wkrótce po objęciu urzędowania przez pana Raczkiewicza ustały napady dywersyjne i bandyckie. Przypisywano to temu, że policję graniczną zlikwidowano i że jej funkcje objął Korpus Ochrony Pogranicza. Ale w drodze szeptanej krążyła inna wersja. Oto podobno, jako odwet za bolszewicki napad dywersyjny na Stołpce, szwadron jednego z pułków ułańskich przebrany w cywilne kożuchy dokonał napadu na urzędy sowieckie w granicznym miasteczku Kojdanomie i porządnie przetrzepał skórę sowieciarzom. Bolszewicy zrozumieli, że polityka siania zamętu na pograniczu jest ostrzem obosiecznym i zaniechali napadów dywersyjnych.

A pan Raczkiewicz urzędował, czarował, tańczył mazura, polował. Tadeuszowi zdarzyło się kilka razy być na polowaniu zbiorowym z panem Raczkiewiczem. Nigdy w życiu nie spotkał większego pudlarza. „Czy ten człowiek nigdy nie trafia do zwierzyny?” - myślał. Istotnie raz Tadeusz miał stanowisko obok pana Raczkiewicza i sam widział, jak ten spudłował do siedzącem szaraka. Wuj Wacio Świętorzecki tak objaśniał notoryczne pudła pana Raczkiewicza:

- Widzisz, mój kochany - mówił do Tadeusza - każdy z nas kiedyś w dzieciństwie miał od ojca lub gajowego pierwszą i zwykle jedyną lekcję strzelania z dubeltówki. Otóż od maleństwa wiemy, że celując musimy zawsze mieć muszkę pośrodku szyny bez względu na to, czy strzelamy z prawej czy lewej lufy. No, a zacny Raczkiewicz zaczął polować będąc już dygnitarzem i zapewne nikt nigdy nie dał mu lekcji strzelania. Obawiam się, że własnym rozumem doszedł do tego, że strzelając z prawej lufy celuje tak, aby mieć muszkę nad prawą lufą, a z lewej tak aby mieć muszkę nad lewi...

Czy teoria wuja Wacia była słuszna, czy nie, tego naturalnie Tadeusz nie mógł sprawdzić, ale w kilkanaście lat potem na polowaniach na Pomorzu przekonał się, że pan Raczkiewicz nauczył się strzelać i trafiał zupełnie nieźle nie tylko do celu nieruchomego, ale i do pędzonych bażantów. Widocznie wziął od kogoś parę lekcji strzelania.

Rozdział XVIII

„ZA CIERPIENIA ZOSTAJE SIĘ ŚWIĘTYM, A NIE GUBERNATOREM”

Na ścianie na wprost biurka, przy którym siedział Tadeusz, były dwie mapy: mapa Polski i mapa województwa wileńskiego. Pan Kazimierz Obrocki, inspektor administracji a późniejszy sędzia wileńskiego Sądu Okręgowego, po którym Tadeusz pokój odziedziczył, wskazał ręką na mapę województwa wileńskiego i powiedział:

- Widzi pan: siedzimy w worku, otoczeni z trzech stron obcymi państwami.

W głosie pana Obrockiego brzmiała troska, której Tadeusz nie rozumiał. Bo jakże: od zachodu jest Litwa, z którą wprawdzie nie ma stosunków dyplomatycznych, ale która chyba nie zamierza najechać Wilna zbrojnie. Od północy Łotwa: Łotwie podarowaliśmy sześć czy więcej gmin polskich i mamy z nią stosunki „dobrosąsiedzkie”. A od wschodu?... Cztery lata temu daliśmy bolszewikom w skórę, i czy stało się to skutkiem cudu, czy talentów generała Weyganda, czy geniuszu strategicznego Piłsudskiego - pobiliśmy ich i kwita. Więc czego się martwić? Tadeusz byłby zapomniał o głowach pana Obrockiego, gdyby nie jedna z częstych wizyt pana Irteńskiego, który przyjeżdżał do Wilna w interesach.

Pan Irteński traktował stanowisko syna, jego tytuł radcy wojewódzkiego i jego pracę w administracji z całą rewerencją. Ale Tadeusz nie był pewien, czy ta rewerencja nie była udana. Nieraz chwytał w oczach ojca błysk przelotny, lub cień uśmiechu pod wąsem. Można to buło przypisać dumie ojcowskiej, że syn w tak młodym wieku i w tak krótkim czasie. doszedł do wysokiego stanowiska. Ale równie dobrze można to było przypisać czemuś innemu. Pewnego dnia pan lrteński wstąpił do gabinetu syna, gdy ten podpisywał korespondencje.

- W czyim imieniu podpisujesz się? - zapytał.

- Podpisuję „za delegata rządu” - wyjaśnił Tadeusz. Pan Irteński uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili jednak siedząc bokiem do biurka Tadeusza rzucił okiem na wiszącą po przeciwnej stronie mapę Polski, spoważniał i westchnął. Tadeusz nie mógł na razie zrozumieć powodu zmiany w nastroju ojca. Pobiegł więc w kierunku wzroku ojca i zatrzymał spojrzenie na mapie Polski. Jak kiedyś ktoś napisał, Polska okresu 1920 - 1939 miała na etapie sylwetkę nosorożca. Nosem było Poznańskie, rogiem Pomorze, a grubą naroślą na grzbiecie - Wileńszczyzna. Niemcy kneblowały z trzech stron nos nosorożca i jarzmem ciążyły mu na karku. A tuż za grzbietem rozciągały się bezkresne Sowiety, które wtedy jeszcze nazywano pobłażliwie „Sowdepią” albo „Bolszewią”.

Ojciec i syn zrozumieli się, choć nie powiedzieli ani słowa. Tadeusz szybko odpędził niemiłą refleksję i już myślał o czymś innym. Ale odtąd zawsze, ilekroć patrzał na mapę Polski, odczuwał sekundę przelotnego niepokoju, którą starał się odpędzić jak najprędzej.

Praca go pochłaniała, bo szef jego pan Włodzimierz Dworakowski był wymagający, pełen energii i inicjatywy. Trzymał się zdrowej zasady, że w administracji lepiej jest zrobić byka, ale prędko, nie zrobić coś doskonale, lecz o minutę za późno. Tadeusz ani przedtem ani Potem nie spotkał człowieka o tak wielkim talencie „myślenia kategoriami prawnymi” w połączeniu z umiejętnością dostosowania tych kategorii do wymagań życiowych. Miał wprawdzie częste wybuchy złego humoru, gdy coś nie szło w urzędowaniu tak, jak by sobie tego życzył, ale za to w przebłyskach dobrego humoru bywał miły i dowcipny. Miał wszakże jedną wadę, która się trochę kłóciła z jego talentem „życiowego” podejścia do zagadnień: wciąż bolał, że ta lub inna dziedzina nie jest „uregulowana” i nieraz kazał Tadeuszowi wertować stare przepisy rosyjskie - teoretycznie obowiązujące - czy aby nie da się z nich wygrzebać odpowiednich norm prawnych. .Próżno Tadeusz starał się tłumaczyć szefowi, że Polska nie jest jeszcze państwem socjalistycznym, gdzie wszystko jest zarejestrowane i reglamentowane i że w państwie praworządnym musi istnieć w życiu obywatela jak najszerszy margines nie objęty przepisami. Próżno. Na punkcie „uregulowania” wszystkiego pan Włodzimierz był uparty. Nie pomagała nawet, gdy Tadeusz odwoływał się do jego przekonań prawicowych. Albowiem pan Dworakowski, choć oficjalnie do żadnej partii nie należał, miał wyraźne tendencje proendeckie, co się niebawem miało okazać jego zgubą. Te proendeckie tendencje były też osobliwą aberracją, skoro wiadomo, że endecy mają zwykle inteligencję podrzędniejszego gatunku, pan Dworakowski zaś miał inteligencję wysokiej klasy.

Pan Dworakowski mógłby ujść za mężczyznę przystojnego, gdyby nie brzydki zwyczaj pochylania na bok głowy, mrużenia jednego oka i krzywienia się.

- I ty byś się krzywił, gdybyś miał taką żonę - tłumaczył Tadeuszowi Władek Janowski, stary przyjaciel jeszcze z Mińska, mieszkający wtedy w Wilnie.

Istotnie - pani Dworakowska nie grzeszyła urodą. Urzędowano więc. W międzyczasie tytuł „delegata rządu” zmieniono na „wojewodę”. „Na koniec” - szeptali z ulgą wileńczucy, niepomni, że ta niewinna nazwa „delegata” była ostatnim echem wiosny ludów Wielkiego Księstwa Litewskiego - wiosny zapowiedzianej odezwą Piłsudskiego w kwietniu 1919. Ale cóż: olbrzymia większość Polaków zamieszkałych na „kresach”, którzy jeszcze 10 lat przedtem nazywali sami siebie „Litwinami”, nie dorosła do tej wiosny. W powiecie wileńsko-trockim żył pan Pisanko, ziemianin, znany z ciętego języka oryginał. Słyszał dużo o nim delegat rządu pan Walery Roman. To też gdy na jakimś bankiecie powiatowym posadzono go na wprost oryginała, zwrócił się do niego z zapytaniem:

- Jak się panu teraz Wilno podoba? Od czasu objęcia władzy przez nas musiały w nim zajść zmiany. Co pana, panie Pisanko, najbardziej w Wilnie uderzyło?

- Delegat rządu polskiego w Polsce, panie delegacie rządu - odparł Pianko.

Odpowiedź pana Pisanki powtarzano długo, jako wspaniały dowcip. Dzisiaj chyba nawet najzażartszy epigon Endecji uśmiechnie się smutno na wspomnienie tej odpowiedzi.

Urzędowało się. Trwał okres tzw. sejmowładztwa. Panowie Bronisław Wędziagolski i Ludwik Chomiński, posłowie e z ludowej partii „Wyzwolenie”, wchodzili do urzędów krokiem mocnym, zwycięskim. Urzędnicy zrywali się z miejsc, jak na powitanie wchodzącego szefa. Inni interesanci, choćby od dawna czekali, musieli ustąpić kolejki „suwerenom”. Nie było tygodnia, aby z ministerium nie przychodziło pismo z pieczątką wielkimi literami INTERPELACJA. Interpelacja poselska w sejmie miała pierwszeństwo przed innymi najbardziej pilnymi papierkami. Urzędnik z województwa czy starostwa pędził na zbity łeb, aby na miejscu przeprowadzić dochodzenie. Wyniki dochodzenia wraz z obszernym resume delegowanego urzędnika szły na biurko pana Pawła Rauego, kierownika oddziału prezydialnego w wydziale prezydialnym. On ci to koncypował odpowiedź, która z pieczątką INTERPELACJA szła pośpiesznie do Warszawy.

Pan Paweł Raue, stary kawaler skoligacony z możną na Wileńszczyźnie rodziną Bohdanowiczów, był człowiekiem wielkiej kultury i wielu dziwactw - nieodłącznych cech starokawalerstwa. Podkpiwano z niego po trosze i w urzędzie i poza urzędem, ale szanowano za inteligencję, dobrą francuszczyznę i doskonałe maniery. Podkpiwano też mocno z jego bezpośredniego szefa pana Olgierda Malinowskiego, wicewojewody i naczelnika wydziału prezydialnego. Pan Malinowski był pedantem i formalistą a przeto był nudny. Lubił wyrażać się zaokrąglonymi frazesami z nadużywaniem mało używanych lub obcych wyrazów. Był jednak inteligentny, kulturalny i - porządny. Gdy w parę lat później pana Rauego przeniesiono na emeryturę, a pana Malinowskiego na stanowisko w innym województwie, nikt ich nie żałował - ani wśród kolegów i podwładnych, ani wśród miejscowego obywatelstwa. Dopiero po upływie szeregu lat, gdy na urzędy zaczęto naznaczać półinteligentnych emerytów wojskowych, a nieraz typów spod ciemnej gwiazdy, ten i ów westchnął do czasów, kiedy w gmachu przy ulicy Magdaleny, na wprost skwerku z cokołem po pomniku Katarzyny II, urzędowali panowie Olgierd Malinowski i Paweł Raue.

Życie Wileńszczyzny płynęło spokojnie. Był to czas między „stagnacją” po reformie walutowej Grabskiego a krótkim okresem dobrobytu, spowodowanym, jak powiadali ekonomiści, strajkiem powszechnym w Wielkiej Brytanii. Do mającego spaść jak piorun z jasnego nieba kryzysu lat 1929-30 było daleko. Ziemianie i chłopi powoli odciskali pasa. Wuj Wacio Swiętorzecki z Jachimowszczyzny zwierzał się Tadeuszowi: „Jeżeli urząd skarbowy na jeden role o mnie zapomni, to będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem bogaty”... Pan Biszewski z Łyntup, nauczony gorzkim doświadczeniem, że stratny jest najczęściej podatnik płacący podatki w terminie, a niepunktualny płatnik korzysta z rozmaitych ulg, konwersji i bonifikacji, płacił swe podatki zawsze w ostatnim dniu płatności. Inni ziemianie - i nieziemianie - mniej zapobiegliwi od pana Biszewslciego budowali swe budżety na nadziei wygrania na loterii, korzystali z łatwego kredytu i zaciągali długi. I ziemianie i chłopi krzywym okiem patrzali na osadników wojskowych, którzy w znacznej części byli nierobami korzystającymi z różnych pożyczek i ulg. Ale nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to niewinne wyglądające (i „ach, tak sprawiedliwe: chleb zasłużonych”!) osadnictwo wojskowe stanie się przekleństwem, które wykopie rów głęboki na bardzo długo - może na szereg pokoleń - między Polakami i Białorusinami.

W życiu socjety wileńskiej ton niemały zadawali tzw. prymaty. Prymakami nazywali Białorusini tych, którzy się „wżenili” w fortuny kobiet z reguły od nich starszych. Czterech głównych prymaków było na Wileńszczyźnie: pan Marian Mikulicz-Radecki, który się wżenił w olbrzymie dobra Belmont należące do primo voto Platerowej z domu Potockiej; pan Jan Cywiński, żonaty z bardzo zamożną rozwódką panią Oskierczyną z Oszmiańskiego; pan Jarociński z Poznariskiego żonaty z panną Oskierczanką, córką pana Jana Oskierki z Budsławia; pan Mieczysław Chmara ożeniony z kuzynką Tadeusza Marylką primo voto Słotwińską z domu Koziełł-Poklewską. Pewien złośliwy mecenas wileński nazywał tych prymaków „alfonsami”. Nie podzielam tej definicji. Przede wszystkim ubliża ona zacnym, choć starzejącym się niewiastom. Po drugie wszyscy czterej byli - może z wyjątkiem pana Jarocińskiego - ludźmi wielkich zalet. A więc pan Mikulicz-Radecki zasłynął jako światły agronom, który zrobił odkrycie, że w powiecie brasławskim panują białe noce, skutkiem czego zboża obchodną szybko i bujnie. Pan Jan Cywiński był to wyjątkowej zacności pijak i kompan. Pan Mieczysław Chmara był, zdaniem owego złośliwego mecenasa - ,,najsympatyczniejszym z alfonsów wileńskich”. zdarzył mu się kiedyś oryginalny wypadek w nocnym lokalu „1'alais de danse”. Siedział samotny popijając Jaluś trunek. Znajomi oficerowie użalili się nad nim i zaprosili go do swego stolika. Wśród nich był kapitan nazwiskiem Kaczmarczyk, który pana Chmary nie znał. Gdy pan Chmara przedstawił się mu mówiąc „Chmara jestem”, Kaczmarczyk zatrzymał podaną dłoń w swej dłoni i spytał:

- Jak pan powiedział?

- Chmara jestem.

Wtedy kapitan nie wypuszczając z prawej ręk dłoni pana Chmary, lewą zaczął mu machać przed nosem mówiąc:

- Wykluczone! Ostatni Chmara, wojewoda miński, umarł w początku XIX wieku. Wobec tego nie może się pan nazywać Chmara, a najwyżej - Chmura.

Jak się potem okazało ów kapitan Kaczmarczyk, choć sam nie miał żadnych pretensji do szlacheckiego pochodzenia, był z amatorstwa heraldykiem i genealogiem.

W tym mniej więcej okresie Tadeusz był świadkiem małej sceny, która jak memento miała na zawsze wryć się w pamięci. Jadł kolację w restauracji „Myśliwskiej” w towarzystwie młodego kuzyna Jerzyka Irteńskiego. Usługiwał im jakiś ślamazarny kelner. Poplątał zamówienia i przyniósł Jerzykowi rumsztyk z cebulką zamiast befsztyka ze struganym chrzanem, czy też odwrotnie. Jerzyk wpadł w gniew i zaczął głośno wymyślać. Kelner odszedł w milczeniu, ale czerwony i widocznie wściekły. Wtedy do stolika ich podszedł pan Michał Dauksza, stary kelner i współwłaściciel „Myśliwskiej”. Był ze wszystkimi gośćmi poufały, a zwłaszcza z młodzieżą, której nieraz służył kredytem lub pożyczką. Pochylił się nad Jerzykiem i powiedział półgłosem:

- Słuchaj pan: nigdy nie łajaj kelnera, bo tobie w befsztyk napluje.

Kto z nas będąc w wieku dojrzałym, czy nawet podeszłym nie miewał strasznego snu: śni się nam, że choć od czasów gimnazjalnych dzielą nas dziesiątki lat i już dawno skończyliśmy uniwersytet, okazuje się że nic mamy matury i musimy ją zdawać. Z jakąż ulgą budzimy się przekonawszy się, że to był tylko głupi i przykry sen. Czy taki sen ma coś wspólnego z „libido” czy z innymi sztuczkami Freuda - to inna sprawa. Tu chodzi o to, że taki straszny i głupi sen przyśnił się na jawie pewnemu wilnianinowi w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Pan Wacław Karnicki, młodzian przystojny i sympatyczny, znany i popularny lekarz ginekolog zmarły niedawno na emigracji, ukończył summa cum laude medycynę na uniwersytecie wileńskim. Już na ławie uniwersyteckiej przepowiadano mu wspaniałą karierę lekarską. I oto nagle zaczęto mu robić trudności z wydaniem dyplomu. Dlaczego? Dlatego, że w jego papierach nie było matury. Zamiast matury przedstawił jakieś zaświadczenie dwóch wiarogodnych świadków, że zdał maturę w czasie rewolucji w jednym z miast rosyjskich. „Albo pan przedłoży nam świadectwo maturalne, albo nie dostanie pan dyplomu” - miano mu oświadczyć w kancelarii uniwersyteckiej. Biedny pan Wacław czuł się trochę jak bohater „Ferdydurke” Gombrowicza: więc po to studiował pięć lat z okładem na najtrudniejszym z wydziałów, by teraz, gdy dobiegał trzydziestki, rozwiązywać nikomu do szczęścia nie potrzebne zadania algebraiczne, albo pisać wypracowanie na temat: „Porównanie Grażyny z Aldoną”! Dr Karnicki ten bój surrealistyczny wygrał. Sprawa oparła się o ministerium, które zdecydowało, że bez względu na wiarogodność dwóch świadków matury, dojrzałość do otrzymania dyplomu uniwersyteckiego jest eo ipso wystarczającym „świadectwem dojrzałości”. Ale że się biedny pan Wacław namęczył, to namęczył.

Po upływie roku pan Władysław Raczkiewicz został mianowany ministrem spraw wewnętrznych - po raz drugi - i pojechał do Warszawy. Ale przyjął nominację pod warunkiem, że stanowisko wojewody wileńskiego zostanie dla niego zarezerwowane. W czasie jego ministerstwa obowiązki wojewody pełnił pan Olgierd Malinowski. W pierwszych dniach maja 1926 roku pan Raczkiewicz wziął urlop i wyjechał za granicę. Mówiono później, że albo „coś wiedział”, albo że „coś przeczuwał”, albo - w ostateczności, że „miał nosa”. Przypuszczam, że po prostu zaszedł zbieg okoliczności. Tak czy inaczej okres wypadków majowych spędził za granicą i wrócił z urlopu, aby objąć z powrotem stanowisko wojewody wileńskiego.

Wypadki majowe przeszły w Wilnie spokojnie. Tyle tylko, że inspektor armii generał Rydz-Śmigły na własną rękę kazał porozlepiać ogłoszenie, że Piłsudski ogłosił się dyktatorem, a w urzędzie wojewódzkim zaczęła się kręcić - w charakterze obserwatora - otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Był to pan Stefan Kirtiklis, o którym mówiono, że brał udział w napadzie na ministra Jerzego Zdziechowskiego. Jego postać nie wróżyła nic dobrego dla pana Dworakowskiego. Jak się niebawem miał okazać pan Kirtiklis nigdy nie mógł darować panu Dworakowskiemu, że cztery lata przedtem, w okresie likwidacji tzw. pasa neutralnego między Wileńszczyzną a Litwą kowieńską, stał na baczność przed panem Dworakowskim a ten go sztorcował podniesionym głosem.

Konserwatywno-ziemiańskie „Słowo” redagowane przez pana Stanisława Mackiewicza od razu i bez zastrzeżeń opowiedział się za Piłsudzkim. „Przy tobie chcemy stać komendancie” - tak brzmiał wstępny artykuł pióra Mackiewicza. Pan Mackiewicz jeździł do Druskiennik z wizytami do Piłsudskiego i spędzał tam całe godziny na intymnych rozmowach z nieoficjalnym dyktatorem. Musiało to nie być w smak legionistom-pretorianom. Po śmierci Piłsudskiego mieli to przypomnieć Mackiewiczowi.

Powoli wchodził w życie era „radosnej twórczości”. Słów tych użył przy jakiejś okazji generał Felicjan Sławoj-Składowski, mianowany wkrótce na ministra spraw wewnętrznych. Pan Składkowski rozpoczął swą „radosną twórczość” od różnych reform. A więc np. kazał starostom przyjmować interesantów nie każdego z osobna w gabinecie, a gromadnie w pokoju przyjęć. Czy wiedział poczciwy minister, że ten ogólny pokój przyjęć był dokładną kopią wzorów rosyjskich datujących bodaj że od hr. Benckendorfa, groźnego szefa III oddziału przy Mikołaju I? Inną reformą było zarządzenie malowania domów wiejskich na biało: „Chcę - głosił okólnik - by każdy dom w Polsce odbijał białą plamą”. Oprócz reform szły dziwactwa. A więc Składowski przyjął zaproszenie na bankiet dozorców domowych w Warszawie. Na bankiecie tym wygłosił mowę, w której znalazła się sentencja: „Tak jak wy jesteście dozorcami domów, ja jestem dozorcą państwa”. Na to Mackiewicz napisał w artykule wstępnym: „Nie wchodzimy w kwestię, dlaczego pan minister był na bankiecie dozorców domowych, każdy bowiem dobiera sobie takie towarzystwo, jakie mu odpowiada”. Innym, powszechnie znanym dziwactwem była predylekcja do „sławojek”. W tym okresie pierwszego swego ministerstwa Skłodowskiemu udał się dowcip, którego niestety nie podał ani w swych „Strzępach meldunków”, ani w swych „Kwiatuszkach administracyjnych”. Obok dziwacznych i nieszkodliwych „reform” prowadził pożyteczną akcję polityki aprowizacyjnej. Będąc na inspekcji w Wilnie i objeżdżając miasto w towarzystwie starosty grodzkiego pana Iszory zapytał:

- Jakże tam z aprowizacją, panie starosto?

- Właśnie odbyliśmy dwa posiedzenia, panie generale…

- Posiedzenia! - przerwał Składowski - tu trzeba, panie starosto, pracować głową, a nie dupą.

W nagrodę ziemiaństwu za „przyjęcie” przewrotu majowego Piłsudski zrobił pana Karola Niezabytowskiego ministrem rolnictwa, a pana Aleksandra Meysztowicza ministra sprawiedliwości. Choć obaj ministrowie byli w Warszawie nierozłączni i m. in. razem składali oficjalne wizyty, mało mieli ze sobą wspólnego. Nominacja pana Niezabytowskiego była prawdopodobnie nagrodą daną byłemu koledze szkolnemu Piłsudskiego za pomoc okazaną bojówce po akcji bezdańskiej. Chociaż był człowiekiem wielkiej kultury i dużej wiedzy, niczym się szczególnym na stanowisku ministra rolnictwa nie odznaczył. Pan Meysztowicz natomiast miał głowę umiejącą myśleć „generalnie” i nadto miał mocny charakter. Nazwisko jego wiązano z szeroką akcją likwidacji Białoruskiej Hromady, organizacji kierowanej przez komunistów. Pan Meysztowicz nie miał wykształcenia prawniczego. Za jego urzędowania odbył się międzynarodowy kongres prawników, zdaje się kryminologów w Madrycie. Uczestnicy kongresu oraz ministrowie sprawiedliwości państw, które kongres obesłały, otrzymali wysokie ordery królewskie. Order dla pana Meysztowicza - wstęga na szyję z gwiazdą pięknej roboty jubilerskiej - przyszła do Wilna w czasie, gdy pan Meysztowicz nie był już ministrem. Tadeusz oglądał ten piękny order w sekretariacie wojewody. Odtąd pana Meysztowicza zaczęto nazywać w Wilnie „prawnikiem hiszpańskim”.

Okres urzędowania dwóch „żubrów” w fotelach ministerialnych i historyczna wizyta Piłsudskiego w Nieświeżu były to krótkie epizody. Im bardziej starzał się Piłsudski, tym gęściej otaczał się „pretorianami” i tym bardziej ci pretorianie się rozzuchwalali. Wpełzanie piłsudczyków na posady i posadki, z początku nieliczne i ostrożne, stało się później powszechne. Powoli i sami piłsudczycy i duża część społeczeństwa uznała to pchanie się na posady za coś zupełnie naturalnego. Istnieje anegdota o pewnej emigrantce rosyjskiej, która mówiła, że z chwilą „gdy tych podłych bolszewików wykończą, mąż jej zostanie gubernatorem”. „Dlaczego?” - spytał rozmówca. - „Jakto - dlaczego?! - oburzyła się emigrantka - dlatego, że tak bardzo cierpiał!” „Pani droga - powiedział rozmówca - za cierpienia zostaje się świętym, a nie gubernatorem!”... Otóż w Polsce legioniści kierowali się logiką tej białej emigrantki rosyjskiej: za swe „cierpienia” - prawdziwe czy urojone - dostawali stosownie do rangi wojskowej stanowiska wójtów, burmistrzów, starostów, wojewodów, ministrów, ambasadorów, dyrektorów banków państwowych. Major Kirtiklis dostał za swe cierpienia stanowisko naczelnika wydziału bezpieczeństwa, a r. czasem wicewojewody, pana Dworakowskiego przeniesiono na stanowisko naczelnika wydziału administracyjnego. A w dwa lata później Kirtiklis wygryzł Dworakowskiego i z tego stanowiska. Na naczelnika wydziału administracyjnego mianowano Tadeusza Irteńskiego. Prasa wileńska umieściła krótki. komunikat głoszący, że „pan minister spraw wewnętrznych mianował pana Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego na naczelnika wydziału administracyjnego”. Nazajutrz Tadeusz dostał od pana Karola Siemiaszki, oryginała spod Dokszyc, depeszę zaczynającą się tak: „Podziwiam trafność wyboru pana ministra spraw wewnętrznych”...

W okresie „pomajowym” we wszystkich pokojach urzędów w Polsce zawisły na ścianach wywieszki z takim aforyzmem z pism Józefa Piłsudskiego: „Idą czasy, których znamieniem będzie wyścig pracy - jak przedtem był wyścig żelaza - jak przedtem był wyścig krwi”. Ani Tadeusz Irteński, ani autor tej kroniki nie badali, z jakiego kontekstu została wyjęta powyższa sentencja. Można też wątpić, czy Piłsudski wiedział o powszechnym jej rozplakatowaniu. Tak czy inaczej, niedaleka przyszłość miała pokazać, jak bardzo źle autor sentencji przewidywał.

Stosunek Tadeusza Irteńskiego do postaci Józefa Piłsudskiego był chwiejny i zmieniał się falami. Taki zresztą musiał być stosunek tych milionów Polaków, którzy stali poza mistycznym kręgiem „siły magnetycznej” bijącej od Piłsudskiego. Ci, co stali w zasięgu tego kręgu, tj. piłsudczycy, po pierwsze kochali go (a miłość czyni ślepym), a po drugie wiedzieli, że żąda on od nich „ślepego posłuchu”. Nawet tacy pośród nich, którzy byli w roku 1914-ym nie tylko całkiem dorośli, ale i w piśmie uczeni, uważali ten ślepy posłuch za coś naturalnego. Cóż więc można powiedzieć o pozostałych, przeważnie młodzieniaszkach, słabo lub zupełnie w piśmie nie uczonych?...

W czasie bez mała sześcioletniego pobytu w Warszawie lub w pobliżu Warszawy Tadeusz czuł do Piłsudskiego nieufność i niechęć. Był to rzecz jasna wynik oddychania powietrzem zatrutym miazmami endecji. Ale i w tym okresie Tadeusz poczuł chwilę sympatii do Piłsudskiego czytając jego słynną odezwę do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego wydaną po zdobyciu Wilna w kwietniu 1919. Sympatii tej nie zachwiały uporczywe drwiny Strońskiego i innych dziennikarzy szydzących z użycia przez Piłsudskiego w odezwie słów „kraj wasz”. Poza tym, nawet w okresie niechęci graniczącej z nienawiścią, Tadeusz musiał przyznać, że Piłsudski ma piękną twarz - twarz „szlachetnego szlachcica” - bez cienia zagłobowości. W Wilnie, pod wpływem sugestywnych artykułów Stanisława Mackiewicza, strzałka nastrojów Tadeusza przechyliła się stanowczo w kierunku sympatii cło Piłsudskiego. Zaczarowała go liryka rozkazu do żołnierzy wydanego po zamachu majowym. Zaczarowała liryka ustępu o „miłym mieście” w przemówieniu na zjeździe legionistów w Wilnie. Ale jednocześnie Tadeusz nie mógł nigdy zapomnieć Piłsudskiemu jego niezrozumienia niebezpieczeństwa bolszewickiego.

A później przyszły rzeczy, które zaczęły strzałkę nastrojów przechylać w odwrotnym kierunku. Strzałka drgnęła po „zniknięciu” generała Zagórskiego. Potem przyszło „Dno oka”, którego tekst Tadeusz przechowywał w teczce „Curiosa” aż do września 1939. W „Dnie oka” już nie było liryki. Artykuł był napisany stylem niezaradnym, z sileniem się na dowcipy, i przeplatany brzydkimi wyrazami. Najlepszą oceny tego artykułu dał Józio Tyszkiewicz z Duniłowicz:

- Jak mógł człowiek mający podrastające córki ogłosić drukiem coś podobnie plugawego - oburzał się zacny Józio. Później przyszły - Brześć i Bereza. Później Tadeusz dowiedział się od Stefana Irteńskiego, który dosłużył się wysokiego stanowiska w lotnictwie, że lotnictwo polskie nie rozwija się należycie, bowiem „Piłsudski, nie rozumie znaczenia lotnictwa”. Nie rozumiał też zapewne znaczenia motoryzacji. Zestarzał się i był ciężko chory. Jego „gry wojenne”, na które zjeżdżał do Wilna, polegały - jak można się domyślać - na operowaniu lancą ułańską i na doktrynie Suworowa: „Kula jest głupia, a bagnet - zuch!”

Ale najbardziej Tadeusza denerwował i niepokoił brak najważniejszej zalety, którą powinien posiadać faktyczny kierownik państwa - brak umiejętności dobierania ludzi. Starzał się, otaczał się „pretorianami”, bo do nich tylko miał pełne zaufanie. Musiał też nabawić się na starość manii prześladowczej. Gdy na kilka lat przed śmiercią przyjechał do Wilna i zatrzymał się, jak zwykle, w Pałacu Rzeczypospolitej - dawnym pałacu biskupa ks. Massalskiego - wszedł w płaszczu do gabinetu wojewody na krótką pogawędkę. Wyszedł i udał się razem z wojewodą do swoich apartamentów - już bez płaszcza. Sekretarz osobisty wojewody pan Bohdan Wendorff i urzędnik pan Paweł Jankowski pomyśleli, że trzeba płaszcz marszałka zanieść do jego apartamentów. Gdy wzięli płaszcz do ręki, zdziwił ich niezwykły ciężar. Okazało się, że w obu kieszeniach płaszcza było po ciężkim parabellum.

Nominacje „pretorianów” na te lub inne stanowiska cywilne były najczęściej nieudane. Najfatalniejszą była nominacja generała Sławoja Składkowskiego na ministra. Nie bardzo się różniła od dokonanej przez jednego z cezarów rzymskich nominacji konia na stanowisko konsula czy senatora. Czy zresztą Piłsudski traktował poważnie swych nominatów? Najciekawszą rewelacją w głośnych „Strzępach meldunków” jest okrzyk Piłsudskiego skierowany do Sławoja:

- Bo każę pana za drzwi wyrzucić!

Może wypada wyrazić żal - poniewczasie - że tego nic zrobił.

W roku 1929 umarł Czesław Jankowski. Stanisław Mackiewicz poświęcił mu artykuł wstępny pt. „Zgon wielkiego dziennikarza”. Artykuł kończył się ślicznym wierszem lirycznym zmarłego. Ostatnia strofa tego wiersza brzmiała:

Śni się... Jak błogo... Cicho... I powoli

Na wszystko dziwny jakiś schodzi cień.

Daj mi, daj rękę... Przeszło już. Nie boli.

Już odświęcony wiosny mej i doli

Zaduszny dzień.

Ze śmiercią Czesława Jankowskiego odwróciła się jedna z ostatnich stron starego Wilna. Jeszcze miał trwać na posterunku Ferdynand Ruszczyc. Jeszcze żył niepospolitej szlachetności, niemal niekanonizowany święty wileński, profesor Marian Zdziechowski. Jeszcze w ciszy, bez ostentacji żył i pracował Zygmunt Jundziłł. Jeszcze - w całkowitym zapomnieniu - trwał ostatni „krajowiec” wileński pan Ludwik Abramowicz.

Za trumną członek redakcji „Słowa” pan Michał Obiezierski niósł na poduszce ordery zmarłego.

A w rok później opuścił Wilno pan Władysław Raczkiewicz wybrany na marszałka senatu. Opuszczał Wilno z żalem, ale i z uczuciem pewnego urazu. W czasie sześcioletniego pobytu W Wilnie miał nieostrożność zaprzyjaźnić się z niejakim panem Wardeńskim, administratorem dóbr Woropajewo hr. Konstantego Przeździeckiego. Korzystał, z gościnności Wardeńskiego, polował z nim, pożyczał od niego pieniądze. Tymczasem wybuchł skandal: hr. Przeździecki wytoczył Wardeńskiemu proces o nadużycia. Prokuratura posadziła Wardeńskiego do aresztu. Sekretarz osobisty pana Raczkiewicza odwoził do więzienia zaaresztowanemu Wardeńskiemu resztę niespłaconego długu. Raczkiewicz wyjeżdżał rozumiejąc, że już nigdy do Wilna nie wróci.

Wilno wyprawiło mu królewskie pożegnanie. Dworzec był iluminowany. Wprawdzie Raczkiewicz nie był wilnianinem, ale by „tutejszy”. Żegnano go więc z prawdziwym żalem.

Na stanowisko „pełniącego obowiązki” wojewody mianowano pana Stefana Kirtiklisa, byłego majora żandarmerii.

Rozdział XIX

WIĄZANKA ADMINISTRACYJNA

Jeszcze przed wyjazdem pana Raczkiewicza na stanowisko marszałka senatu do Warszawy, czyli w okresie, gdy pan Stefan Kirtiklis był tylko wicewojewodą, jakiś dowcipniś wileński ułożył szaradę:

Pierwsza żałoba,

Drugie choroba,

Trzecie chytre zwierzę,

A wszystko - druga w Wilnie osoba,

Której pierwsza osoba trochę się boi.

Rozwiązanie: Kir-tik-lis. Szarada miała duże powodzenie. Była wynikiem fascynacji, którą emanowała bajeczna kariera pana Kirtiklisa. Ostatni wiersz szarady nie odpowiadał jednak prawdzie. Pan Raczkiewicz miał „chody” do Piłsudskiego i na inne wysokie progi jeszcze przed „wybuchem” niepodległości. Pan Kirtiklis chodów tych nie miał i zapewne tylko marzył o dociśnięcie się tam, gdzie pan Raczkiewicz wchodził swobodnie. Poza tym pan Raczkiewicz posiadał, jak już raz wspomniałem, „wielką tajemnicę podobania się” i potrafił niejako automatycznie czarować wszystkich - od głównego inspektora sił zbrojnych do ostatniej posługaczki w urzędzie wojewódzkim. Pan Kirtiklis nikogo nie mógł oczarować. Powierzchowność miał raczej odrażającą. Maniery - jak się zdarzy. W wielu ludziach budził lęk, ale oczywiście nie w panu Raczkiewiczu. Ludzi, którzy się do niego zbliżali, studziła mimowolna myśl: „To przecie te ciężkie łapska biły bezbronnego Jerzego Zdziechowskiego”. No i w h. zaborze rosyjskim wyraz „żandarm” budził co najmniej podejrzenie. Z tym wszystkim pan Kirtiklis miał sporo cech dziecinnych. A więc przy kieliszku zwierał się Tadeuszowi, że jego największym pragnieniem i marzeniem jest „władza”. Tadeusz miał na końcu języka uwagę:

- Władza?... Każdą pańską śmielszą decyzję skasuje pierwszy lepszy radca ministerialny. Cała pańska władza polegać będzie na płoszeniu szkap chłopskich trąbką wyranżerowanego Buicka...

Oczywiście Tadeusz słów tych nie wypowiedział. A jeżeli chodzi o Buicka odziedziczonego po panu Raczkiewiczu, pan Kirtiklis był bardzo z niego dumny i zwierzał się dentystce pani Janinie Żukowskiej:

- Wic pani, że jednak daleko przyjemniej jest jeździć Buickiem niż Fordem.

Objęcie władzy wojewódzkiej przez pana Stefana Kirtiklisa oznaczało jednocześnie objęcie steru spraw społecznych przez panią Stefanową Kirtiklisową. Zaczęła się plaga pracy społecznej. Nie wystarczało być rozsądnym, uczciwym i pracowitym urzędnikiem. Trzeba było koniecznie pracować społecznie, tj. poza godzinami urzędowania. Czy było to Wychowanie fizyczne, czy Liga morska i kolonialna, czy Liga obrony powietrznej państwa, czy Rodzina urzędnicza - byle urzędnik w tym „pracował”, tj. co miesiąc, a może i częściej, brał udział w posiedzeniach i w pustosłowiu. Plaga społeczna trwała lat kilka i urwała się dopiero z chwilą przyjazdu do Wilna najrozumniejszego ze wszystkich wojewodów wileńskich - pana Władysława Jaszczołta.

Tadeusz wykręcił się z serwitutu pracy społecznej w sposób dowcipny i szczęśliwy. Zajął się „ideowym” łowiectwem, tj. zaczął redagować miesięczny dodatek do „Słowa” pt. „Gdzie to, gdzie zagrały trąbki myśliwskie” i stał się u boku wuja Bolesława Świętorzeckiego sekretarzem i spiritus movens Towarzystwa łowickiego ziem wschodnich.

Kariera pana Stefana Kirtiklisa nie trwała w Wilnie długo. Już się w rok później załamała - jak się zdaje nie bez winy jego małżonki „społecznicy” pani Stefanowej. Zapewne miał rację weredyk z jednej z komedyjek Czechowa, gdy wykrzyknął: „Kobiety są przyczyną wszelkiej szkody i zamieszania!”

(Wspomniałem o „bajecznej karierze” pana Stefana Kirtiklisa, która się załamała w Wilnie, później znów znalazła się na szczycie fali, a potem załamała się po raz drugi - tym razem na dobre - na Pomorzu. Określenie „bajeczna kariera” wymaga małego komentarza. Ściśle mówiąc wszystkie kariery w Polsce niepodległej były bajeczne. Bajeczną była kariera samej niepodległości - taft olśniewająca i tak krótka).

Wilno i Wileńszczyzna obfitowały jeszcze przed zamachem majowym w różne ciekawe zdarzenia. Gdy Tadeusz zjawił się w urzędzie wojewódzkim, jednym z jego kolegów był pan Stanisław Niekrasz. Do niedawna zajmował był stanowisko starosty święciańskiego, które jednak musiał opuścić. Dlaczego? W kasynie urzędniczym oblewano kupno krowy przez jednego drobnego ziemianina u innego drobnego ziemianina. Starosta Niekrasz przyłączył się do popijającej kompanii. Gdy wszystkim ze łbów porządnie się kurzyło, ktoś wykrzyknął:

- Oblewamy krowę, ale gdzież jest ona? Czemu nie weźmie udziału w tej uroczystości?

Projekt podobał się wszystkim. Z pewnymi trudnościami i - podobno - pomimo protestów pana Niekrasza wprowadzono krowę do sali jadalnej kasyna i wylano jej na język kieliszek likieru. Poza tym drobnym incydentem innych ekscesów nie było i wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie to, że o wypadku dowiedział się jeden z posłów ludowej partii „Wyzwolenie”. „Pojenie” krowy likierem dostało się na łamy niektórych pism wileńskich i nawet stołecznych - oczywiście z przesadnymi i złośliwymi komentarzami - przy czym w liczbie osób częstujących krowę likierem wymieniano pana Niekrasza. Przeniesiono go więc ze stanowiska starosty na mniej „eksponowane” stanowisko w urzędzie wojewódzkim.

Tadeusz był przez jakiś czas przedstawicielem wojewody w komisji dyscyplinarnej dla niższych funkcjonariuszów policji państwowej. Jedna ze spraw dyscyplinarnych na długo utkwiła mu w pamięci. St. przodownik Maćkowiak i st. posterunkowy Stefańczyk byli oskarżeni o pobicie dwóch uczniów gimnazjum białoruskiego Daniela i Babrouskiego, posądzonych o działalność wywrotową. Interpelacja sejmowa posłów klubu białoruskiego przytaczała skargę jednego z uczniów, którego wedle jego słów policjanci „bili pa piatam niekaj aławianaj buławaj aże u mazhach kałowa”. Dochodzenie przeprowadzone przez specjalnie delegowanego urzędnika administracyjnego nie potwierdziło stawianych policji zarzutów. Ale oto w sprawę wmieszał się element kobiecy. Obaj policjanci wzdychali do tej samej dziewczyny i jeden z nich zdobył jej względy. Wtedy wzgardzony rycerz postanowił się zemścić i zemścił się w ten sposób, że złożył raport do władz przełożonych donoszący, że rywal bił aresztowanych chłopców białoruskich. Przy tej okazji przyznał się, że i on brał udział w biciu. Obu winowajców wydalono z szeregów policji niejako automatycznie. Jakże zdziwił się Tadeusz, gdy po upływie pół roku sprawa st. przodownika Maćkowiaka i st. Posterunkowego Stefańczyka znów się znalazła na wokandzie komisji dyscyplinarnej.

- Przecież już raz wydaliliśmy ich z policji! - wykrzyknął.

- Tak, ale teraz mamy postępowanie rehabilitacyjne.

Okazało się, że w ciągu sześciu miesięcy zdarzyło się dużo rzeczy. Po pierwsze uczniowie Daniel i Babrouski uciekli na Białoruś sowiecką, a więc - bici czy nie bici - stracili, przynajmniej oficjalnie, poparcie sejmowego klubu białoruskiego. Po drugie panowie Maćkowiak i Stefańczyk zorientowali się, że emulacja o spódniczkę poniosła ich za daleko i oświadczyli, że oskarżyli jeden drugiego zupełnie bezpodstawnie, kierowani jedynie chęcią zemsty. Po trzecie sprawa przeciwko nim o pobicie aresztowanych zakończyła się w sądzie okręgowym uniewinnieniem. Komisji dyscyplinarnej pozostawało więc tylko rehabilitować niesłusznie wydalonych i przyjąć ich z powrotem do szeregów policji.

Nie na tym jednak koniec. Po miesiącu czy dwóch Tadeusz zobaczył po raz trzeci nazwiska Maćkowiaka i Stefańczyka na wokandzie komisji dyscyplinarnej.

- Ależ to kpiny! - żachnął się.

- Nic podobnego. Teraz są oskarżeni o zachowanie się nie licujące z godnością funkcjonariusza policji. Pa rehabilitacji dostali obaj zaległe pobory za okres siedmiu czy ośmiu miesięcy. Z radości upili się i awanturowali po pijanemu.

Maćkowiak i Stefańczyk zostali tym razem ukarani dość łagodnie - pozbawieniem urlopu czy może tylko naganą. A pytanie, jak tam było naprawdę, tj. czy bili czy nie bili Daniela i Babrouskiego po piętach ołowianą buławą, pozostało bez odpowiedzi.

Tadeusz odbywał dużo podroży służbowych po Wileńszczyźnie. Czasem brał ze sobą dubeltówkę i zależnie od okoliczności łączył pożyteczne z przyjemnym. W czasie jednej z takich podróży był świadkiem, jak w przedziale drugiej klasy awanturował się major 23 pułku ułanów grodzieńskich, przy czym krzyczał w języka bardziej podobnym do białoruskiego, niż do polskiego. Okazało się, że był to major Czuczełowicz, któremu w niniejszej kronice należy się wzmianka. Był Białorusinem. Nazywano go „Czuczeło”, co podobno było niegdyś jego rodowym nazwiskiem. Gdy zdawał egzamin z polonistyki w czasie egzaminu dla oficerów bez cenzusu, spytano go, co słyszał o „Trenach” Kochanowskiego. Na to Czuczełowicz wykrzyknął oburzony:

- Kachanouskaha znau. Dobry byu aficer, ale uż u trenach [tj. taborach] nikoli nie służyu!

Był też egzamin z francuskiego. Rotmistrz Andrzej Węcławowicz przygotowywał Czuczełowicza do tego egzaminu po koleżeńsku, acz z wielkim trudem, chociaż chodziło o wykucie trzech słów po francusku: łyżka, nóż i widelec, co w pronuncjacji Czuczełowicza brzmiało: kuljer, kuto i furszet. Gdy rotmistrz Węcławowicz ostrzegał, że trzech słów może być za mało i że mogą o co innego zapytać, dzielny major odparł:

- Nie paśmiejet jon. Darom ja jemu trzy razy indziuki posyłał! Tak u nas umówione.

Tenże Czuczełowicz dowodząc półpartyzanckim oddziałem kawalerii na początku roku 1919-go i posłyszawszy, jak ułani innego pułku śpiewali ,,Pasłam ja wołki na Bukowinie”, kazał swoim żołnierzom nauczyć się tej piosenki, która jednak w ich interpretacji brzmiała „Pasła ja wnuki [tj. wilki] na ługawinie”.

Tadeuszowi zdarzało się nieraz bywać na jarmarkach w miasteczkach powiatowych i gminnych. Dziwił się że Żydzi w tych miasteczkach zostali spolonizowani niemal w samym zaraniu niepodległości, o wiele prędzej niż w Wilnie. A więc był świadkiem, jak Żyd zgorszony wygórowaną ceną, której chłop żądał za konia, zaśpiewał: „O Bajadero!” i odszedł machnąwszy ręką. A innym razem i na innym jarmarku Żyd w podobnych okolicznościach zmrużył oczy i powiedział chłopu zjadliwie: „Mów do mnie jeszcze”...

Polując u Mietka Goryniewskiego Tadeusz kilka razy zaglądał do Dzisny. Miasto robiło na nim ponure wrażenie. Już przedtem na konferencjach wojewódzkich obijało mu się o uszy zdanie, że wszelka pomoc finansowa dla Dzisny jest „galwanizowaniem trupa”. Co innego jednak słyszeć dosadne określenie rzucone na zebraniu, a co innego przekonać się na własne oczy. Miasto miało ładne domki i było przecięte najprawdziwszymi szerokimi bulwarami ze szpalerami drzew w środku jezdni. Normalnie mogło być najładniejszym miastem Wileńszczyzny. Ale dziś było to miasto umarłych. O ćwierć stajania za Dźwiną było już państwo Sowietów. Handel zamarł, bo nie było ani czym ani z kim handlować. Raz. w dzień autobus z Głębokiego przywoził pocztę i trochę nędznego towaru dla zaspokojenia potrzeb zdziesiątkowanej ludności miasta i kilku wiosek okolicznych. Wszyscy mieszkańcy mniej lub więcej przedsiębiorczy porzucili Dzisnę i szukali szczęścia gdzie indziej. Co drugi dom stał pusty i miał zabite deskami na głucho Brzmi i okna. Co trzeci dom butwiał i walił się w gruzy. Aby się choć czymkolwiek pochwalić, mieszkaniec Dzisny prowadził gościa na brzeg Dźwiny i pokazując pustą przestrzeń za rzeką po sowieckiej stronie mówił:

- Tam był majątek Biskupskiego, męża śpiewaczki Wialcewej. Teraz bolszewicy znieśli wszystkie osiedla i zabudowania w parokilometrowym pasie nadgranicznym.

Pusta więc przestrzeli za rzeką po czymś, co było, a czego już nie ma, stanowiła jedyną osobliwość Dzisny.

Gdy w dzień upalny Mietek Goryniewski z Tadeuszem wypili w odrapanej restauracji dwie butelki piwa i poprosili o trzecią, kelner odpowiedział, że piwa zabrakło: będzie dopiero za trzy godziny, gdy przyjdzie autobus z Głębokiego.

Dzisna zamarła, prawie umarła. Stolica i życie powiatu przeniosły się do Głębokiego. Na bramie wjazdowej do tego miasta widniał napis wielkimi literami: ,,Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”. Tadeusz po prostu żenował się dopytywać, z czyjego pomysłu powstała ta brama z idiotycznym napisem. Nie mniej jednak ziemiankę powiatu dziśnieńskiego panią Stanisławową Mohlową, z domu Oskierczankę, napis ten szczególnie irytował:

- Co to znaczy „skąd nasz ród”?! To my jesteśmy rody! ! Ha-ha-ha - śmiała się śmiechem basowym.

Ta sama pani Motelowa miała utarczkę ze starostwem. Zaczęła budowę jakiejś przybudówki do murowanego domu mieszkalnego. Starostwo kazało wstrzymać roboty. Zdaniem architekta powiatowego dom był zabytkiem i wszelka przeróbka wymaga pozwolenia konserwatora. fani Motelowa wpadła w gniew:

- Jeżeli ten dom jest zabytkiem, w takim razie ja jestem jeszcze większym zabytkiem, gdyż ja ten dom budowałam.

Pani Mohlowa miałaby jeszcze większe pole do irytacji, gdyby buła wiedziała, jakiego rodzaju inne zamachy kiełkowały w głowiznach urzędniczych. Z Warszawy przyszedł okólnik zalecający akcję „odruszczania” nazw miejscowości. Okólnik był w zasadzie słuszny, gdyż miał na celu przede wszystkim przywrócenie nazw dawnych. Nikt tej się nie dziwił, gdy np. miasteczku nad Wisłą przywrócono nazwę Dęblin zamiast Iwangorod. Ale urzędnicy powiatowi zrozumieli okólnik inaczej. Rozpoczęli próby „polszczenia” nazw miejscowych. Próby te czasem były absurdalne. Przez powiat dziśnieński szły szlaki batorowe. Stąd tez nazwa miasteczka i stacji kolejowej Królewszczyzna. Stąd nazwa osady leśnej „Stańkról” związana z legendą, że przejeżdżającego przez las króla zatrzymał chłop okrzykiem: „Stań, królu” i prosił o naprawienie czynionej mu krzywdy. Było też w Dziśnieńszczyźnie kilka wsi i osad noszących nazwę „Karolewo”. Mędrcy powiatowi ubrdali sobie, że są to nazwy rosyjskie i że trzeba je spolszczyć na „Karolowo”. Szczęściem projekty te przechodziły w urzędzie wojewódzkim przez ręce Tadeusza, który nie dał im dalszego biegu. Niestety, nic udało mu się uratować nazwy „Radoszkowicze”, które przefałszowano na „Radoszkowice” - na zasadzie rzekomo napisów na starych mapach. Niedouczkowie powiatowi nie domyślili się, że nazwy na starych mapach były po łacinie.

Wspomniałem o Dziśnie, jako o mieście umarłych. Z zachowaniem wszelkich proporcji porównawszych i z marginesem pewnej przesady trzeba powiedzieć, że Wilno w okresie między dwiema wojnami było „wielką Dzisną”. Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło żyjąc tylko w smutnej pamięci. Już raz wspomniałem i zapewne jeszcze wspomnę o nieszczęściu „zurzędniczenia” i „zmilitaryzowania” Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej „szczęście w nieszczęściu”. Gdyby usunąć z Wilna urzędy i urzędników, gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną” - miastem upiornym z domami o zabitych deskami oknach, z domami walącymi się w gruzy. Wilno między dwiema wojnami - wciśnięte w „worek” między trzy granice, których dwie były zamknięte dla obrotu gospodarczergo - było miastem zurzędniczonym i zmilitaryzowanym, bu nim być musiało. Wilno żyło z urzędników i wojskowych.

Nie przeczę, że Wilno było „miasteczkiem” uniwersyteckim, no i dużą atrakcją dla turystów. Nie tylko dla turystów, których intrygowało „kamienne misterium” kościoła św. Piotra i Pawła, lub podniecały doskonale zachowane - wraz ze strojami - trupy w katakumbach pod kościołem Dominikanów. Wilno było magnesem dla par rozwodzących się. Było dla Polski w miniaturze tym, czym jest Reno w Newadzie dla Stanów Zjednoczonych. Wilno udzielało rozwodów kalwińskich. Nawrócenie na kalwinizm, rozwód i ślub w pięknej klasycystycznej świątyni na Zawalnej, na której widniał napis „Dajcie cześć Panu”, odbywały się szybko, sprawnie i bezboleśnie. Spisanie protokołu ślubnego odbywało się w biurze superintendenta zboru kalwińskiego pod wielką palmą w wazonie. Toteż niektórzy nazywali ślub kalwiński ślubem „pod palmą”. Gdy mecenas wileński pan Szyszkowski prosił o rękę pewnej panienki, matka jej zaprotestowała:

- Przecie pan ma żonę! Więc jakże chce się pan żenić z moją córką? Żaden ksiądz nie da wam ślubu.

- Posiadam rozwód kalwiński. Toteż weźmiemy z córką pani ślub pod palmą.

- Daruje pan, ale córka moja nie jest małpą, aby brać ślub pod palmą.

Sprawy rozwodowe były ładnym źródłem dochodu dla wileńskiej wspólnoty kalwińskiej i dla stowarzyszonych z nią adwokatów. Wśród nich rej wodził kalwin z dziada pradziada a kuzyn Tadeusza Genio Falkowski. Genio był żonaty z posażną panienką z Grodzieńszczyzny Helcią Mikulską, która niemal co roku dostawała jakiś spadek po tym lub innym z bezdzietnych krewnych. Takie co roku spadające sukcesje były już w owych czasach anachronizmem i z tego tytułu pani Helcia powinna być zaliczona do oryginałów litewskich płci pięknej. Łącznie z zarobkami Genia z adwokatury mieli ładne dochody. Dochody te płynęły jednak jakoś przez palce. Prowadzili dom otwarty, w którym goście czuli się dosłownie, jak u siebie w domu. Pani Helcia nie należała do rządnych gospodyń: służba - oczywiście stara i zasłużona - okradała ją niemiłosiernie. Genio miał poza tym swe wydatki kawalerskie. No ale rozwody stawały się coraz bardziej modne, mnożyły się i życie w gościnnym domu Geniostwa Falkowskich płynęło przyjemnie.

Przykład rozwodów szedł z góry. Nie było dnia, aby oko rdzennego wilnianina nic zauważyło w sali Żorża jakiejś nowej obcej twarzy: samotnego mężczyzny lub samotnej, zazwyczaj przystojnej kobiety przy jednym ze stolików. Od razu wiadomo było, że to przyjezdni, którzy zjechali do Wilna aby brać ślub „pod palmą”. Niemal wszyscy dygnitarze pomajowi lub kandydaci na takich dygnitarzy byli rozwodnikami.

Jeden z pierwszych zjawił się Józef Beck, wtedy jeszcze pułkownik. Jednocześnie przyjechał generał Burhardt-Bukacki z żoną, z którą się rozwodził, aby ją oddać Beckowi. Po zakończeniu rozwodu i po ślubie całe towarzystwo w najlepszej komitywie poszło do Żorża na obiad. Na obiad ten zostali również zaproszeni Geniostwo Falkowscy oraz Jerzyk Irteński, który wtedy pełnił przejściowo funkcje sekretarza Genia. Jerzyk swoim zwyczajem przyszedł na obiad pod lekkim gazem, a w czasie obiadu urżnął nie do reszty. Toteż znudzony niekończącą się przemową Genia, który lubił wygłaszać dłuższe oracje, zapytał głośno nowozaślubioną żonę Becka:

- Czy to prawda, że mąż pani stuknął Zagórskiego?

Na to pani Beckowa roześmiała się i przez stół powiedziała mężowi:

- Wiesz, Józiu, już ta wersja doszła do Wilna.

Beck uśmiechnął się i odrzekł:

- Wiem, wiem o tym, ale to nie moja zasługa.

Jeśli chodzi o echa wileńskie „zaginięcia” generała Zagórskiego, warto wspomnieć o jeszcze jednym małym zdarzeniu. Do pijącej w Palais de danse kompanii podszedł pułkownik Wenda. Wśród pijących był m.in. pan Jerzy Houwald z Mejszagoły. Uchylił się od podania ręki pułkownikowi blendzie oświadczając, że pierwej musi się dowiedzieć o losach generała Zagórskiego. Pułkownik Menda udał, że nie słyszy, pokręcił się przy stoliku przez chwilę, po czym odszedł.

Na początku 1935 roku umarła w Wilnie pani Kadenacowa, siostra Józefa Piłsudskiego. Kolega Tadeusza Wiktor Piotrowicz zaproponował, aby przyłączyć się do towarzystwa udającego się na dworzec na spotkanie marszałka przyjeżdżającego na pogrzeb siostry. Stanęli z Wiktorem o kilka kroków od dywanu, po którym Piłsudski szedł z salonki do sal reprezentacyjnych na dworcu. Tadeusza uderzyła zgarbiona postać i szarozielonkawa cera dyktatora.

- Chyba nie długo pociągnie - szepnął Wiktorowi.

- Ach, co ty mówisz! - wykrzyknął przerażony Piotrowicz.

Wszyscy wiedzieli, że Piłsudski jest od paru lat poważnie, a od kilku miesięcy ciężko chory. I wszyscy wiedzieli, że już nie on rządzi państwem. A jednak jego „duch” trwał i - dobry czy zły - nie dopuszczał, aby się wszystko rozkleiło i aby nastąpiła „dekompozycja” - wyraz tak popularny w okresie po jego śmierci.

Jeszcze dwa lata przedtem „duch” ten przybierał kształty zupełnie realne. Inżynierowi Kazimierzowi Falkowskiemu groziło zwolnienie ze stanowiska dyrektora kolei państwowych. Już niema oficjalnie wymieniano nazwisko jego następcy - jakiegoś pułkownika. I oto do Wilna zjeżdża Piłsudski i w pałacu Rzeczypospolitej odbywa się raut i „cercle” z jego udziałem. Marszałek - zgarbiony, w workowatym jakby na wyrost uszytym błękitnym mundurze - przechodzi przez salę obojętnie obole wyprężonych generałów i tych lub innych dygnitarzy lokalnych. Raz stanął witając się serdecznie z jakimś starcem z długą siwą brodą. Potem zamienił kilka słów z jakąś skromnie ubraną staruszką. Wreszcie we drzwiach prowadzących do „ekskluzywnego” saloniku zatrzymał się i długo trząsł rękę panu Kazimierzowi Falkowskiemu mówiąc mu coś do ucha t śmiejąc się serdecznie. A pan Kazimierz stał wyprostowany z czerwoną i promieniejąca twarzą. Gdy Piłsudski odszedł, tłum generałów i innych dygnitarzy okrążył Falkowskiego. Posypały się pytania:

- Co panu mówił marszałek?

Falkowski rozłożył ręce ruchem udanej bezradności:

- Niestety, nie mam prawa tego wyjawić.

Czy potrzebuję dodawać, że słuchy o postanowionej dymisji Falkowskiego urwały się, jak nożem uciął, i że pozostał do śmierci - niestety rychłej - na stanowisku dyrektora kolei.

W kilka dni po raucie Tadeusz był na brydżu u Kazimierzostwa Falkowskich. Gdy Tadeusz był wychodzącym, dyrektor wziął go na stronę.

- Muszę r. panem porozmawiać na osobności, panie Tadeuszu - powiedział.

„Cóż on mi ma tak ważnego do powiedzenia?” - myślał Tadeusz.

Usiedli przy biurku. Dyrektor Falkowski odrzucił w tył głowę i powiedział marzycielskim głosem:

- Kto raz jeden w życiu rozmawiał z marszałkiem, ten tego nigdy nie zapomni.

Na tym się skończyła rozmowa na osobności.

A gdy w dwa lata później przyszła wieść o śmierci Piłsudskiego, kolega Tadeusza dr Henryk Rudziński powiedział z rozpaczą w głosie:

- Straciliśmy ojca...

Tegoż dnia Stanisław Mackiewicz w artykule wstępnym w „Słowie” pisał: „Nie ma Polaka, który by chętnie nie oddał życia, byle tylko marszałek Piłsudski żył”...

„No to już stanowczo przesada” - pomyślał Tadeusz.

***

Na zakończenie tej wiązanki - maleńki kwiatek. Tadeusz lpohorski-Irteński zetknął się dwa razy w życiu z bliskimi krewnymi „królobójców”. Za lat gimnazjalnych przyjaźnił się w Mińsku z uczniem szkoły handlowej Hryniewieckim, rodzonym bratankiem Ignacego Hryniewieckiego, który w roku 1881 rzucił drugą i śmiertelną bombę pod nogi cara Aleksandra II. Wspomniałem o tym w „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irterńskiego”. A już w wieku dojrzałym kolegował w wileńskim urzędzie wojewódzkim z panem Kalajeff (tak się pisał!), lekarzem weterynarii w wydziale rolnictwa. Ten pan Kalajeff był młodszym bratem „Janka” Kalajewa, który w roku 1905 zabił bombą w księcia Sergiusza Aleksandrowicza, moskiewskiego generał-gubernatora i stryja ostatniego cara. Nie badałem dziejów rodziny Kalajewów, ale dr Kalajeff mówił nieposzlakowaną polszczyzną, nawet z „warszawskim” akcentem, a „królobójca” Kalajew miał - według świadectwa historyków - polski akcent.

Rozdział XX

GASNĄCY ZNICZ

Jeżeli między dwiema wojnami Wilno było poci względem gospodarczym „wielką Dzisną”, nie chciało się do tego smutnego faktu przyznać ani światu, ani - sobie. Jeszcze za wojewodowania pana Kaczkiewicza w okresie „prosperity” po reformie walutowej Grabskiego a przed kryzysem światowym urządzono w Ogrodzie Bernardyńskim wspaniale Targi północno-wschodnie. Było tłoczno i wesoło. W luna-parku młodzi i starzy z wielkim piskiem zjeżdżali w wagonetkach z „motagnes Russem”. W stoiskach win i wódek posilano się. Wielkim powodzeniem cieszył się zegar z figurkami i innymi sztuczkami. Zegar ten nakręcano raz na czterdzieści lat. Przed wejściem do izby, w której zegar demonstrowano, panował straszny tłok i jakiś dowcipniś wołał:

- Zegar nakręca się raz na czterdzieści lat, ale zapomniano nakręcić, więc dziś pokazu nie będzie!

Mimo jednak wspaniałego sukcesu Targów północno-wschodnich, mimo rozpoczętej przez generała Żeligowskiego propagandy lnu, Wilno pozostawało wciśnięte w worek i tylko optymiści wierzący w cuda mogli się spodziewać gospodarczego odrodzenia Wilna. W tym czasie Stanisław Mackiewicz (Cat) tak mniej więcej pisał we wstępnym artykule „Słowa”:

„O dwunastej w południe stanąłem pośrodku jezdni ulicy Mickiewicza u jej wylotu na plac Katedralny i spojrzałem wzdłuż ulicy. Nie zobaczyłem ani jednego samochodu, ani jednej dorożki, ani jednego wora. Na głównej arterii miasta nie było żadnego ruchu kołowego”...

W Wilnie panował chroniczny zastój. Stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego skazana na gospodarczy „worek”, wyżywała się więc w naukach, sztukach pięknych i sporach politycznych.

Spory polityczne miały charakter trochę akademicki. Po przewrocie majowym prawdziwa opozycja, tj. endecja, siedziała jak mysz pod miotłą i prowadziła propagandę albo „ezopową”, albo szeptaną. Istnieć - istniała, czego dowodem, że dalej wychodził endecki „Dziennik wileński” i że większość studentów miała nastroje antysemicko-pałkarskie, ale jakiejś bardziej otwartej i wyraźnej akcji nie prowadziła. Zresztą, jak twierdzili biegli w misteriach politycznych, endecy w Wilnie nie byli podobni do endeków w Królestwie: mieli być łagodniejsi i rozumniejsi, innymi słowy - tutejsi.

Walkę otwartą toczyły dwa obozy piłsudczyków. Jeden był demokratyczny i konserwatywny, drugi konserwatywny i - rewolucyjny. Takie paradoksy możliwe były chyba tylko w Wilnie. Obóz demokratyczno-konserwatywny skupiał się przy „Kurierze wileńskim”, gdzie pierwsze skrzypce grali pan Kazimierz Okulicz i pani Helena Romer-Ochenkowska - oboje spadkobiercy wymierającej grupy tzw. demokratów wileńskich, zwanych też „krajowcami”. Obóz drugi to było „Słowo”, organ „żubrów” mający nawet winietkę żubra na papierze listowym, redagowany przez pana Stanisława Mackiewicza, popierany i finansowany przez ziemiaństwo, czerpiący też spore dochody z corocznych kilkudziesięciostronicowych ogłoszeń licytacyjnych Wileńskiego banku ziemskiego. Obóz demokratów nazwałem „konserwatywnym”, bo mimo ideałów demokratycznych i postępowych był ogromnie przywiązany do tradycji wileńskich i nie odznaczał się ani większą dynamiką, ani szczególnym polotem. Odwrotnie - jego adwersarz, organ konserwatywnych i nawet „monarchicznych” żubrów, był dynamiczny, pomysłowy, nieortodoksyjny, zaczepny - słowem był rewolucyjny. Poza tym potrafił ściągnąć do redakcji najlepsze pióra miejscowe i szereg piór z poza Wilna. Oprócz głównego kapłana rewolucyjnej konserwy Cata-Mackiewicza pisywali tam: Czesław Jankowski, Józef Mackiewicz, Jerzy Wyszomirski, Marian Zdziechowski, Władysław Studnicki. Ksawery Pruszyński, Wacław Zbyszewski, Karol Zbyszewski, Teodor Bujnicki i wielu innych. Tadeusz Ipohorski-Irteński był bardzo dumny, że został przyjęty do tak wspaniałego grona. Redagował miesięczny dodatek łowiecki do „Słowa”, a ponadto umieszczał felietony, które najczęściej podpisywał nie nazwiskiem, lecz pseudonimami (np. pseudonim „Fin”).

„Kurier wileński” i „Słowo” toczyły więc ostre walki ze sobą. O co? Właściwie o wszystko i o nic. Walka nabrała szczególnej ostrości, gdy Mackiewicz wytknął „Kurierowi” że korzysta z subsydiów rządowych, na co „Kurier” się odciął, że jeżeli jest na utrzymaniu rządowym, to „Słowo” jest na utrzymaniu prywatnym (mając oczywiście na myśli zasiłki ziemiańskie i ogłoszenia Banku ziemskiego). Tego już było za wiele i doszło do pojedynku między panem Kazimierzem Okuliczem i panem Stanisławem Mackiewiczem. Tadeusz był jednym z sekundantów pana Mackiewicza, a podpułkownik dr Adam Bonasewicz kurował starciem orężnym. Do rozlewu krwi szczęśliwie nie doszło. Zresztą szeptano, że animozja między panami Mackiewiczem i Okuliczem miała tło nie tylko polityczne.

Spór szedł niby o nic, a właściwie o bardzo wiele. Chodziło niby to o rząd dusz wileńskich, ale naprawdę o zadrażnione personalia. Już zmarły w roku 1929 Czesław Jankowski umiał dowcipnie i złośliwie dopiec. Celował w dopiekaniu i przypiekaniu Cat, który np. o wyższych urzędnikach ministerium rolnictwa pisał jako o „ludziach ciężko umysłowo pracujących w byłym pałacu prymasowskim w Warszawie”. Złośliwie dopiekał Jerzy Wyszomirski albo podając w wątpliwość czy uroczyście otwarta i poświęcona w murach pobazyliańskich „cela Konrada” jest istotnie celą, w której improwizował i cierpiał za miliony Wieszcz, albo pisząc cały felieton o „prymakach”" i „bajstrukach”. O prymakach już mówiłem, zaś „bajstruk” jest białoruskim odpowiednikiem „bękarta”. W związku z tym Wyszomirski trawestował z części II „Dziadów”:

Patrzcie, ach patrzcie do góry,

Cóż tam pod sklepieniem świeci?

Oto złocistymi pióry

Trzepiocą się dwa bajstruki.

Bardzo bojową, ale niestety bardzo łatwo obrażającą się współpracowniczką „Kuriera wileńskiego” była pani Helena Romer-Ochenkowska. Ekipa „Słowa” z Jerzym Wyszomirskim na czele pastwiła się nad nią niemiłosiernie. Gdyby pani Ochenkowska przyjmowała szpilki „Słowa” obojętnie lub z humorem, może by przestała być celem tych ataków. Ale irytowała się coraz gwałtowniej, co jeszcze bardziej podniecało napastników. Irytacja jej doszła do punktu wrzenia, gdy „Słowo” wydrukowało w odcinku, a później wydało w książce „Wileńską powieść kryminalną” - pracę zbiorowa której każdy rozdział pisał inny członek redakcji. Dostało się przede wszystkim pani Ochenkowskiej, występującej w powieści pod przejrzystym mianem „Ofenkowskiej”. Przedstawiano ją tak złośliwie i zabawnie, że biedna pani Helena groziła, że obije parasolką Stanisława Mackiewicza i jego wpółpracowników.

W „powieści kryminalnej” dostało się też kilku wyższym urzędnikom państwowym i kilku profesorom. Grono tych profesorów dokonało w powieści podziemnego odkrycia archeologicznego. Zresztą odkrycia archeologiczne były wtedy w Wilnie na porządku dziennym. Otóż w powieści wymienieni z nazwisk profesorowie bili głowami w twardy mur, aby loch podziemny poszerzyć. Z profesurą wileńską „Słowo” miało bowiem swe drobne porachunki. Jednemu z ekipy „Słowa” przypisywano złośliwe powiedzenie: „Lepiej z mądrym zgubić, niż z profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego znaleźć”. Chodziło też o sąd honorowy nad panem Feliksem Danglem, współpracownikiem-karykaturzystą „Słowa”. Został znieważony przez pana Witolda Hulewicza, kierownika radia wileńskiego i prezesa związku literatów. Poszło o jakieś karykatury obrażające Hulewicza i innych członków związku literatów. Pan Hulewicz odmówił udzielenia satysfakcji kwestionując honorowość pana Dangla. Sąd po całonocnej naradzie uznał pana Dangla za pozbawionego zdolności do dawania zadośćuczynienia honorowego. Wyrok był jak najbardziej idiotyczny, a zapadł decydującym głosem superarbitra niejakiego profesora Hillera. Nazajutrz Stanisław Mackiewicz umieścił artykuł wstępny pod tytułem „Mord honorowej sprawiedliwości”...

Skoro mowa o profesorach wileńskich trzeba wspomnieć szczególne miejsce, które w życiu kulturalnym Wilna, a i całej Polski, zajmował Marian Zdziechowski. W jednym z poprzednich rozdziałów nazwałem go niekanonizowanym świętym wileńskim. Na tle rodzimego gangsterstwa partii rządzącej i na tle tchórzliwej tępoty endecji był on Świętym... Był świętym pomimo kolejnych dziwactw w rodzaju madiarofilstwa lub idealizowania Napoleona III. A może właśnie dzięki tym dziwactwom... Był to humanista najczystszej wody. Podziw i szacunek budził jego ludzki i na wskroś chrześcijański stosunek do wszystkich narodowości, a przede wszystkim do uciskanych, np. do emigrantów rosyjskich, do których stosowano policyjne przepisy dekretu o cudzoziemcach - najbardziej rygorystyczne i uciążliwe ze wszystkich przepisów istniejących w państwach kulturalnych. Nie ulega wątpliwości, że pod względem wielkości ducha i głębi wiedzy humanistycznej - w połączeniu z ogromną skromnością - żaden ze współczesnych uczonych polskich nie dorósł mu pięt.

W życiu kulturalnym Wilna teatr grał bardzo dużą rolę. W początku lat dwudziestych wegetował teatr dramatyczny w „Lutni”. Później w „nowym” teatrze na Pohulance rozbił namioty Osterwa z „Redutą” wzruszając wilnian do łez „Przepióreczką” Żeromskiego ale i zastanawiając napisami „widzownia”, „rzęd” i tp. Po Osterwie nadszedł Zelwerowicz. Za jego dyrekcji wystawiono współczesną i bardzo „kontrowersyjną” sztukę niemiecką Brucknera „Przestępcy”. Sztuka wymagała dużych nakładów technicznych, gdyż w każdym akcie scena była podzielona na cztery „przedziały”, dwa parterowe i dwa piętrowe. Gdy akcja odbywała się w jednym przedziale, trzy pozostałe tonęły w mroku. Co do treści... Współczesny teatroman uśmiechnąłby się, gdyby się dowiedział, że większość inteligencji wileńskiej uznała sztukę za niemoralną. Były tam co prawda aluzje do homoseksualizmu dwóch postaci scenicznych, poza tym jednak sztuka była osnuta na banalnym konflikcie buntowniczej młodzieży z atmosferą mieszczańską. Ale opinia wileńska podniosła krzyk protestu. Najgłośniej zaprotestowała pani Helena Romer-Ochenkowska. Nie mieściło się jej w głowie, jak mógł ktokolwiek ośmielić się wystawić w jej Wilnie sztukę tak niemoralną. I wtedy z czyjegoś pomysłu Wilno przeżyło niebywałą uciechę: sąd nad „Przestępcami”! Zelwerowicz rozesłał zaproszenia wszystkim mniej lub więcej wybitnym wilnianom, którzy szczelnie zapełnili wszystkie miejsca. Odbyło się przedstawienie „Przestępców”, przy cnym Tadeusz, który był na premierze i teraz oglądał sztukę ho raz drugi, zauważył że Zelwerowicz przezornie skreślił parę zwrotów, mogących urazić ucho purytanów wileńskich.

A po przedstawieniu odbył się „sąd”. Przemawiał najpierw sam "Zelwerowicz oznajmiając, że on jest głównym „przestępcą” i że chętnie bierze na siebie całą odpowiedzialność. Mowy oskarżycielskie pań - bo panów w gronie potępiających sztukę prawie nie było - brzmiały mdło i banalnie. Wśród nich ględziła zawodowa społecznica „wojewodzina” Kirtiklisowa. Mowy obrońców „Przestępców” były znacznie lepsze. Żyd doktor wenerolog Globus zauważył, że cały sąd wydaje mu się hipokryzją i przypomina czasy, gdy jakiś purytanin proponował zmienić nazwę chorób wenerycznych na choroby „astatyczne”. Archiwariusz Wacław Studnicki, brat znanego polityka Władysława Studnickiego, zajadły kalwinista i antypapista, wysunął podejrzenie, że cała ta kampania jest prowadzona wyłącznie przez kobiet z namowy osób, które, choć nie są, jak mówił, kobietami, noszą stroje podobne do kobiecych... W tym miejscu przewodniczący „sądu” odebrał głos panu Studnickiemu. Sąd, który mówiąc ściśle nie był sądem, a tylko gadaniną, skończył się na niczym. Mimo to jednak „Przestępcy” spadli z afisza. Widać wpływy pań Romer-Ochenkowskiej i Kirtiklisowej przeważyły.

Zaznaczyć trzeba, że „Słowo” nie tylko nie prowadziło ataku na „Przestępców”, lecz nawet umieściło kilka artykułów, m.in. Jerzego Wyszomirskiego i „Fina” wyśmiewających beznadziejnie prowincjonalny pomysł sądu nad „Przestępcami”.

W rok czy dwa później, gdy teatr na Pohulance wystawił „Adwokata i róże” Szaniawskiego, Wileńska izba adwokacka zaprotestowała twierdząc, że sztuka ta ubliża godności zawodu adwokackiego. Do „sądu” jednak nad „Adwokatem i różami” nie doszło: felietoniści „Słowa” wzniecili tak hałaśliwy „śmiech na Sali”, że rzecznicy Izby adwokackiej zamilkli zawstydzeni.

Dzieje teatru wileńskiego między dwiema wojnami zapisały dwie wileńskie prapremiery: „Sztubę” Kazimierza Leczyckiego, o której wspomniałem w rozdziale XVII, i sztukę tegoż Leczyckiego do spółki z Józefem Mackiewiczem „Pan poseł i Julia”. Była jeszcze premiera sztuki „surrealistycznej” napisanej przez jakąś panią; niestety Tadeusz Irteński i autor tej kroniki zapomnieli zarówno tytułu tej sztuki, jak nazwiska autorki.

Dzieje te mają też do zapisania jedną osobliwość. Z chwilą gdy w teatrze na Pohulance usadowił się na dobre teatr dramatyczny, w teatrze „Lutnia” na Mickiewicza rozsiadła się operetka. Gdy w całej Polsce teatry operetkowe, teatrzyki i inne przybytki muzy lekkiej kolejno i notorycznie plajtowały, operetka w „Lutni” trzymała się bez żadnych subsydiów miejskich lub innych i przetrwała tak w dobrej formie do roku 1939.

Z przeżyć teatralnych w Wilnie „między dwiema wojnami” pozostały w pamięci Tadeusza oderwane epizody.

Duże wrażenie zrobiły na nim gościnne występy emigranckiej, tzw. praskiej grupy teatru Stanisławskiego w Moskwie Nie opuścił ani jednego przedstawienia. Szczególnie zachwycił się grą pary małżeńskiej - pani Griecz i pana Pawłowa. Pawłow był wspaniały i w koniecznej roli zirytowanego staruszka w komedyjce Czechowa „Jubileusz” i jako demoniczny lokaj Smierdiakow w scenicznej przeróbce „Braci Karamazow”. Ostatnim przedstawieniem był „Rewizor” Gogola. Po tym przedstawieniu grono teatromanów wileńskich - Rosjan i Polaków - zaprosiło aktorów rosyjskich na kolację do gabinetu w „Bristolu”. Tadeusza posadzono obok Pawłowa, który się okazał miłym i rozmownym kompanem. Po kilku kolejkach wódki Tadeusz zwrócił się do Pawłowa:

- Jestem do szaleństwa zachwycony grą waszego zespołu (ja bez uma ot waszej igry), chciałbym jednak powiedzieć...

Pawłow nie dał mu skończyć:

- Wiem co pan chce powiedzieć: że grając Gogola trochę szarżujemy. Święta prawda. Ale niech pan nie zapomina, że dzisiejsza publiczność nie oceniłaby Gogola granego tak, jak go graliśmy w Moskwie. A po drugie - tu Pawłow z lekka zawahał się - kto wie? może Gogola w ogóle należy szarżować...

Raz w roku zdaje się 1925 do Wilna zawitała operetka z Warszawy z Kawecką i Józefem Redo. Kawecka miała jeszcze ładny głos, ale była gruba jak beczka. Redo, choć siwy i trochę tęgawy, był nadal czarujący. Tadeusz z Waciem Józefowiczem, zwanym Żoką, podejmowali Redę kolacją u Żorża. A nazajutrz poszli na „Gejszę”. Gejszą była naturalnie Kawecka. W duecie, w którym Kawecka śpiewała siedząc a Redo stał nad nią, Redo dostrzegłszy w pierwszym rzędzie Żokę i Tadeusza przymknął oko, a drugim spojrzał z góry na Kawecką, robiąc przy tym odpowiedni ruch brodą i wargami. Tadeusz musiał zagryźć wargi, aby nie parsknąć śmiechem.

W tym samym mniej więcej czasie przyjechał na występ gościnny z Estonii Igor Siewierianin i dał swój „poezo-koncert”. Tadeusz słuchał jego śpiewnej deklamacji lub raczej inkantacji wspominając z melancholią czasy petersburskie sprzed dwunastu lat, a po występie wespół z rosyjskimi przyjaciółmi zaprosił „ego-futurystę” na kolację do Żorża. Po paru kieliszkach wina rozmawiali ze sobą, jak gdyby się znali od dziecka, i z kręcącą się łezką w olsu wspominali stare dobre czasy.

Szczególną atrakcją była gwara wileńska rozbrzmiewająca ze sceny, ze scenki, z radia, no i z gazet. Mistrzem był pan Wołłejko, farmaceuta z wykształcenia i wielki aktor z Bożej łaski. Wygłaszał przez radio niezrównane „pogaduszki oszmiańskie” a razu pewnego wprawił widownię w zachwyt, gdy w jakiejś trzeciorzędnej farsie francuskiej wystąpił w roli Napoleona - a był wzrostu sążnistego - i rolę tę wyrecytował w gwarze wileńskiej. W „Słowie” doskonałe felietoniki gwarowe pisał pan Józef Cyrski pod pseudonimem „Wincuka Markotnego”. Dublująca w radio pana Wołłejkę „ciotka Albinowa” była od nich znacznie słabsza: jej gwara wileńska brzmiała wymuszenie i sztucznie.

Warto też wspomnieć o Szopce akademickiej. Nieraz i kukiełki i teksty bywały doskonałe. W tekstach często panowała gwara wileńska. Tadeusz zapamiętał strofę z pieśni dziadowskiej na temat odkryć archeologicznych w Wilnie:

Skopali ulica

I ci dasz ty wiara -

Znaleźli w Koczerdze*

Moich łapci para.

Młodzież akademicka była - jak młodzież. Większość stanowili chyba młodzieńcy, którzy czy to pod wpływem środowiska, czy z właściwego młodzieży ducha protestu, sympatyzowali z endecją i miewali skłonności pałkarskie. Była też niewielka grupa komunistów ideowych, z których później jedni zginęli, a inni porobili te czy inne kariery . Tadeusz mało się interesował tymi sprawami, zwłaszcza że w urzędzie wojewódzkim nie pełnił żadnych funkcji politycznych. Utkwił mu w pamięci tylko taki drobny epizod. Sądzono za działalność wywrotową m. in. studenta Dembińskiego. Jako świadek obrony wystąpiła pułkownikowa Pełczyńska, która dała o oskarżonym jak najlepszą opinię. W pewnej chwili prokurator zapytał:

- Czy słyszała pani, że w czasie służby wojskowej koledzy oskarżonego nazywali go „wazeliniarzem”?

- Słowo „wazeliniarz” nie miało prawa obywatelstwa w N. dywizji - odparła pani pułkownikowa głosem stanowczym. Po zakończonym przewodzie sądowym prokurator w swej mowie oskarżycielskiej podał w wątpliwość znajomość bogatego leksykonu koszarowego przez panią pułkownikową, którą w ferworze krasomówczym nazwał „jakąś” panią Pełczyńską. Boże! jaka burza powstała! „Kurier wileński” napadł na biednego prokuratora, posypały sil mniej lub więcej przejrzyste groźby i w rezultacie biedny prokurator musiał publicznie przeprosić panią Pełrzyńską.

Zresztą i komuniści i endecy byli ideowcami. Mniej sympatycznie prezentowała się grupka - szczęściem nieliczna - studentów „współpracujących z rządem” pod tym lub innym szyldzikiem, korzystająca z różnych zasiłków i mając z góry zapewnione posady i posadki.

W Wilnie kwitła poezja. Tadeusz pożegnał się z poezją własną około roku 1924 i odtąd cudza poezja interesowała go tylko dorywczo. Toteż nie udzielił mi należytego materiału dla opisania tej gałęzi kultury wileńskiej. Opowiedział mi tylko maleńką historyjkę - na pół rodzinną - luźnie z poezją związaną.

Jednym z synów wielkiego (Arcypromienistego) Tomasza Zana, a więc wujem Tadeusza Irteńskiego, był Klemens Zan. Zakończył życie na przełomie przeszłego i obecnego stulecia w sposób tajemniczy i tragiczny. Wracał pociągiem z Warszawy do Wilna. W jechał do tunelu między Landwarowem i Wilnem zdrów i cały, a wyjechał martwy i z przestrzeloną czaszką. W swoim czasie zdarzenie było wielką sensacją rodzinną i wileńską. I oto w jakieś 40 lat później poetka panna Kazimiera Iłłakowiczówna w artykule autobiograficznym w „Słowie” wspomniała swoje dzieciństwo i napisała w taki mniej więcej sposób: „Ojca słabo pamiętam. Nie zapomnę tylko strasznej rozpaczy matki, gdy się dowiedziała, że ojciec mój wjechał do tunelu pod Landwarowem zdrów i cały, a wyjechał z przestrzeloną czaszką”. Nie było wątpliwości, kogo panna Iłłakowiczówna miała na myśli, skoro tego rodzaju wypadki nie zdarzały się codzień i zresztą ten szczególny wypadek był nawet po czterdziestu latach w żywej pamięci wilnian. Nie mam wątpliwości, że pochodzenie nieślubne nikogo nie hańbi, no ale przypominanie ludziom takiego swego pochodzenia jest kwestią osobistego amatorstwa osoby przypominającej. W danym wypadku panna Iłłakowiczówna popełniła jednak - wyrażając się delikatnie - nietakt. Legalna żona i troje legalnych dzieci Klemensa Zana żyły jeszcze w Wilnie w najlepszym zdrowiu i oczywiście nie sprawiła im przyjemności lektura ekshibicjonistycznych wspominków panny Kazimiery Iłłakowiczówny.

Wilno było miastem uniwersyteckim, a więc prócz profesorów miało też studentów. Większość studentów wyznawała ideologię, jak już wspomniałem, antysemicką i pałkarską. Za wojewody Beczkowicza, który przyszedł po krótkim wojewodowaniu pana Kirtiklisa, wybuchły ostre zamieszki studenckie. Chocłziło o ,,numerus clausus” i o krajanie trupów chrześcijańskich przez Żydów. Przede wszystkim parę słów o panu Beczkowiczu. Nie był popularny ani wśrc5cł podwładnych, ani wśród ludności. Piłsudski stając w Pałacu Rzeczypospolitej skarżył się, że Beczkowicz był „nudnym” wojewodą. Był to bezsprzecznie człowiek nie głupi i bardzo dobrej woli, ale mu brakowało tego „czegoś”, co zjednywa ludzi i co miał nawet - w pewnym stopniu - żandarm Kirtiklis. Zamieszki przybrały tak duże rozmiary że musiała je tłumić policja przy pomocy gazów łzawiących. Było wielu Żydów pobitych pałkami. Był jeden zabity - student Polak nazwiskiem Wacławski, którego ugodził w skroń kamień rzucony przez Żyda.

(W tym miejscu - mała notatka historyczno-informacyjna. Za cały okres dwudziestolecia Polski niepodległej zdarzyły się dwa poważniejsze zaburzenia antyżydowskie. Wspomniane zamieszki studenckie w Wilnie, w których zginął Polak Wacławski, i w parę lat później wielki pogrom sklepów żydowskich w Brześciu Litewskim. Pogrom ten doszedł do skutku dzięki rozmyślnej bezczynności policji oburzonej na Żydów za zabójstwo policjanta-wywiadowcy przez rzeźnika Żyda. Pogrom wyrządził Żydom duże straty materialne, ale ofiar ludzkich wśród Żydów nie było. Jak widzimy więc dwa większe „pogromy” żydowskie w Polsce odbyły się w ten sposób, że jeden był zakończony, a drugi wywołany zabójstwem Polaka. Skąd więc ta ironia historii, że Żydzi na całym świecie zapominają o pogromach w carskiej Rosji, zdają się zapominać o strasznych zbrodniach niemieckich (z wyjątkiem może obywateli Izraela), ale dokładnie pamiętają o tych „pogromach” polskich? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w psychice nie żydowskiej, ale polskiej. W Polsce nie było geograficznej „linii osiedlenia”, która była hańbą Rosji carskiej. Nie było też, jak w carskiej Rosji, organizowanych przez władze pogromów. Ale Polacy mieli - a zapewne wciąż mają -jakiś antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną „linię osiedlenia”, która ich niewidzialnie, lecz mocno odgradza od Żydów. Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą. Natomiast mieliśmy i mamy bardzo wykształconych i bardzo mądrych Polaków, którzy byli i są antysemitami z głębokiego przekonania. Żydzi doskonale to czują. I dlatego zapomną krwawe pogromy Rosjanom. Gotowi są zapomnieć Niemcom ich potworne zbrodnie. Ale Polakom nie przebaczą tego „mistycznego” antysemityzmu, który wyczuwają spod szminki frazesów. Ktoś może zarzucić, że w mojej „teorii” o charakterze polskiego antysemityzmu tkwi błąd zasadniczy. Przed ostatnią wojną na jednego Żyda w Polsce przypadało pięciu czy sześciu Polaków. A podobno każdy Polak musi mieć swego Żyda. Innymi słowy musiał istnieć popyt na Żydów, jako kandydatów na przyjaciół. Skąd więc antysemityzm - mistyczny czy inny? Błąd jest tylko pozorny. Nawet endek mógł z całego serca przyjaźnić się i ściskać z pojedynczym Żydem. Pojedynczego Żyda można było choć do rany przyłożyć. Ale endek był wrogiem żydowskiego tłoku. I nie tylko endek. Antysemityzm polski był przeto skierowany nie przeciw pojedynczym Żydom, lecz przeciw Żydom zmasowanym na plaży, w kawiarni, w teatrze, w auli uniwersyteckiej. A nazwałem go „mistycznym”, ponieważ nie mały wpływ na nastroje antysemickie miał specyficzny polski katolicyzm, no i ponieważ żadną rozsądną racją nie dał się usprawiedliwić. Negowanie polskiego antysemityzmu jest ochronną obłudą - zwłaszcza na emigracji. Tłumaczenie zaś tego antysemityzmu względami gospodarczymi jest braniem cech wtórnych za cechy główne).

Gdy mowa o Żydach - mała autentyczna anegdota. Słynął w Wilnie przed pierwszą wojną potężny dom bankowy pana Bunimowicza. Po wojnie zaczął upadać - łącznie z upadkiem gospodarczego znaczenia Wilna. Pan Bunimowicz jednak był nadal znanym i szanowanym obywatelem miasta Wilna. Z tego też tytułu zrobiono go hiszpańskim konsulem honorowym. Gdy wybuchła hiszpańska wojna domowa, współpracownik „Słowa” zjawił się u konsula republiki hiszpańskiej z prośbą o wywiad. Pan Bunimowicz wpadł w wielką irytację:

- Jestem konsulem honorowym. O żadnej rewolucji nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dajcie mi święty spokój!

Nazajutrz „Słowo” wydrukowało ten krótki wywiad z konsulem hiszpańskim na pierwszej stronicy i wielkimi literami.

Jeśli o wywiady chodzi, inny wypadek zaszedł z Geniem Falkowskim. Tadeusz po zamordowaniu Aleksandra serbskiego przypomniał sobie, że przecie Genio kolegował w cesarskiej szkole prawa w Petersburgu z Aleksandrem Karadżordżewiczem, wówczas jeszcze księciem serbskim. Zatelefonował zaraz do Stanisława Mackiewicza radząc mu posłać kogoś z redakcji do Genia dla przeprowadzenia wywiadu. W przeciwieństwie do wywiadu z panem Bunimowiczem ten wywiad udał się, bo Genio był wymowny i lubił koloryzować. Puścił się w różne szczegóły - prawdziwe czy zmyślone. M.in. powiedział, że był z Karadżordżewiczem w wielkiej przyjaźni i nazywał go „Karą”.

Na zakończenie tego rozdziału o ,,gasnącym zniczu” wileńskim warto wspomnieć o dwóch wielkich przygodach literackich, których Tadeusz Irteński doznał w czasie swego czternastoletniego pobytu w Wilnie. Tymi wielkimi przygodami były dwie książki: „Nienasycenie” Stanisława Ignacego Witkiewicza i „Młyn na wzgórzu” (w oryginale po prostu „Młyn”) duńskiego pisarza Karola Gjellerupa. Każda z tych książek oczarowała go w inny sposób. Zirytował się, gdy się dowiedział, że zdaniem profesora literatury skandynawskiej na jednym z wielkich uniwersytetów amerykańskich Gjellerup był pisarzem niżej średnim i że nagrodę Nobla dostał przez omyłkę.

- Jedno z dwojga! - mówił mi Tadeusz z oburzeniem - albo ja jestem idiotą i akademia szwedzka składa się z idiotów, albo idiotą jest ten profesor. Osobiście wolę to drugie przypuszczenie.

Rozdział XXI

ARTEMIS Z GAJLUTYSZEK

Część letniego urlopu Tadeusz spędzał na łowach „na północnej rubieży”.

Pociąg pośpieszny Warszawa - Turmont na ostatnim odcinku między Wilnem i granicą łotewską przestawał być pośpiesznym a stawał się tylko „przyśpieszonym”. Na tym odcinku nic zatrzymywał się na jednej tylko stacji - Bezdany - czym wyrządzał oczywisty despekt miejscowości zapisanej w dziejach walk o niepodległość. Od Nowowilejki aż do Podbrodzia widok z okna wagonu był dość jednostajny: płaskie bory, podmokłe rojsty, piaszczyste pola.

Za Podbrodziem pejzaż się zmienia. Ożywia się znużone dotychczasową monotonią oko podróżnego i odtąd już do kocica podróży nie oderwie się od okna. Wjechaliśmy bowiem w krainę pagórków leśnych i jezior, w słynną „Szwajcarię” litewską” ciągnącą się wzdłuż kolei pasmem szerokim aż poza granice z Litwa i Łotwą. Co chwila zjawia się, lśni na chwilę w słońca i znika za ścianą nasypu lub za bukietem drzew - zwierciadło jeziora. Pociąg idzie zbyt prędko, aby zdążyć nasycić wzrok urokiem tych mijanych jak zjawy jezior i ocenić w pełni ich piękno. Za stacją Ignalino zaczyna błyszczeć na horyzoncie wschodnim coś niby klinga srebrna. Klinga ta będzie biec wraz z nami długo: miniemy stację i miasteczko Dukszty, a jeszcze lśnić będzie i zniknie dopiero wtedy, gdy się zbliżymy do granicy łotewskiej. To jezioro Dzisna.

Jezioro Dzisna, podobnie jak tysiące innych jezior i jeziorek litewskich ma toń modrą, a brzegi wielce urozmaicone. Mamy więc krawędzie twarde, białopiaszczyste, lizane łagodną pieszczotą fali, wymarzone plaże słodkowodne. Mamy brzegi zarośnięte łozami i szerokim pasem sitowia i trzcin, ostoje dzikich kaczek, perkozów, kurek wodnych i łysek. Mamy wreszcie brzegi oddzielone od sąsiednich łąk obszernym kobiercem zdradliwego „lunu”. Lunem ludność miejscowa nazywa trzęsawisko czyli grubszą lub cieńszą warstwę mchu kryjącą pod sobą rozcieńczone błoto lub czystą wodę - nieraz bardzo głęboką. Jest więc lun formacją bardzo podobną do mszaru ale nie równoznaczną. Mszar niekoniecznie powstaje obok jeziora lub w związku z jeziorem i najczęściej bywa zgoła niewinny; lun natomiast jest wynikiem zarastania mchem jeziora lub zatoki rzecznej, zawsze tai pod swą powłoką głębię wodną i przeto zawsze jest zdradliwy. Pod kim się przerwie lun, ten wpada „jak kamień w wodę” i kożuch mchu zamyka się nad nim bez śladu. Tylko uchwycenie w ostatniej chwili jakiejś łozy lub mocniejszej kępy mchu może mu uratować życie. Utonięcie na lunie zdarza się jednak bardzo rzadko. Po pierwsze dlatego, że ci, co mają odwagę chodzić po lunie, umieją po nim chodzić, tak jak umie po lunie chodzić łoś, zwierzę wielokroć cięższe od człowieka, które jednak nie tylko nie tonie lecz nawet nie zapada w miejscach, w których zapada pies. Po drugie - nie cały lun jest niebezpieczny, lecz tylko tzw. „okna” w nim, które łatwo poznać, bo są porosłe ładną, ponętnie wyglądającą i jakby strzeżoną trawką.

Jezioro Dzisna ma pewną osobliwość, a mianowicie wyspę, która nie jest wyspą. Jest to paręset hektarów ziemi uprawnej liczący półwysep, na którym położona jest wioska. Ponieważ półwysep łączy się ze stałym lądem dość wąską i bagnistą szyjką, przeto ludność miejscowa - od wiosny aż do czasu, gdy bagno zamarznie i pokryje się śniegiem, komunikuje się ze „światem” tylko za pomocą łódek. Stąd nazwa „wyspa”. A trzeba wiedzieć, że autochtoni są do tej nazwy bardzo przywiązani i nieoględny przybysz miałby w nich wrogów, gdyby zdradził cień przypuszczenia, że wyspa nie jest wyspą.

Tadeusz wysiada na stacji Dukszty. Między stacją i miasteczkiem a dworem roztacza się piękne, 4 kilometry długości jezioro Pereświeta. Dwór Dukszty stoi na wyniosłym wzgórzu i panuje nad trzema jeziorami: wspomnianą Pereświetą, Pereswietajte i Samańką. Dwór jest okazałym domem, murowanym i pobielonym, z typowym gankiem z kolumnadą i z półpiętrem o „klasycznym” daszku frontowym nad balkonem. Dużo takich domów jest na ziemi litewskiej. Dukszty, gniazdo starożytnej rodziny Dusiackich - Rudominów, przeszły później w drodze wiana do rodzin Biegańskich i Dowgiałłów, a w końcu, również w drodze wiana do Zanów. Piękny park ciągnie się półkolem na stromych zboczach północnego brzegu Pereświety i kończy się po stronie zachodniej monolitem góry Pelikalnis co znaczy po litewsku: góra sypana. Pelikalnis jest więc dziełem rąk ludzkich i powstała w zamierzchłych czasach Litwy pogańskiej, albo w celach obronnych, jako wieża sygnalizacyjna, albo może w celach jakiegoś kultu. Wiekowe brzozy płaczące na szczycie góry czynią wrażenie „świętego gaju” i szumem swym szepczą legendę o zamarłych misteriach pogańskich. Tak czy inaczej, więcej takich „pelikalnisów” jest na obszarze Litwy historycznej.

Do parku przytyka starożytny kościółek parafialny z plebanią, ufundowany ongi przez Rudominów. Ponieważ większość mieszkańców gminy duksztańskiej stanowią Litwini, więc proboszczem jest Litwin i kazania i śpiewy odbywają się w języku litewskim. Ale nie zawsze tak było. Po raz pierwszy kazania i śpiewy litewskie zamiast polskich wprowadzono na przełomie XIX i XX wieku. Nie podobało się to starym Litwinom. Przyszli do dworu ze skargą:

- Chcemy kazań i śpiewów po polsku! Bo dość mamy prostoty [tj. języka litewskiego] u siebie w chacie.

Skarga nie odniosła skutku. Ksiądz Litwin był energiczny, uświadomienie narodowe chłopów postępowało szybko i w roku 1924, gdy Tadeusz po raz pierwszy zajrzał do Dukszt, nawet nażartym endekom nie przyszłoby już do głowy polonizować nabożeństwa duksztańskie.

W Duksztach Tadeusz spotkał się z instytucją, którą dotąd znał tylko z podręczników prawa cywilnego. Co niedziela tuż obok domu, na ukos przez trawnik przed gankiem przechodziły setki wyfrantowanych mieszkańców miasteczka Dukszty w drodze na nabożeństwo do kościoła.

- Jak możecie pozwolić na takie szwendanie się przez park tuż przed nosem? - dziwił się Tadeusz.

- Nic na to nie możemy poradzić. Mają od niepamiętnych czasów prawo na przechód. Idą z miasteczka krótszą ścieżką wzdłuż jeziora, a potem na ukos przez park.

Właścicielką Dukszt była Teresa z Dowgiałłów Zanowa, bohaterka dwóch okresów will: o niepodległość: P.O.W. Kowno i AK drugiej wojny, odznaczona krzyżem Virtuti Militari za czyny bojowe i wsławiona zbrojnym odparciem napadu bandyckiego na Dukszty wkrótce po pierwszej wojnie. Pani Teresa była żoną Tomasza Zana, wnuka Tomasza Arcypromienistego, matką również Tomasza zwanego Muśkiem. Ponieważ „wielki” Tomasz był żonaty ze Swiętorzecką, cioteczną babką Tadeusza więc pani Teresa była jego kuzynką, lub raczej kuzynowi*.

Dukszty leżą tuż przy granicy Litwy kowieńskiej w pół mitycznym „kochanym powiecie jezioroskim", który znamy ze stron „Sobola i panny”. W położonych niemal o miedzę i jak najzupełniej autentycznych Jużntach spędził dzieciństwo i wcze­sną młodość Józef Weyssenhoff. Jużynty, tak jak Dukszty, leżą nad jeziorem. Tym samym powietrzem oddychał Weyssenhoff, z takiego samego dworu wyruszał na pardwy do dalekich mszarów Szepety. Tu tęsknił i kochał. Tu polował.

Pofalowanym pejzażem ciągną się bory, luny i suche dyrwany od Dukszt w kierunku północnym, wzdłuż granicy litewskiej. Pola i pólka wśród lasów, zielone doliny, cieniste i wilgotne wąwozy, klomby dworów i dworków, sadami spowite i nieraz „po górsku” do stromych zboczy przylepione chaty wiejskie. Na rozstajach dróg rzeźbione w drzewie - arcydzieła nieznanych mistrzów-samouków - krzyże litewskie. A co parę kilometrów, w sposób zupełnie dla oka nieoczekiwany (co podobno jest jednym z sekretów malowniczości) zjawia się wśród pagórków „malowanych zbożem rozmaitym” lub zza zakrętu ścieżki leśnej - jezioro. Większe lub mniejsze. Czasem roztacza swe zwierciadło błękitne na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych odbijając w swej czystej toni „codzienne” chmurki litewskie. Czasem jest maleńkie - kilkanaście kroków wszerz i wzdłuż - „trawą zarosłe na poły”, tające swą toń ciemnozieloną w gęstwie podszytego boru.

Piękne jest jezioro Berżona. Jak Świteź okrągłe niby wielka czara i jak Świteź ze wszystkich stron otoczona lasem. Może nawet piękniejsze od Switezi bo nie ma nad nim ani zgiełku turystów, ani wrzawy kąpiących się. Myśliwy tylko albo rybak zjawiają się nad Berżoną.

W okresie, gdy samodzielną władczynią Dukszt była pani Teresa, a syn Musiek tylko jej pomagał w gospodarstwie, właścicielka odbywała inspekcję lasu w jednokonnej linijce w towarzystwie gości: Tadeusza i porucznika Korpusu Ochrony Pogranicza Kazimierza Podhajskiego. Nie dojeżdżając do Berżony pani Teresa zatrzymała pojazd i rozejrzała się.

- Nie rozumiem - powiedziała - jakoś nie poznaję miejsca. Przecie las tutaj powinien być daleko gęstszy. Co to znaczy?

- O, to drobnostka - powiedział porucznik Podhajski - to tylko Musiek drzewa poprzestawiał.

Niedaleko od Berżony leży w borze jeziorko niewielkie będące rajem dla amatorów połowu raków. Nosi dźwięczną nazwę Bostynia. Dużo jest sposobów „rakobrania”, lecz sposób stosowany w okolicach Dukszt jest chyba najbardziej sportowy. W ciepłą noc wybiera się towarzystwo wozami drabiniastymi na raki. W pobliżu jeziora na niewielkiej polance wśród sosen płonie ognisko. Panie nie biorące udziału w łowach gotują leśną kolację. A łowcy - panie i panowie - boso, w strojach kąpielowych, lub w inny sposób rozebrani, brodzą po kolana w wodzie wzdłuż brzegów jeziora i rękami wyciągają raki z pieczar mulistych, pod krawędzią brzegu. „Siły pomocnicze” trzymają na długich żerdziach kagańce płonących smolaków dla oświetlenia terenu łowów. Polowanie wymaga zarówno zręczności jak determinacji. Nieraz nowicjusz boi się ślepego błądzenia dłonią w czarnym mule. Nieraz rak wymknie się i jak pająkowaty cień w migotliwym świetle kagańca zniknie w czarnej głębi. Nieraz łowiec mniej zręczny wrzaśnie z bólu cięty w palce ostrymi nożycami raka. A po skończonych łowach towarzystwo gromadzi się przy ognisku i posilając się herbata wędlinami litewskimi liczy trofea i w ożywionej gawędzie raz jeszcze przeżywa emocje rakobrania. Ognisko trzaska oświetlając złote, jakby przykopcone od dołu kolumny sosen. Pachnie żywicą i dymem żywicznym. Krążą „stopki” wódki. Brzmią przygaduszki dobrodusznie-ironiczne i śmiechy. W pieszczocie ciepłej nocy letniej rakobranie jest jakby rapsodem karnawału - season litewskiego: z szeptanego flirtu i przelotnych uścisków rodzą się i kojarzą związki. Ludzie nastrojeni romantycznie powiadają, że te nocne rakobrania mają w sobie coś z misteriów pogańskich - niby ogniska świętojańskie lub Dziady zaduszne.

O stajanie od Berżony biegnie droga Dukszty-Smołwy. Droga ta, ongi ruchliwa i ożywiona, zamarła w okresie „ani wojny, ani pokoju” pomiędzy Polską i Litwą. Z rzadka tylko po zarastającym trawą lub nawet małymi brzózkami szlaku zaturkocze linijka wioząca żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, albo myśliwych zdążających do bogatego w kaczki jeziora o groźnej nazwie Pijawki. A jest to chyba jedna z najładniejszych dróg litewskich. Z jednej strony ściana starego lasu, z drugiej - szpaler brzóz płaczących. Aleja sadzona ręką Boga i dlatego piękna. Aleja gubi się potem w pofalowanej płaszczyźnie dyrwanów. Dyrwany te zaczęto zasiewać dla celów użyźnienia łubinem. Pięknie wyglądają duksztańskie dyrwany wiosną, gdy łubin kwitnie żółtym kwieciem. Ale jeszcze piękniej prezentują się późnym latem i jesienią, gdy kwitną na nich liliowe i białe wrzosy.

Po kilku kilometrach jazdy zaciszną drogą leśną - wieś i strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza Gajlutyszki. Wzrok nawykły w ciągu paru godzin cło oglądania ciemnych głębin leśnych jest olśniony plein-airem wspaniałego widoku. Od stóp wzgórza, na którym stanął Tadeusz, aż do mglistych zarysów zachodniego widnokręgu lśni lustro szafirowe olbrzymiego jeziora. To jezioro Święte - po litewsku Szwinta.

Granica między Rzeczypospolitą polską a Litwą oddała Kownu całą wodną powierzchnię pozostawiając po stronie polskiej niespełna kilometr brzegu. Stojąc na gajlutyskim wzgórzu, wpatrzony w toń Świętego jeziora Tadeusz gubi się w mieszaninie sprzecznych myśli i nastrojów. Rozmyśla o tym, że jezioro jest piękne, jak bywa tylko twór przyrody nieskalany „ulepszającym” dotknięciem cywilizacji ludzkiej. Rozmyśla, że jezioro jest bardzo swojskie, ale jednocześnie -- przekleństwem swarliwej, krótkowzrocznej i małostkowej natury człowieczej - obce, może nawet wrogie. Na jeziorze o niespełna kilometr od brzegu płynie łódka. Nie jest to jednak łódź rybacka lub myśliwska, lecz łódź „pograniczników” litewskich, którzy strzegą, by nikt z tego brzegu nic śmiał naruszyć roześmianego w słońcu terytorium wodnego. W czystym powietrzu rysują się po tamtej stronie niebieskie wzgórza i zielone lasy. Dla nas jednak tamten brzeg jest zakazany, niedostępny. Tadeusza ogarnia więc złość na tych strażników strzegących jeziora! Ale w sekundę później przychodzi refleksja:

„Czy sami nie jesteśmy bez winy? Czy w tej kłótni, bądź co bądź rodzinnej, m której jesteśmy starsi, silniejsi i - podobno - rozumniejsi - nie zaniedbaliśmy czegokolwiek? jakiegoś ustępstwa, lub nawet tylko gestu? czy sami nie przyczyniliśmy się walnie do tego, że oto w naszych oczach legenda jagiellońska kruszy się i rozwiewa?...”

Jeszcze dalej na północ leżą miasteczko i jezioro Smołwy. Jezioro Smołwy jest urocze, lecz innym urokiem niż jezioro Święte. Test mniejsze i nie olśniewa przepychem otwartej przestrzeni. Za to jest bardzo malownicze: toń jego przecinają podłużne wyspy i półwyspy - niby mierzeje. Na wyspach tych mierzejach rosną stare drzewa, zaś drzewa roją się od gniazd czaplich. Czaple gnieżdżą się nad jeziorem Smołweńskim całymi koloniami. Dziesiątki tych pięknych siwych ptaków - flamingów północy - siedzą na szczytach drzew nieruchomo, jakby dumając. Białe chmurki, zielone drzewa, siwe czaple przeglądają się w cichym lustrze jeziora. Pięknie jest.

Z jeziorem Świętym i wsią Gajlutyszki łączy się jedno z najciekawszych wspomnień myśliwskich Tadeusza.

Zaraz za opłotkami Gajlutyszek zaczyna się cały system bagnistych jeziorek, strumieni, lunów, poprzecinany piaszczystymi smugami lasu sosnowego. Bagna gajlutyskie słynęły na całą okolicę jako niewyczerpana „śpiżarnia” dzikich kaczek. Pewnego poranka lipcowego Musiek Zan, Tadeusz i strzelec Władziuk (poleca się akcentować ostatnią sylabę) wybrali się do Gajlutyszek na otwarcie sezonu kaczego. Polowanie na bagnach gajlutyskich nie jest łatwe. Lusterka wody otwartej tylko z rzadka przeświecają wśród dżungli łóz, trzcin i sitowia, toteż najmniejsza nawet łódka nie przepcha się tamtędy. Należy więc „pilnować” na suchych smugach, a płoszenie kaczek powierzyć dobremu psu. Gończych nie mieli ze sobą, a stary gryfon Sprawnik po kwadransie bobrowania wylazł na suchy ląd z pokrwawionym od ostrej trawy nosem i odmówił dalszej pracy.

Szczęściem miejscowy chłop gajlutyski pożyczył im wielce ciętego na kaczki kundla, czyli, jak się wyraził, doskonałą „wyżłę”. Ta to „wyżła” pracowała wytrwale i skutecznie do wczesnego przedpołudnia. Kaczki zrywały się, strzały padały. Polowano więc w najlepsze. Słońce zaczynało przypiekać. Od wody niosło zapachem dzikiej mity, od smug piaszczystych - wonią żywicy i macierzanki.

I oto spadła na nich niespodziewanie mała tragedia łowiecka. Po jednym ze strzałów „wyżła” zaskowytała boleśnie. Zdarzył się jeden z owych „nieprawdodobnych” rykoszetów śrutu od wody, biedna „wyżła” bowiem nie znajdowała się na linii strzału. Śmierć nieszczęśliwej „wyżły” była naprawdę wzruszająca. Starczyło jej sił, lub raczej napięcia nerwów, nie tylko by się wygramolić z bagna, lecz nadto by przynieść w pysku znalezioną w szuwarach kaczkę. A później położyła się na piasku, wyciągnęła się i w parę chwil już nie żyła. Legła na posterunku.

Tragedia tragedią, lecz przede wszystkim myśliwym groziło przedwczesne zakończenie polowania. Pies-emeryt Sprawnik, chyba piętnastoletni, o wyłysiałym i posiwiałym pysku, miał wprawdzie za sobą bogatą przeszłość wielkiego kata na kaczki, lecz dziś był już za stary na ciężki teren gajlutyski. Sława myśliwska Sprawnika tonęła już wtedy w pomroce legendy: dziś był sławny raczej z niemiłego zwyczaju kąsania za rękę każdego, kto przez nieświadomość pogłaskał go po głowie. Tego raczej przykrego staruszka brało się na polowanie przez wzgląd należny wiekowi i zasługom, lecz pociechy z niego nie było prawie żadnej.

Gdy tak stali bezradnie na suchej smudze nad zwłokami „wyżły”, zjawił się jej właściciel. Śmierć psa przyjął ze spokojem, z jakim prości ludzie godzą się ze zjawiskiem śmierci - nie tylko psów. Zresztą pewien był sowitego wynagrodzenia. Zamienił z Muśkiem parę zdani po litewsku, po czym dodał po polsku:

- No cóż... Przyślę wam moją dziewczynę. Tylko żebyście jej też nie podstrzelili.

- Co on gada? - zapytał zdziwiony Tadeusz.

Musiek uśmiechnął się pod podstrzyżonym wąsem, co oznaczało: „Zobaczysz”.

Wkrótce na terenie łowów zjawił się sukurs zgoła niezwykły. Była to dziewczyna lat szesnastu, w zgrzebnej koszuli i wypłowiałych perkalikach. W ręku trzymała długą tykę. Figurę miała krępą, lecz silną i zgrabną. Spod włosów koloru zleżałej słomy śmiały się niebieskie oczu. Z rumianej, nieco przypłaszczonej buzi śmiały się białe, wyszlifowane razowcem zęby.

Przerwane polowanie rozpoczęło się na nowo. Nastka, bo tak było na imię tej Artemidzie z Gajlutyszek, bobrowała po najbardziej niebezpiecznej topieli płosząc kaczki. Czasem zapas dała po szyję w błoto, ale za chwilę znów była na powierzchni skacząc z jednej kępy na drugą, to znikając w ścianie sitowia, to wynurzając się w miejscach mniej grząskich. Gdy na jej drodze zjawiało się większe oko wody otwartej, przeprawiała się przez nią wpław. Gdy ubita kaczka wpadała w szuwary, Nastka rzucała się błyskawicznie w jej kierunku i z tryumfem podnosiła rękę ze znalezioną zdobyczą. Gdy po chwili inna kaczka spadała w innym miejscu bagniska, Nastka już była przy niej i „aportowała” jak najlepszy wyżeł. Czasem wychodziła na suchy grunt, mokra ud stóp do płowych włosów, z sukienką lepiącą się do skóry w sposób bardzo posągowy, pachnąca dziką miętą i ajerem, z rękami i policzkami pociętymi do krwi i wymazanymi w błocie, a równocześnie bez śladu zmęczenia, śmiejąca się i szczęśliwa. Gdy tak wynurzała się z zielonego łanu szuwarów na twardą smugę, jedną ręką wsparta o tykę, a drugą unosząca w górę cały psic ubitej zwierzyny - banalne porównanie z Artemis – łowczynią nasuwało się mimowoli.

Kaczki rwały się z sitowia, jak z rogu obfitości. Grzmiały strzały. Nastka miotała się po terenie bagna opętana furią łowiecką. Obecność i zapał Nastki sprawił, że Władziuk, wygodniś i filozof, też wlazł w błoto i starał się - oczywiście nieudolnie - współzawodniczyć z dziewczyną.

- Tu, tu kaczka! Pilnuj! - brzmiał śpiewny mezuzo-sopran Nastki.

- Trzymaj, łapaj, nurkuje jak cholera! - wtórował baryton Władziuka.

Ferwor myśliwski doszedł Sprawnik zapuścił się w szuwary i nawet zaaportował jedną kaczkę.

Po paru godzinach takich łowów myśliwi poczuli zmęczenie. Zasiedli do posiłku w cieniu starej brzozy, w suchej kotlince, gdzie rosły cząbry, babki, wonna żubrówka i dzikie goździki. Z początku posilano się w milczeniu zapijając stopkami wódki. Po paru kolejkach języki rozwiązały się i rozmowa zwyczajem męskim zeszła na Nastkę. Indywidualność dziewczyny zaimponowała zarówno Muśkowi jak Tadeuszowi. Zarysowały się dwie, „teorie”. Teoria Muśka twierdziła, że Nastka jest wspaniałym okazem prymitywnej samicy i że jej zapał łowiecki jest tylko upustem dla pospolitych, choć może jeszcze niezupełnie dojrzałych instynktów. Druga teoria, której autorem był Tadeusz, głosiła, że dziewczyna jest nie tyle „dzieckiem natury”, ile w ogóle jeszcze dzieckiem, że jej pasja łowiecka jest tylko pasją łowiecką, a diabliki w oczach - oznaką zdrowia i siły witalnej.

Upał przypiekał. Po przekąsce przyszło jeszcze większe zmęczenie. Postanowili zdrzemnąć sil: do wice: ora, a później spróbować szczęścia na innych terenach - bliżej domu. Ułożyli sil na sianie w małej stodółce. Musiek zaraz zachrapał. Tadeusz długo nie mógł zasnąć: w sianie i w mchu między bierwionami ściany coś szeleściło; kąsały jakieś ostre źdźbła siana lub może pchły drapiącego się w pobliżu Sprawnika. W pewnej chwili za ścianą stodółki, zapewne z jej innego „przedziału”, doleciały przytłumione głosy: męski i kobiecy. Tadeusz poznał od razu trochę zachrypnięty baryton Władziuka i dźwięczniejszy mezzo-sopran Nastki, Słów nie można było rozróżnić. Władziuk coś długo wywodził tonem perswazji, na co Nastka odpowiedziała głośno:

- Ot, wymyślił coś takiego!

Potem znów zaszemrał, jak brzęczenie trzmiela, glos Władziuka i znów odezwała się Nastka:

- Szatanie, żeby ty lepiej by pękł!

Groźne życzenie nie stropiło chłopcu, bo znów coś długu wywodził, aż Nastka odparła stanowczo:

- Poczekaj, poczekaj, jak dam w morda, to zobaczysz...

„Cóż - pomyślał Tadeusz - i propozycja poczekania i zobaczenia wcale nie zachęcająca!”

Później długo nie słychać było głosów, a tylko szelest siana. Wreszcie po dłuższej chwili Nastka odezwała się tonem jakby bardziej pojednawczym:

- Ten byk! Rozwalił się jak koń!

Nigdy ani przedtem, ani potem Tadeusz nie był świadkiem takiego spostponowania konia. I to w porównaniu z bykiem!

Na parę godzin przed zachodem słońca myśliwi - wyspani, wypoczęci i pełni ochoty do nowych wyczynów łowieckich - żegnali Gajlutyszki. Do wózka myśliwskiego podszedł ojciec Nastki. Zbliżyła się również Nastka. Gdy Musiek i Tadeusz wsunęli jej w rękę wynagrodzenie za pomoc w polowaniu, przez dłuższy czas trzymała pieniądze w otwartej dłoni nie rozumiejąc o co chodzi i uśmiechając się po dziecinnemu. Gdy wreszcie zrozumiała, zaśmiała się wesoło i uciekła w podskokach.

- Miałeś rację - powiedział Musiek - to jeszcze dziecko.

Tadeusz nic na to nie powiedział.

Dopiero po kilku latach udało mu się znowu zapolować w Gajlutyszkach. Ale Nastki już nie było: poszła zamąż do pobliskich Smołw.

Kto wie: może w czasie częstych wędrówek myśliwskich w tamtych stronach zdarzyło mu się spotkać ją gdzieś na drodze. I może w jakiejś zaharowanej, przedwcześnie postarzałej babie litewskiej nie poznał gibkiej Artemis i Gajlutyszek.

Rozdział XXII

JELNO - PUSZCZA NIEZNANA

Rozległa jest kraina jezior. Szerokim pasem ciągnie się po obu stronach dwóch granic - z Litwą i z Łotwą. Dalszy szlak północnych wędrówek Tadeusza Irteńskiego biegł z Dukszt do Drui, wzdłuż wschodniej odnogi Szwajcarii litewskiej. Na „węzłowej” stacji Dukszty Tadeusz siadał do pociągu wąskotorówki. Odległość do Drui nie wynosiła w linii prostej więcej ni czterdzieści parę kilometrów, ale podróż trwała od wczesnych godzin rannych do późnego popołudnia, nie tyle dlatego, że pociąg szedł powoli ile dlatego, że linia kolejowa wiła się w nieprawdopodobnych skrętach. Patrząc z olcha wagoniku zdawało się czasem, że sapiąca lokomotywa zawraca pragnąc połączyć się z ogonem pociągu. Chodzi o to, że kolejkę wybudowali Niemcy lako szlak przyfrontowy i - aby utrudnić obstrzał pociągów, ogniem artylerii lub z powietrza wykreślili linię toru w kształcie misternego węża. W ten sposób odległość Drui niemal podwoiła się i wynosiła około 80 kilometrów.

Ale podróż nie była nudna. Pozostawiwszy w tyle jezioro Dzisnę i minąwszy jezioro Opiwordę, ogrodzoną szczelnym pasem lunu, łóz i szuwarów, słynną na całą okolicę ze świetnych polowań na kaczki, zbliżano się do wielkiego jeziora Dryświaty, drugiego co do wielkości - po Naroczy - jeziora litewskiego. Na jeziorze tym jest wyspa, a na niej ślady zamku obronnego o tajemniczej, zatartej już w pamięci ludzkiej legendzie.

Od Dryświat już niedaleko do Brasławia, uroczego miasteczka powiatowego położonego nad całym systemem jezior: Drywiaty, Snudy i innych. Na jednym brzegu Drywiat bieli się piętrowy gmach, wybudowany już za czasów polskich i mieszczący starostwo i inne urzędy. Na drugim - dwór Belmont, własność pani Mikulicz-Kadeckiej, z domu Potockiej, primo voto Platerowej.

Belmont słynął z tego, że cały wielki obszar leśny miał pocięty w kwadraty przemyślnym systemem kanałów dla spławu drzewa. Tadeusz zachował Belmont w dobrej pamięci, jako jedno z lepszych na Wileńszczyźnie tokowisk głuszcowych.

Piękne są jeziora brasławskie, bogate w zatoki, wyspy i półwyspy szumiące trzcinami. Z jezior tych wypływa bagnista rzeczka Drujka, która wijąc się wśród łóz i olszyn płynie na północo-wschód, by przy miasteczku Druja zlać się z majestatyczną Dźwiną. Na jakieś dziesięć lat przed ostatnią wojną nad całym systemem jezior brasławskich dokonano eksperymentu melioracyjnego, mającego na celu uszczęśliwienie miejscowej ludności, a który stał się smutnym przykładem nieprzemyślanej choć „planowanej” gospodarki. Z wielką reklamą i z nakładem niemałych kosztów przystąpiono do regulacji koryta rzeki Drujki. Spodziewano się nadzwyczajnych wyników. Sądzono że bagnista Drujka stanie się rzeką spławną i żeglowną, a z toni jezior wydrze się wiele tysięcy hektarów, lecz zamiast spodziewanych łąk wyłoniły się olbrzymie i szpetne łysiny piasków i żwirów porosłych z rzadka skrzypami i rachityczną trawką. Fale Drywiat, które ongi pluskały o łagodnie wyniosłą plażę brasławską, cofnęły się o kilkaset metrów w głąb jeziora. Właściciele gospodarstw nadbrzeżnych mający przedtem wolny i bliski dostęp do wody zostali nagle oddzieleni od tej wody szerokim pasmem wydm jałowych. Wynikło tysiące zawikłań prawych, najczęściej bowiem kto inny był właścicielem gruntu nadbrzeżnego, a kto inny - właścicielem wody, a więc i gruntów odwodnionych. A Drujka jeszcze bardziej zarosła łozami i zielskim i wcale nie stała się żeglowna. „Melioracja” brasławska pozostanie przykładem smutnym, lecz może nie beznadziejnym. Z biegiem lat nurt Drujki zamuli się, prąd jej się zwolni, poziom jezior brasławskich znów się podniesie, zeszpecony krajobraz powróci do dawnej krasy. A w legendzie lokalnej utrwali się po wieczne czasy nauka: nie poprawiaj przyrody!

Do Drui przyjeżdżało się pod wieczór. Dwór Druja - ongi siedziba rodziny Miłoszów - już nie istniał. Miasteczko Druja słynęło ze starożytnej synagogi z kunsztownie rzeźbionym „ołtarzem” drewnianym. Wjazd pociągiem do Drui był bardzo oryginalny: końcowa stacyjka wąskotorówki mieściła się w samym środku miasteczka, wjeżdżało się więc na „dworzec centralny”.

Tadeusz długo w Drui nie popasywał. W zajeździe już czekał furman Donat z Siećkowa, majątku Mietka Goryniewskiego, starego przyjaciela Tadeusza jeszcze z przedwojennego Petersburga.

Jazda końmi z Drui do Siećkowa miała dla Tadeusza urok szczególny. Jechało się przeszło 40 kilometrów przez kraj mało zaludniony i raczej lesisty. Lasy były co prawda mocno podniszczone, ale zawsze były to lasy. Wsie polsko-litewskie urwały się gdzieś za Brasławiem i pozostały na zachodzie. Tu już była prawdziwa Białoruś. Krajobraz płaski. Tadeusz nie potrzebował nawet przymykać oczu, aby czuć się tak, jak się czuł kilkanaście lat przedtem, gdy jeździł ze stacji Osipowicze kolei libawo-romeńskiej do rodzinnego Baćkowa. Te same sosny i sosenki. Te same szare wsie. Ten sam głuchy, usypiający turkot kół po gładkiej drodze „gruntowej”

Od czasu do czasu Tadeusz wdawał się w pogawędkę ze starym Donatem, który był dyskretny i sam się nie narzucał z gadulstwem. Raz zadał Donatowi „chytre” pytanie: kiedy było lepiej - za czasów rosyjskich, czy teraz - za polskich? Odpowiedź Donata była pełna godności i zarazem czysto furmańska. Rzecz jasna, e teraz za Polaków lepiej! Czemu? Bo drogi lepsze i wprowadzono paszporty końskie, dzięki którym ukrócono koniokradztwo.

W Siećkowie Tadeusza powitał skowyt gończych spotykających gościa i atmosfera narad myśliwskich przy kieliszku. W naradach brał udział sąsiad Mietka pan Jan Kulikowski, właściciel uroczego dworku nad rzeką Dzisną. Należy mu się specjalne wspomnienie. Pomimo przekroczonej sześćdziesiątki miał w sobie tyle wigoru i zapału, że polując na pardwy i cietrzewie wytrwale spacerował po kołyszącym się kożuchu mchów, gdy młodszym od niego nogi omdlewały ze zmęczenia. Był też chyba jedynym na świecie wędkarzem, który w nikim nie budził uśmśechu dobrodusznej drwiny. Nigdy nie siedział z wędką na jednym miejscu dłużej, niż godzinę. Dłuższe siedzenie bezczynne nad wodą byłoby niezgodne z jego nieostudzonym wiekiem temperamentem. Ale wiedział, w jakiej porze i gdzie wybrać się z wędką Jak i jaką zarzucić przynętę. Umiał specjalnie „drażnić” rybę, która chwytała jego przynętę lekceważąc wędkę siedzącego obok wędkarza. Nigdy nie wracał z wyprawy wędkarskiej z próżnymi rękami. Był też rasowym myśliwym i - jak prawy myśliwy - był łgarzem. Przy czym łgarstwo jego, jak każde łgarstwo myśliwskie, było barwne, zajmujące, artystyczne. Sam wierzył w swoje bajki i inni w te bajki wierzyli.

W roku 1919, gdy już przekroczył pięćdziesiątkę, stanął na czele oddziału partyzanckiego współdziałającego z wojskiem polskim w walce z bolszewikami. Ciężko ranny z serii karabinu maszynowego - w piersi, brzuch i udo - i widząc jak jego towarzyszy broni dobijają bolszewicy doczekał się ukryty w krzakach ataku polskiej piechoty regularnej i - wyzwolenia. Cudem wygoił się z ciężkich ran. Cudem - bo sam transport z pustkowia, gdzie został ranny, do szpitala trwał kilka dni. Obdarzony listem dziękczynnym wodza naczelnego, syt sławy wojennej, mieszkał w rodzinnym dworku oddając się polowaniu i rybołówstwu. Zmarł na parę lat przed drugą wojną.

Narada myśliwska trwała krótko. Postanowiono wyruszyć nazajutrz na kilkodniową wyprawę na Mchy Jelniańskie.

Niezbyt daleko od ujścia Dzisny do Dźwiny, w widłach utworzonych przez obie rzeki, leży osobliwa puszcza mało znana w Polsce i chyba zupełnie nieznana poza jej granicami. Puszcza ta nosi nazwę „Mchy Jelno” albo „Mchy Jelniańskie” i zajmuje obszar około 200. kilometrów kwadratowych.

Jak sama nazwa wskazuje Mchy Jelno nie są puszczą w utartym „mickiewiczowskim” znaczeniu. Nie jest ona matecznikiem, gdzie po przebyciu borów i podszytych kniei „...trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni, obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni i siecią zielsk zarosłych”. Nie ujrzysz tam ani drzew niebotycznych, ani polanek pachnących rozgrzanym w słońcu cząbrem, ani rzek leśnych toczących ciche wody pod sklepieniem drzew liściastych.

Roślinność Jelna to przede wszystkim mchy różnych gatunków nasiąkłe jak gąbka wilgocią i stanowiące tzw. kożuch, elastyczną i uginającą się pokrywę, będącą ciężką próbą dla wytrwałości nóg ludzkich. Pud pokrywą mchu leży niezbadana co do swej głębokości warstwa torfu, mułu, rzadziej wody. Na mchu rosną skarłowaciałe brzózki i sosenki, zwykle niższe od wysokości średniego wzrostu ludzkiego. Są one tak stare jak sama Puszcza, a nie dochodzą rozmiaru normalnych brzóz i sosen, gdyż gleba bagnisto-torfiasta nie dostarcza ich sokom dostatecznej mocy wegetacyjnej. Toteż rosną te karły porosłe festonami osobliwego popielatego mchu i przez tysiące lat nie zmieniają swego nędznego wyglądu. Bliżej środka Puszczy zdarza się właściwa brzoza karłowata (betula nana), wielka rzadkość u nas, gdyż jest osobliwością regionów arktycznych. .Jest ona wielką gratką dla uczonych botaników, ale dla ludzi niewtajemniczonych nie stanowi atrakcji, gdyż tylko znawca odróżni ją od setek tysięcy jej sióstr - brzóz skarłowaciałych.

Na bardziej ,,żyznych” miejscach Puszczy, a mianowicie na jej brzegach oraz wewnątrz Puszczy na brzegach niezliczonych jezior i jeziorek rosną obficie brusznice, a poza tym wszędzie - jak seledynowo-różowe perły miliardami na mchach rozsypane - żurawiny. Rosną też czarne jagody i pokrewne im, tylko nieco mniejsze - pijanice. Pijanica są to smaczne jagody, którym wieść gminna przypisuje właściwości odurzające. Nie jest to prawdą. Prawdą zaś jest, że pijanice rosną zwykle po społu z zielem krzaczastym zwanym bagnem, a po białorusku - bahunem. W spiekocie letniej bagno wydziela woń mocną powodującą odurzenie i ból głowy. Zbierając i przy tej okazji spożywając pijanice wdycha się równocześnie woń bagna, a skutki odurzenia przypisuje się niewinnym pijanicom. Nawiasem mówiąc ostra woń bagna wyzyskiwana bywa w celach gospodarczo-domowych, jako środek przeciwko robactwu, a przede wszystkim - molom. Na Mchach rośnie też jedyna w Europie roślina owadożerna - rosiczka, której listki pokryte włoskami i kropelkami lepu, podobnego do rosy, chwytają muszki i komary.

Tysiąc większych i mniejszych jezior i jeziorek przerywa monotonię Mchów, poczynając od dużego dwukilometrowej długości jeziora Jelno, od którego cała Puszcza wzięła swą nazwę, a kończąc na maleńkich parometrowej średnicy bagienkach. Wszystkie te jeziora mają jednak wspólne cechy: rosi bagnistą i czarną, brak sitowia lub trzcin u brzegów, szarpane kontury i niskie lecz dokładnie prostopadłe brzegi - jak gdyby ręka jakiegoś kataklizmu wydarła pokrywę torfowego „kożucha” i odkryła ich toń.

Jakie jest geologiczne pochodzenie tej olbrzymiej przestrzeni mszaru? Jedni twierdzą, że jest to trup wielkiego jeziora, stopniowo - wiekami - zarastającego trawą, a następnie mchem. Inni, że był to „atak” mchów na skąd inąd urodzajną ongi glebę. Zjawisko takiego ataku było obserwowane i notowane w ciągu jednego pokolenia w krajach północnych, np. w Finlandii. Drugie przypuszczenie jest o tyle prawdopodobne, że cały obszar Puszczy jest położony wyżej nad poziomem morza, niż ziemie okoliczne, czego dowodem, że z jeziora Jelno wypływa rzeczka Jelnianka, która opuszczając Mchy i tocząc swe wody wśród pól urodzajnych wpada następnie do rzeki Dzisny - dopływu Dźwiny. Jedno nie ulega wątpliwości: przed dziesiątkami lub raczej może - przed setkami tysięcy lat na przestrzeni dzisiejszych Mchów szumiała „prawdziwa” puszcza, rosły niebotyczne sosny. Z czarnego torfiastego dna jeziora często wyłowić można prastare, niemal skamieniałe korzenie dawnych sosen, a nawet całe pnie tych drzew wraz z korzeniami. Pnie te oglądane z góry przez taflę jeziora robią wrażenie olbrzymich białawych pająków spoczywających na dnie błotnistym. Włościanie wydobywają te pnie, suszą je i palą nimi w kominie, jak normalnymi „smolakami”. Można tedy zaryzykować „teorię”, że przed tysiącleciami bory uległy inwazji mchów.

Faunę Mchów stanowią gatunki zwierzyny pospolite w ogóle we wschodniej Europie. Gnieżdżą się więc tam wilki mające na Mchach swe ostoje i czyniąc z nich bliższe i dalsze wyprawy rozbójnicze. Przechodnio zagląda tam ryś gnieżdżący się w okolicznych lasach. Z rzadka zjawia się łoś z łopatami potężnych rosochów na łbie brodatym. Na brzegach Mchów, bliżej kultury pól uprawnych, przebywa zwykły zając-szarak. Głębiej w Mchach żyje jego kuzyn zając-bielak, który zimą zmienia swą letnią szarą szatę w śnieżnobiałą. Ale najcenniejszą zwierzyną Puszczy stanowią pardwy (lagopus). Pardwa, rodzona siostra szkockiego ptarmigana, ma tę właściwość, że - rdzawo-brązowa latem z białymi tylko skrzydłami - zmienia na zimę swą barwę ochronną na inną szatę, również ochronną - całkowicie białą. Ma więc pardwa podobną właściwość, co i zając-bielak. O ile jednak bielak jest pospolity nawet na Polesiu, o tyle granicą południowa-zachodniego zasięgu pardwy jest linia biegnąca mniej więcej dokładnie wzdłuż linii kolejowej Libawa-Wilno-Mińsk Litewski. Pardwa więc znaczy swym zasięgiem granicę przejściową dwóch klimatów: środkowo-europejskiego i „palearktycznego”.

Biała szata ochronna staje się dla pardwy zgubna w zimy bezśnieżne, gdyż wtedy - widoczna dla oka z dużej odległości - staje się łatwą zdobyczą swego najgorszego (po człowieku!) wroga - jastrzębia - gołębiarza. Istną plagą wyniszczającą pardwy są pożary mchów zdarzające się w okresach wielkiej suszy. Torf i rosnące w nim mchy są zwykle nasycone wilgocią, lecz gdy wyschną, wystarczy iskierki, aby pożar zjadając powoli torfiaste podłoże pustoszył setki hektarów Puszczy. Pożaru takiego nikt nie może ugasić: ustaje sam gdy dotrze do wód jednego z jezior lub do niższych, zawsze wilgotnych partii Puszczy. Pożary mchów stanowią jednak periodyczne użyźnianie Puszczy w drodze naturalnej: spopielał i zwęglone cząstki roślinności są cennym nawozem, na którym w latach następnych widzimy wielki urodzaj jagód i traw.

Pardwa jest wielką atrakcją dla myśliwego. Poluje się na pardwy z wyżłem, jak na kuropatwy, nie jest to jednak łatwe polowanie. Chodzenie z wyżłem dziesiątki kilometrów po uginającym się, jak materac sprężynowy, kożuchu mchów wymaga zdrowych płuc i serca oraz stalowych nóg, zarówno u myśliwego, jak u psa. Nieraz niedoświadczony myśliwy miejski po paru godzinach takiego polowania pada wyczerpany na mszarne posłanie przeklinając chwil, gdy zdecydował się wyruszyć na pustynię jelniańską. A obok niego z wywieszonym jęzorem ciężko dyszy wyżeł patrząc z wyrzutem w oczy pana, który go zabrał na te trudne i niewdzięczne łowy, zamiast zadowolić się łatwym podchodzeniem kuropatw po twardym i gładkim jak stół rżysku. Ale jakaż to rozkosz dla ucha i oka myśliwskiego, gdy wreszcie wyżeł zrobi klasyczną stójkę a z mszarnego kobierca poderwie się z furkotem stadko pardw błyskając białymi skrzydłami w słońcu sierpniowym. Młode pardwy zrywają się wydając piskliwe kwilenie, a stary kogut odzywa się głosem podobnym do gardłowego śmiechu: gar-gar-gar. Stąd też chłopi nazywają koguta-pardwę gargatunem. Strzał do pardw nie jest trudny - nie trudniejszy niż do kuropatw lub cietrzewi. Ale myśliwy zmęczony godzinami wędrówki po mszarach, z bijącym od emocji sercem i drżącymi rękami nieraz pudłuje. To też polowanie na pardwy nie należy do wydajnych. Jest to polowanie wybitnie „amatorskie” i pociąga tylko bardzo zajadłych i bardzo wytrwałych łowców.

Na wiosnę pardwy-koguty, podobnie jak wszystkie inne ptaki z rodziny kurowatych, odbywają gody weselne, czyli - tokują. Toki pardw, w przeciwieństwie do tokowi głuszców i cietrzewi, nie bywają wyzyskiwane dla celów łowieckich, przede wszystkim dlatego, że pardwy nie trzymają się stale tych samych tokowisk. Zobaczyć, lub raczej posłyszeć toki pardwie jest dziełem przypadku przy okazji polowania na inną zwierzynę. Kto jednak raz w życiu nasłuchał się w noc wiosenną przed świtem głosów pardwy, ten wrażenia tego nigdy nie zapomni. Z odległego mszaru, w dzwoniącej ciszy pustkowia odzywa się na przemian coś niby płacz dziecka, potem niby stękanie konającego, a wreszcie niby wybuch szyderczego śmiechu. Znałem myśliwego, któremu włosy zjeżyły się na głowie, gdy siedząc w budce na cietrzewie posłyszał po raz pierwszy w życiu wiosenne stękania i śmiechy pardw. Pomyślał, że to dusze potępione nawołują się na zaklętym bagnie. Uciekł kłusem do domu zapominając w budce strzelby i pasa z ładunkami.

Inną osobliwością fauny mchów jest nur polarny (colymbus arcticus). Przelotnie zjawia się wiosną i jesienią w całej Europie, ale na jeziorach jelniańskich jest - podobno - ptakiem lęgowym.

Jeziora jelniańskie są bogate w ryby. Ryby, a zwłaszcza szczupaki jelniańskie dochodzą do wręcz fantastycznych rozmiarów i wagi. Trzy są główne tego przyczyny. Po pierwsze jeziora mszarne, choć niezbyt głębokie, nigdy nie wymarzają do dna, nawet w zimy najostrzejsze, co należy zapewne tłumaczyć istnieniem cieplejszych źródeł podwodnych, tzw. krynic. Po drugie - Mchy Jelniańskie są położone w rzadko zaludnionej okolicy, a nadto jeziora leżą daleko od brzegów. Toteż rybak legalny i kłusownik rybny rzadko odwiedzają te pustkowia. Po trzecie - toń jeziorek pełna jest ostrych pni i korzeni niszczących sieci. Najczęściej używanym narzędziem połowu jest nie sieć, lecz tzw. błyskotka (po białorusku „darożka”), ciągniona z łódki na cienkiej lince. Złowienie na błyskotkę 15-kilogramowych szczupaków nie należało do rzadkości. Szczupaki te miały głowy wielkości głowy paromiesięcznego źrebaka. A jedna z legend jelniańskich głosi o złapaniu szczupaka, którego głowa była wielkości łba dorosłego konia. Ten musiał ważyć ze 200 kilogramów! Niestety, nikt tej wagi nie sprawdził, bo linka błyskotki nie wytrzymała ciężaru i pękła, a olbrzymi szczupak, jak legendarny wąż morski, znikł na zawsze w czarnej toni jeziora Jelno.

We wschodniej części Mchów, nad brzegiem jeziora Jelno, ciągnie się wąski pas wysokiego i żyznego gruntu o powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Jest to jedyna urodzajna „wyspa” wśród mszarnej pustyni. Jest tam parę osiedli ludzkich i kilka hektarów ziemi uprawnej. Resztę wyspy pokrywa las wysokich „prawdziwych” drzew: sosen, brzóz, dębów, osin, a nawet wiązów. Osiedla tej wyspy są przeważnie schroniskami dla wypraw myśliwskich i z tego żyją. Tu ściągają się ekspedycje ze „stałego” lądu tu odbywają się odpoczynki i noclegi, stąd wyruszają wyprawy w głąb Mchów. Od okresu puszczenia lodów aż do późnej jesieni wyspa ta jest zamknięta dla pojazdów konnych. Dostać się na nią można tylko pieszo - wąską lecz twardą ścieżynką wzdłuż rzeczki Jelnianki. Tą ścieżką zdążają wyprawy myśliwsko-rybackie. Trwają one po kilka dni, bo krótki pobyt na wyspie nie opłaca się.

Pan Jan Kulikowski, Mietek Goryniewski i Tadeusz Irteński ruszają więc na czele dziśnieńskiej „safari”. Za nimi idą gęsiego gajowi i przewoźnicy dźwigając wiosła, zapasy żywności, drzewo opałowe, naczynia kuchenne, przybory rybackie, koce, ekwipunek myśliwski. Nie zapomniano o samowarze dźwiganym przez jednego z tragarzy. Ścieżka wije się wśród puszczy coraz głębiej i głębiej. Łagodne wzgórza „suchego lądu” giną za runi na horyzoncie. Zaczyna się mszar. Podróż do wyspy trwa kilka godzin. Wreszcie w oddali, na przeciwległym brzegu jeziora Jelno ukazują się szczyty wyższych drzew ozłocone zachodzącym słońcem. To wyspa i cel podróży.

Zanim wsiedli do oczekującej łodzi, z maleńkiej chatki wychodzi jakieś straszydło leśne - tak zarośnięte i skudłaczone, że w półświetle zapadającego zmierzchu zdaje się nie mieć oczu. Na pytania Mietka odpowiada monosylabami mało podobnymi do mowy ludzkiej.

- Zapamiętaj go sobie - mówi Mietek pógłosem do Tadeusza - jest tu Tarzan jelniański, który od kilkunastu lat krokiem nie ruszył z obszaru Mchów. Zapomniał też prawie mowy ludzkiej, bo mieszka w tej chatce samotnie i nie utrzymuje stosunków z mieszkańcami wyspy. Żywi się rybą i miodem leśnym. Żywiłby się zapewne plackami z szarańczy, gdyby nie to, że na Mchach nie ma szarańczy. Jest to prawdziwy człowiek leśny z gatunku, którego poza Jelnem nic spotyka się nigdzie. Chyba gdzieś w najdzikszych zakątkach Polesia...

Po godzinie myśliwi przeprawili się przez jezioro i wylądowali na wyspie. Po spożyciu kolacji złożonej ze smażonych ryb jelniańskich padli na posłania wymoszczone świeżym sianem i zasnęli, aby nabrać sił przed czekającymi ich nazajutrz trudami myśliwskimi.

O wschodzie słońca, po spożyciu krótkiego posiłku, ruszyli na Mchy. Chodząc po mchach trzeba wystrzegać się żmij. Inna legenda jelniańska podaje, że na Mchach rośnie cudowne ziółko, będące niezawodnym lekiem na ukąszeniem żmii. I podobno pies ukąszony przez żmiję znika z oczu pana i kryje się na Mchach, gdzie samotny, zaszyty w niedostępne gęstwiny, zajada zbawcze ziele i sam się leczy. Pan już go uważa za straconego, tymczasem po paru tygodniach pies powraca do domu wynędzniały i wychudzony, lecz zdrów jak ryba. Legendę o tym ziółku opowiadał Tadeuszowi pan Jan Kulikowski. Opowiadał też że z jego inicjatywy na Mchy wybrała się cała komisja zielarsko-lekarska w poszukiwaniu cudownego ziela. Z jakim wynikiem - nie wiadomo.

Im dalej od brzegów Puszczy lub od brzegów wyspy, im głębiej w serce mszarnego ostępu, tym krajobraz staje się dzikszy, bardziej pustynny i - niesamowity. Obcy przybysz coraz częściej rozgląda się wśród monotonnej pustyni szukając jakiegoś punktu, na którym wzrok znalazłby oparcie i drogowskaz. Na próżno. Jak okiem sięgnąć - mchy, mchy, mchy - i bliźniaczo podobne do siebie „mchem brodate” sosenki i brzózki. Wysokie drzewa wyspy dawno znikły na horyzoncie, więc przybysz coraz częściej ogląda się na przewodnika, bo bez niego zabłądzić wśród mszarnej jednostajności nie trudno, zwłaszcza jeśli chmury pokryją niebo i zniknie ostatni i jedyny drogowskaz - słonce.

A zabłąkanie wśród Mchów nie jest fraszką. Faktem jest, że w „jądrze gęstwiny” Puszczy znajdowano kości ludzkie. Wedle jednej wersji były to kości partyzantów z wojny roku 1919, wedle innej - kości włościanek, które w poszukiwaniu żurawin i brusznic zabłądziły i zmarły z głodu i wycieńczenia. Istotnie w dni pochmurne i noce bezgwiezdne, gdy niebo nie daje orientacji, już w odległości paruset kroków od „brzegów” wszystko dokoła rozpływa się w niepokojącej jednostajności i tylko miejscowi znawcy ścieżek wilczych umieją odnaleźć właściwy kierunek wśród mszarnego morza.

Zabłądzenie nie jest jedynym niebezpieczeństwem czyhającym na przybysza. Im głębiej do środka Mchów, tym teren staje się wilgotniejszy. Mech z rdzawożielonkawego staje się jednolicie zielony. Kożuch jest coraz cieńszy i już nie ugina się, a po prostu faluje pod stopami. Za każdym krokiem woda z bulgotaniem wypływa spod kożucha i sięga kostki, potem łydki. Za każdym krokiem rachityczne sosenki i brzózki kołyszą się w takt falowań mszarnego kożucha. Słowem - wstąpiliśmy na „lun”, który jednak w tych stronach nie nazywa się lunem. Coraz częściej napotyka się zdradzieckie „okna” porosłe złudną zieloną trawki. Zresztą spacery po partiach Mchów, gdzie są „okna”, mają charakter wyłącznie sportowo-eksploratorski. Są to bowiem ostępy zupełnie dzikie i jałowe: nie ma tam ani jezior rybnych, ani pardw ani w ogóle żadnego śladu życia zwierzęcego. Partie te robią wrażenie niesamowite: wyczarowują wizje jakiegoś kraju egzotycznego, może nawet jakiejś innej planety - coś z wizji księżycowych Wellsa i Żuławskiego.

Z wycieczek na Mchy Jelniańskie dwa epizody utrwaliły się w pamięci Tadeusza.

Samotrzeć z Mietkiem i gajowym idy za „ściągającym” wyżłem. „Pardwy” - szepcze gajowy. Wyżeł robi stójkę. Zrywają się pardwy: najpierw kogut z szyderczym gar-gar-gar, potem młode z żałosnym kwileniem. Grzmią strzały. Dwie pardwy padają miękko na mech. Reszta stadka miga półkolem nad mszaryną. Nagle z niewidzianego punktu obserwacyjnego wyrywa się nieproszony myśliwy-rywal. Jest nici jastrząb-gołębiarz. Zaczyna ścigać uchodzące pardwy, odbija jedną sztukę, uderza na nią z góry i spada na mech. Sypią się białe pióra. Bezczelność skrzydlatego kłusownika oburza myśliwych. Śpieszą na „ratunek” pardwie. Jastrząb widząc zbliżających się ludzi porzuca zdobycz i odlatuje. Myśliwi podchodzą do miejsca „zbrodni” pewni, że znajdą martwą już pardwę. Ku ich zdumieniu nie tylko żyje, lecz zrywa się do lotu. I wtedy staje się rzecz z myśliwskiego punktu widzenia nie tylko, zrozumiała ale konieczna: grzmi strzał i pardwa spada - tym razem martwa na dobre. Uszła szponów skrzydlatego drapieżnika, by za chwilę paść z ręki najstraszniejszego z drapieżców - człowieka.

Drugi epizod. Tadeusz jedzie łódką po czarnej toni jeziora Jelno w towarzystwie pana Jana Kulikowskiego i przewoźnika. Siedzi w tyle łodzi.

- Potrzymaj pan linkę błyskotki - mówi pan Jan - bo na Jelnie jest prymieta, że ten, kto po raz pierwszy zarzuca tu błyskotkę, zawsze złapie rybę.

Tadeusz zgadza się z pobłażliwym uśmiechem, obcą mu jest bowiem pasja rybacka. Trzymana linka „nie reaguje”: jakoś ryby nie biorą się na migotliwą przynętę. Jezioro Jelno składa się z dwóch części połączonych przesmykiem zwanym „kanałem”. Brzegi kanału, jak brzegi wszystkich wód jelniańskich, są niskie, lecz zupełnie prostopadłe: dwie ściany czarnobrunatnego torfu. Nad nimi piętrzą się wykroty, korzenie i pokręcone kształty brzózek i sosenek, gąszcza bahunu i innych zielsk. Wyrazy „piętrzą się” nie są przesadą. Ta nędzna roślinność oglądana z dołu - z poziomu powierzchni wody wydaje się być kilkakrotnie większa i przeto prezentuje się imponująco. Ma się złudzenie -jakąż zresztą moc innych, wręcz fantastycznych złudzeń przeżywa się na Jelnie! - że się płynie jakimś prawdziwym kanałem wyrytym poprzez dżunglę bujnej egzotycznej roślinności. Nagle Tadeusz poczuł w dłoni delikatne drgnięcie linki.

- Bierze się - powiedział cicho.

A jednocześnie, mimo że nie był rybakiem z zamiłowania, poczuł bicie serca, bo przeleciały mu błyskawicą przez głowę opowieści pana Kulikowskiego o olbrzymich szczupakach złowionych na błyskotkę na Jelnie. Kto wie - może właśnie złowił owego legendarnego szczupaka z głową wielkości łba końskiego. Po przybyciu do brzegu i zwinięciu linki - rozczarowanie: szczupak był ładny, ale tylko pięciokilowy!

Rozdział XXIII

NAD BEREZYNĄ NIEMIEŃSKĄ

Nieraz, przy kawie z koniakiem Tadeusz lubił kokietować rozmówców oświadczeniem, że uważa się za emigranta. W pewnej mierze było to słuszne, bo traktat ryski przepołowił kraj nazwany przez Poetę „niezastąpioną zieloną moją ziemią białoruską”. Strony rodzinne Tadeusza, podobnie jak strony rodzinne Leonarda Podhorskiego-Okołowa, pozostały po złej stronie linii granicznej. Lubił też Tadeusz podkreślać, że Wilno jest jego przybrana ojczyzna. W tym jednak było tylko pół prawdy. Po kądzieli Tadeusz był Wilnianinem. Pani Irteńska urodziła się w Malinowszczyźnie powiatu ongi oszmiańskiego, a później mołodeczańskiego. Stąd też Tadeusz czuł do Wileńszczyzny coś więcej, niż sympatię do przybranej ojczyzny. Choć sam wyzuty z własności ziemskiej, czuł się ziemianinem in partibus infidelium. Na urlopy wyrywał się nie na zachód lub nad morze, lecz do majątku jednego z bliższych lub dalszych krewnych albo przyjaciół na Wileńszczyźnie. Przynajmniej raz do roku bywał w Jachimowszczyźnie wuja Wacława Świętorzeckiego.

Od Połocka w kierunku poludniowo-zachodnim, niezbyt daleko od granicy „ryskiej”, biegnie linia kolejowa. Linię tę, zwaną za czasów rosyjskich drogą żelazną Siedlce-Bołogoje, zbudowali Rosjanie jako linię strategiczną, ponoć na żądanie Francuzów w myśl tajnej klauzuli aliansu franko - rosyjskiego. Faktem było, że za czasów rosyjskich i ruch, pasażerski i ruch towarowy były tam minimalne. Nie wiem czy za czasów Polski niepodległej linia ta zachowała swe znaczenie strategiczne. Wiem tylko, że jeśli nie liczyć ruchu lokalnego, mało kto tam jeździł i że na wschód od tej linii topiono wiele milionów złotych w przygraniczne bagna, rojsty i mszary budując naszą wschodnią linię Maginota: to rąbano lasy, to znowu je ochraniano; to odwodniano bagna, to znowu je nawodniano - wszystko zgodnie z arkanami strategicznego planowania. Ktoś cieszył się, że może rąbać las nie tylko bez pozwolenia ale z zachęty władz. Ktoś inny sarkał, że mu każą rąbać tokowisko głuszcowe. Zapewne zacierał ręce referent strategii leśnej w Dowództwie okręgu korpusu w Grodnie...

Jadąc do Jachimowszczyzny wysiadało się na stacji Połoczany. Piękna nazwa - emanująca jakieś echa prasłowiańskie. Stacyjka i wieża ciśnień - białe i w stylu ,,polskim”. Biała wieża ciśnień panowała z wyniosłego wzgórza nad całą - położoną na południu - doliną rzeki Berezyny (niemeńskiej) - nad wielokilometrowym pasem łąk, mchów i lasów. Była punktem orientacyjnym widocznym z bardzo daleka: z Zabrzezia, Siedliszcza, Chołchła, Chorzowa, może nawet Gródka. Nocami, gdy wzgórze połoczańskie pogrążone było w mroku, z dalekiego Chołchła lśniła, jak gwiazda zachodząca, latarnia elektryczna, którą ustawił Moskal-oryginał pan Włodzimierz Czajkin. On też staw koło swego dworu kolorowymi lampionami iluminował, żeby piękniej było...

O panu Włodzimierzu Czajkinie można by długi rozdział napisać. Tu powiem tylko, że był to człowiek, który piękny majątek Chołchło otrzymany w posagu za żonę, córkę rosyjskiego generała, nie przepił lecz przejadł. Tak np. wydawał co miesiąc wielkie sumy na sprowadzony via Ryga autentyczny kawior astrachański i inne smakołyki. Sam był pochodzenia dość ciemnego. Zarzucano mu wiele grzechów: łgarstwo, bufonadę, rozrzutność, życie ponad stan, zaprzepaszczenie majątku żony. Prócz tego zarzucano mu, że jest bolszewikiem. Był to oczywisty nonsens. A plotka, że jest bolszewikiem, powstała w taki sposób. Uchodząc latem 1920 przed inwazją bolszewicką został na stacji Oszmiana ogarnięty przez oddział bolszewicki. Bolszewicy zapragnęli zlikwidować go „w krótkiej drodze” i postawili pod ścianką. Wtedy pan Czajkin krzyknął:

- Cóż, strzelajcie! Ale pozwólcie mi przed śmiercią wysłać telegram do Iljicza.

- Do jakiego Iljicza?

- Do Włodzimierza Iljicza Lenina, mego przyjaciela.

Żołnierze zawahali się, zaczęli się naradzać i wreszcie postanowili odłożyć egzekucję. Nocą pan Czajkin wymknął się z nieszczelnego arestu i tułając się w ukryciu doczekał się po dwóch miesiącach powrotu władz polskich. Byli jednak świadkowie jego inwokacji Lenina i z ich to inicjatywy przylepiono panu Czajkinowi etykietko „bolszewika”.

U stóp stacji - wieś i folwark Połoczany. A o parę kilometrów dalej - wieś, kościół i dwór Oborek, dziedzictwo prastarej rodziny Dederków. Dom drewniany, stary, w podkowę zbudowany. Oborkiem władała do ostatka pani Wanda z Dederków Eynarowiczowa, matka Stasia i Wicia Eynarowiczów i ciotka Tadeusza. Kościół co roku na św. Rocha ściągał tysiące ludności, zarówno katolickiej jak prawosławnej na jarmark zwany festem. Setki wozów, bryk, bryczek i linijek, rżenie koni, kolorowe chusty i staniki, język białoruski przemieszany z gwarą wileńsko-oszmiańską. Wszystko zalane słońcem sierpniowym. Pięknie było.

Porzucamy Oborek i Połoczany, przecinamy linię kolejową w kierunku północnym i wjeżdżamy na gładką, wysadzaną lipami i jarzębinami drogę wśród pięknych pól uprawnych. Droga skręca na lewo i zmienia się w dość głęboki gliniany parów. Zjeżdżamy w obszerną dolinę. W dolinie tej otoczony ze wszystkich stron przez wzgórza lesiste leży dwór Jachimowszczyzna.

Dziwny to dwór. Stary, ongiś piękny i pojemny dom mieszkalny stoi w ruinach. Rolę dworu pełni skromna lecz murowana oficyna. Cody gdzie indziej tzw. obszarnik zaczynał odbudowę zniszczeni wojennych od domu mieszkalnego, właściciel Jachimowszczyzny pan Wacław Świętorzecki domu w ogóle nie odbudowywał. Natomiast co roku przybywał tam nowy nabytek gospodarczy: stajnia, obora, czworaki dla służby, gorzelnia. Gdy gdzie indziej ziemianin Ledwo wiązał końce z końcami wycinając resztki lasu bez planu i opamiętania, pan Wacław las zazdrośnie ochraniał, a na opał sprowadzał węgiel górnośląski. Gospodarstwo jachimowskie było żywym zaprzeczeniem modnej ongi teorii ekonomicznej, że czysta renta ziemska, tj. dochód z samej roli bez przemysłów rolnych, nie opłaca się. Widocznie się opłacała, skoro jeszcze na szereg lat przed budową gorzelni gospodarstwo nie tylko przynosiło dochód, ale w roku zdaje się 1928-ym zapłaciło samego podatku dochodowego około 30 tysięcy złotych. A dodajmy, że nigdzie w okolicy służba folwarczna nie miała tak dobrych warunków mieszkalnych oraz pracy i płacy, jak w Jachimowszczyźnie, co nawet było powodem sarkań na „niesolidarność” ze strony ziemian-sąsiadów. I co oczywiście nie przeszkodziło, że Jachimowszczyzna i jej właściciel znaleźli się parokrotnie na agendzie interpelacji sejmowych z powodu „wyzysku klasy pracującej” i „feudalnych” stosunków między właścicielem a służbą.

Już po paru godzinach E7ierwszego pobytu we dworze jachimowskim przybysz czuł „że w tym domu dostatek mieszka i porządek”. Praca wrzała intensywna, nieustanna, lecz cicha. Nie było krzyków, ani hałasu. Wszystko szło dosłownie jak w zegarku, który, jak wiadomo, jest tym lepszy im cichszy ma werk. Drugim wrażeniem było wrażenie zdrowia. Moralnego i fizycznego. Czerstwe oblicze gospodarza. Trzy piękne i hoże córki, jedna ładniejsza od drugiej, a każda w swoim rodzaju: jedna jak łania czy jak topola (w zależności czy kto lubi porównania ze świata zwierzęcego czy roślinnego); druga jak apetyczna bułeczka na maśle (specjalność kuchni jachimowskiej); trzecia - jak żywe srebro, coś jakby gwiazda filmowa w poczwarce. A wszystko roześmiane, śpiewające, wesołe, przylepne. Nic więc dziwnego, że gdy latem dwór z przyległościami roił się od goszczącej tam młodzieży - praktykantów, kuzynów, kolegów syna gospodarza - w oficynie i w alejach cienistego parku unosił się zaraźliwy, upojny, nasycony wonią lewkonii i kwiatów tytoniu - opar zakochania.

A polowania jachimowskie? Te były zawsze udane, bo zawsze doskonale zorganizowane. Czy z czółna na kaczki na bagnistych zatokach Berezyny, czy wiosenne na kaczory z krykuchą, czy zimowe z naganką - nie było złych polowań w Jachimowszczyźnie. Ale najsłynniejsza była Jachimowszczyzna ze świetnej tresury wyżłów. Treserem był strzelec Michałko Korabiel, który doszedł do swej umiejętności nie drogą studiów teoretycznych, lecz tylko własną praktyką, oczywiście pod kierownictwem pana Wacława, był bowiem małopiśmiennym chłopem białoruskim. A wśród wyżłów jachimowskich głośny był w całej Polsce i parokrotnie opisany w prasie łowieckiej Mars, „wyżeł wszechstronny”, który nie tylko świetnie tropił i wystawiał zwierzynę, nic tylko ją „anonsował” (myśliwi wiedzą jak rzadkim zjawiskiem jest wyżeł z „anonsem”!), nie tylko „obcinał” ją, gdy ,,ciekła”, tj. zabiegał ją od frontu gdy umykała na piechotę, aby zapobiec zerwaniu się do lotu poza dosięgalnością strzału, ale ponadto - jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem - orientował się z jaką zwierzyną ma do czynienia i w miarę potrzeby, np. przy spotkaniu się z dziką kaczką, porzucał rolę klasycznego legawca, a stawał się płochaczem! Takim to wyżłem był Mars, który w innym kraju, gdzie zwierzęta są w większym poszanowaniu, doczekałby się zapewne pomnika.

Na głuszce na toku jeździło się drogą okrężną na drugą stronę Berezyny do uroczyska Czerkassy. Przez długie lata sądzono, że uroczysko Czerkassy należy do pana Czajkina, który też podarował panu Wacławowi Swiętorzeckiemu wyłączne prawo polowania na tym uroczysku. Dopiero później wyszło na jaw, że Czerkassy są własnością profesora Sierikowskiego, który zresztą polowaniem się nie interesował i zatwierdził prawa Jachimowszczyzny do głuszców czerkaskich. Tak czy inaczej pierwszego głuszca na Wileńszczyźnie Tadeusz ubił na uroczysku Czerkassy. (Pierwszego w życiu głuszca ubił przed wojną w Dobośni pana Edgara Bułhaka w powiecie bobrujskim, a później ubił kilka głuszców na Polesiu).

Przez mszar, przez labirynt sosenek, ług, brzózek i kępin ciągnie się wąż białawy kładek. Nazwa „kładki” jest eufemizmem. Myliłby się ten, kto by sądził, że są to wygodne i szerokie deski. Nic podobnego. Kładki - to potrójny, a czasem tylko podwójny rząd długich i wąskich żerdzi brzozowych z rzadka przymocowanych gwoździami do głęboko wbitych w bagno palików, częściej luźno rzuconych na mech, czasem związanych łykiem lub zardzewiałym drutem, czasem niczym nie związanych. Chodzenie po takich kładkach wymaga wprawy. Najlepiej chodzić po nich opierając się o długi kij - taki jakiego na rycinach używają pielgrzymi. Nieraz zmurszała żerdź trzaśnie pod nogą, nieraz stopa pośliźnie się i wtedy noga zapada w wodnistą maź, ale tylko po kostkę: jest wczesna wiosna, mchy jeszcze nie puściły i podłoże mchu jest zamarznięte.

Wąż kładek wije się bez końca. Choć słońce zniża się ku zachodowi, Tadeusz ma wrażenie, że na mszarynie zaczyna się upał. Wpierw rozpina więc, a potem zrzuca i wręcza gajowemu Wacławowi Łuszczykowi kożuszek.

W pewnym miejscu kładki się kończą. Gajowy objaśnia szeptem, że tokowisko jest stąd niedaleko - o jakieś pół kilometra. Towarzysz Tadeusza - mniej wprawny w polowaniu na głuszce - idzie z Łuszczykiem wprost przed siebie, Tadeusz ma skręcić na lewo i zatrzymać się na miejscu odległym o 500 kroków. Zostaje więc sam. Wiedząc już z własnego doświadczenia, jak łatwo jest zabłądzić na mszarze, zwłaszcza w nocy, ucieka się do sztuczki „traperskiej”: wyciąga z kieszeni plik zawczasu pociętych gazet. Jedną płachtę - większą - zawiesza na sosence w miejscu, gdzie się kładki kończą; będzie to znak punktu wyjściowego. Potem idzie we wskazanym kierunku i po drodze przyczepia od czasu do czasu do sosenki lub brzózki skrawek papieru bacząc, by każdy ze skrawków był widoczny z najbliższego punktu. Wreszcie zatrzymuje się. Wybiera większą sosenkę i zawiesza na niej drugą dużą płachtę: będzie to znak miejsca podsłuchów.

Siada na względnie suchej kępie opierając plecy o pień sosenki. Słońce właśnie zachodzi. O tej wczesnej porze toków głuszce zapadają późno, czasem w godzinę po zachodzie słońca. Siedzi i czeka cierpliwie zasłuchany w ciszę. Bo żaden głos zwierzęcy lub ptasi nie zamąca mszarnego odludzia. Jeden z wielu uroków takiego polowania na głuszce na przedwiośniu tkwi właśnie w tym kontraście zimowej jeszcze martwoty z namiętną pieśnią głuszca - jedynego stworzenia leśnego zwiastującego zbliżanie się wiosny.

Słonce dawno już zaszło. Niebo nabrało tonów fioletowych. Tylko na horyzoncie lśni jeszcze z lekka zaróżowionym, lecz jeszcze „zimowym” seledynem.

I nagle - jakby powiew nieuchwytny, czy iskra elektryczna, ery po prostu refleks imaginacji: łop-łop-łop! - przeleciało po mszarze niby echo dalekiego strzału. Zapadł. Daleko? Nie, chyba nie dalej niż jakieś 200 kroków. Tadeusz słucha dalej z bolesnym natężeniem. Po pewnym czasie zapada drugi kogut, potem trzeci. Tadeusz stara się dokładnie zapamiętać kierunek zapadów. A potem w głuchej ciszy odzywa się ostre basowe „lerek-lerek”" - głos podobny trochę do czkawki gardłowej i trochę do klapnięcia potężnego dzioba. Z innego miejsca odpowiada podobne „kreknięcie”. To głuszce oznajmiają wzajemnie swą obecność na tokowisku pragnąc w ten sposób dodać sobie kontenansu i napędzić strachu tokowikom-rywalom. Tadeusz czuje bicie serca, wiadomą bowiem jest rzecz, że głuszec „krekczący” z wieczora na pewno zaśpiewa nazajutrz.

Tadeusz czeka aż się ściemni zupełnie. Później kierując sic białawymi plamkami skrawków papieru wraca do kładek. Tam już czeka na niego towarzysz z Łuszczykiem. Dzielą się szeptem wynikami podsłuchów. Oni również zasadzili kilka głuszców. Powrót w mrokach nocnych po śliskich kładkach nie wydaje się ani trudny, ani męczący. Pewność, że głuszce są i będą grały dodaje myśliwym energii i wigoru.

A blask i aromatyczny dym ogniska na wzgórzu zwiastuje, że będzie kieliszek wódki, herbata, jaja na twardo i kółko suchej kiełbasy zagryzanej razowcem.

Tadeusz budzi się pod wpływem dotkliwego zimna. Ognisko wygasło. Ale w puszczy jest jasno. Zrywa się przerażony sądząc, że to już świta i że przespał toki. Lecz nie - to tylko księżyc w ostatniej kwadrze wypłynął na niebo i rozwidnił bór i mszarynę.

Droga po kładkach przy świetle księżyca i w przymrozku kwietniowym odbywa się lekko i szybko. Tadeusz ani spostrzegł, gdy zamajaczyła jak widmo płachta zawieszonego przezeń papieru. Skręca z kładek i idzie w kierunku miejsca wczorajszych podsłuchów. Białe skrawki papieru widnieją przed nim zygzakowatym, ginącym gdzieś w dali sznurem. Idzie bardzo ostrożnie, bo zmarznięty mech trzeszczy pod nogami.

Jest wreszcie na miejscu. Staje i czeka. Mszarym śpi snem zupełnie zimowym. Przymrozek szczypie w nozdrzach. Wrażenie zimy jest spotęgowane widokiem błyszczących w księżycu płatów śniegu. Wprost wierzyć się nie chce, że to wiosna i że głuszce zagrają.

Na wschodniej stronie nieba zaczyna przeświecać pasemko jaśniejsze - świta. Ale skuta mrozem mszaryna śpi jak zaklęta. Nie słychać ani chrapania słonek, ani dzwonienia cietrzewi, ani delikatnego gruchania sówek, ani szelestu myszy leśnych - tych wszystkich głosów puszczy, które znamionują wiosnę późniejszą. Cisza.

Nagle... Niby ktoś złamał maleńką zlodowaciałą gałązkę. Serce, wbrew wszelkiej anatomii, zatłukło gdzieś w okolicy gardła, by potem zaszumieć w uszach ogłuszającym pulsem.

Gra. Delikatne, zawsze podwójne klapanie: to-ke, to-ke, to-ke sączy się przez śpiącą mszarynę jak krople najczystszego srebra. Podwójne klapnięcia padają miarowo, płyną w nieskończoność. Ale stopniowo tempo ich przyśpiesza się. I wreszcie - jakby ktoś przeciągnął paznokciem po zębach grzebienia... Jakby zatrzaskały kastaniety... Jakby ręka jakiegoś bożka leśnego zgniotła w kryształowym moździerzu orzech mistyczny... Trel!

Tadeusz robi dwa kroki i staje jak wryty. Nie słyszy jeszcze tzw. głuchej pieśni, bo głuszec jest zbyt daleko, ale wie, że po trelu zawsze następuje pieśń głucha zwana szlifowaniem*. Pieśń idzie za pieśnią, trel za trelem. Po każdym trelu Tadeusz robi dwa kroki, wciąż zbliżając się do leśnego śpiewaka. Aż przychodzi chwila, gdy stawiając drugi krok słyszy namiętną syczącą końcówkę szlifowania. Oznacza to, że głuszec jest już nie daleko. Robi teraz dla ostrożności po jednym kroku. Po chwili słyszy już wyraźnie całą zwrotkę pieśni głuchej. Głuszec jest gdzieś bardzo blisko - może o pięćdziesiąt kroków tylko.

W miarę zbliżania się do śpiewaka dźwięk klapania nabiera dziwnego kolorytu. Wydaje się mniej głośne, mniej suche, jakby o półtonu niższe i jakby - jeżeli się tak można wyrazić o dźwięku - zaokrąglone. Po tej zmianie dźwiękowej Tadeusz rozumie, że głuszec musi być gdzieś tuż-tuż, tylko go jeszcze nie widać. Tadeusz robi już teraz w pieśń głuchą tylko jedno ostrożne pół kroku i wpatruje się z bolesnym wytężeniem w każdą gałąź sosnową. Na koniec! Że go przedtem nie dojrzał! Siedzi w połowie drzewa - czarny, ogromny, wyraźny na tle różowiejącej już zorzy. Tadeusz widzi drgającą w takt każdego klapnięcia „brodę”, widzi z lekka rozpuszczony i podnoszący się przy każdym szlifowaniu wachlarz. Stoi wpatrzony i zasłuchany przeżywając chwilę ekstazy, którą tylko myśliwy zrozumie. A jednocześnie - rzecz dziwna - gdzieś w głębi świadomości odczuwa coś bardzo podobnego do lekkiego rozczarowania. Chodzi o to, że każdy myśliwy, który podszedł do głuszca, jest zazdrosny o swoją własną „wizję” tokującego ptaka. A ten wygląda zupełnie tak jak go wyobrażają na rysunkach. Stąd - odrobina rozczarowania.

Powoli, bardzo powoli podnosi Tadeusz strzelbę. I wtedy słyszy jak z boku dolatuje stłumione odległością klapanie drugiego głuszca. I słyszy jak gdzieś w głębi mszaryny odzywa się niskie, namiętne stękanie głuszycy.

Wacławowi Łuszczykowi, który towarzyszył Tadeuszowi w tej pierwszej wyprawie na głuszce czerkasskie, należy się krótkie wspomnienie. Poza funkcjami strzelca i gajowego słynął z tego, że był zapraszany na wszystkie pogrzeby chłopskie, prawosławne i katolickie (sam był katolikiem), na których wyśpiewywał pieśni nabożne z książki trzymanej nieraz do góry nogami, był bowiem niepiśmienny. Historia nie notuje, czy i jakie wynagrodzenie dostawał za te funkcje pogrzebowe, ale poczęstunek musiał być dobry, bo po każdym pogrzebie Łuszczyk wracał do domu gruntownie pijany.

Ilekroć Tadeusz przyjeżdżał do Jachimowszczyzny, zawsze odczuwał rozkosz odprężenia nerwowego. Czy latem po mordującej włóczędze po łąkach i rojstach nadberezyńskich z Michałkiem i Marsem na cietrzewie i dubelty; czy wiosną po powrocie z uroczyska Czerkassy z upolowanym głuszcem; czy zimą leżąc w łóżku, gdy za oknami do połowy zasypanymi śniegiem mróz siarczysty i cisza, a przed dogasającym piecem klęczy służąca pokazując białe łydki i grzebie w palenisku przed zamknięciem juszki - zawsze Tadeusz pławił się w błogiej euforii. Zapominał, że nie jest w Baćkowie, lecz tylko gościem u wujostwa. Nie myślał, że o kilkadziesiąt kilometrów na wschód - właśnie w kierunku Baćkowa - biegnie granica. Nie normalna „ludzka” granica z komorą celną, ale granica z drutami kolczastymi i z sołdatami w przesadnie długich szynelach z przesadnie długimi karabinami. Nie myślał że przecie za tą granicą czai się wielka i groźna Niewiadoma. Cisza wiejska, piec gorący, białe łydki dziewczyny klęczącej przed piecem - wszystko to sprawiało, że miał poczucie bezpieczeństwa tak dobrze znanego w czasach wczesnego dzieciństwa: I tylko czasem - jak ostra błyskawica bólu - przeszywała głowę myśl, że nie jest u siebie, że jest naprawdę emigrantem, że Baćkowa nie ma, nie ma... Po tej myśli następowało poczucie absurdu: czemu tysiące dworów i dworków po tej stronie granicy żyje życiem normalnym kontynuując wielowiekową nić tradycji, a czemu tysiące innych dworów i dworków, a w ich liczbie Baćków, trafiły pod panowanie najstraszniejszej w dziejach świata niewoli i dziczy? Czy nie ma w tym jakiejś niesprawiedliwości? - myślał nieraz. Z takim zapytaniem zwrócił się do pewnego profesora. Ten się żachnął gniewnie:

- Panie! Tu nie chodzi o prywatną niesprawiedliwość czy sprawiedliwość, tu chodzi...

I zaczął deklamować o ojczyźnie, o zrywach powstańczych, o idei jagiellońskiej, o przedmurzu i o różnych misjach kultury zachodniej .

„Bałwan!” - pomyślał Tadeusz. Bo przecie nie chodziło mu o niesprawiedliwość prywatną, która dotknęła rodzinę Irteńskich, nawet nie o niesprawiedliwość dziejową, lecz o jakiś groźny, bo absurdalny brak logiki. Refleksja, która mu przyszła do głowy, była trafna. Ale nie przewidywał, że dzień I7 września 1939 roku wyrówna tę „niesprawiedliwość”.

Po śmierci pana Wacława Swiętorzeckiego w roku 1934 dużo rzeczy zmieniło się w Jachimowszczyźnie. Wyrąbano „dla celów strategicznych” sosny na uroczysku Czerkassy i głuszce wyniosły się gdzie indziej. Panienki jachimowskie wyleciały z gołębnika. Syn się ożenił. Oficyna zmieniła swe wewnętrzne oblicze. Znikł salonik z mahoniami i Stańczykiem na ścianie, znikła sień obszerna z rosochami łosi i skórami wilczymi. Na ich miejsce zjawił się hall z fire-place'em na modłę pseudoangielską. Znikł dawny duch jachimowski. Zapanował duch warszawsko-mieszczański. Tylko po dawnemu płakały stare brzozy i szumiały świerki na wzgórzu parkowym, gdzie złożono do grobu zwłoki śp. Wacława Swiętorzeckiego.

Rozdział XXIV

ZE STRZELBĄ W FUTERALE

Włóczęgi myśliwskie „ze strzelbą na ramieniu” przynosiły Tadeuszowi Irteńskiemu coś więcej, niż zwykłe zaspokojenie pasji łowieckiej. Ileż to fenomenalnych typów kłusowników i gajowych białoruskich dałoby się z lamusa wspomnień wyłuskać! Włóczęgi myśliwskie nie tylko jednak wzbogacały znajomość folkloru. Dawały okazję do poznawania ciekawych ludzi - przede wszystkim myśliwych. Można by grubą księgę napisać wspominając czyny i zasługi takich myśliwych jak Bolesław Swiętorzecki i hr. Benedykt Tyszkiewicz z Wiałej. O Bolesławie Świętorzeckim pisałem w „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego”. Benedyktowi Tyszkiewiczowi poświęciłem tuż przed wojną książeczkę „Wiała” (Może choć jeden jej egzemplarz uchował się w księgozbiorze jednego z naszych bibliofilów łowieckich?). Tu przypomnę tylko, że obaj byli twórcami pierwszych za naszych czasów zwierzyńców na Litwie. O Wacławie Świętorzerkim wspomniałem w rozdziale poprzednim. Dalej idą: nestor naszych myśliwych - żyjący gdy te słowa piszę - Włodzimierz Korsak, autor nieśmiertelnego „Roku myśliwego” i rysownik „kreską kolorową” wspaniałych obrazków myśliwskich... Jan Tyszkiewicz z Waki pod Wilnem, posiadacz najpiękniejszych tokowisk głuszcowych w Borsukowinie powiatu wołożyńskiego, gdzie liczba odstrzelonych rocznie głuszców wciąż wzrastała i przekroszyła przed wojną liczbę stu... Aleksander Iliński-Kaszowski... Zygmunt Węcławowicz z Narun... Karol Wagner z Wielkich Solecznik... Stanisław Wańkowicz senior... Nie ma już dziś takich myśliwych i wątpię, czy zdarzą się tacy w przyszłości! Wyobraźnia prawdziwego myśliwego kojarzy z tymi nazwiskami wizję dawnych wielkich łowów litewskich - w połączeniu z wielką „europejską” kulturą serca i umysłu. Każdemu z nich należy się specjalna monografia. Toteż w tym rozdziale nie o nich będzie mowa. Z dobrej setki napotkanych ciekawych typów wybraliśmy szereg takich, których może nie można zaliczyć do pocztu „wielkich” myśliwych, lecz którzy byli myśliwymi tout court i choć byli tylko szeregowymi w wielkiej armii myśliwskiej, jednak głośno o nich było z innych powodów.

Ks. Andrzeja Lubomirskiego Tadeusz spotkał raz jeden w Porochońsku (rozdz. XV). Myśliwy ten, już wtedy w latach podeszły, był słynny z doskonałej kondycji fizycznej i z bogatych zainteresowań - nie tylko łowieckich. Nie rozstawał się z grubym notatnikiem, do którego zapisywał nie tylko własne zdobycze myśliwskie, lecz również wszelkie notatki dotyczące lokalnej gwary myśliwskiej i folkloru. Gdy w toku rozmowy Władek Czechowicz wspomniał o krowie „łobatej”, książę zaraz zainteresował się znaczeniem przymiotnika „łopaty” i sięgnął po notatnik. Ks. Lubomirski znał chyba wszystkie lepsze łowiska w Polsce. Gdy w szereg lat później Tadeusz polował na głuszce w Zamoszu Słotwińskich powiatu dziśnieńskiego i zapytał gajowce go, czy daleko z gajówki do tokowiska, gajowy odparł bez wahania:

- Rouna tyścza sto siemdziesiat piać szahou.

A gdy Tadeusz wyraził zdziwienie, kto i kiedy tak dokłanie odległość wymierzył, gajowy objaśnił, że był tu zeszłej wiosny kniaź, który miał w kieszeni specjalny „zegarek” dla odmierzania kroków.

Z kim się nie polowało przed rokiem 1939! Od tytułów naukowych, rodowych i dyplomatycznych aż do skromnych, lecz wielkich sercem, urzędników leśnych i szlachty na zagrodzie. A wśród tej setki typów byli adwokaci, lekarze, handlowcy, dziennikarze, pisarze, artyści, no i ludzie zwyczajni, tacy jak ja z czytelnikiem. Zdarzało się Tadeuszowi polować z dygnitarzami - obcymi i swojskimi. Wśród zagraniczników czuł się na polowaniu raczej dobrze, bo byli prości, mili i uprzejmi. Zapamiętał łowy na kaczory w Porochońsku z posłem portugalskim nazwiskiem Vasco de Queveda. Gdy jechali pociągiem z nim i z Władkiem Czechowiczem i gdy Vasco de Queveda zasypiał, Władek wydawał dziki okrzyk: „Vasco de Gama!” Poseł budził się i patrzał nieprzytomnym wzrokiem, przy czym Władek zachowywał kamienny wyraz twarzy. Po chwili poseł znów zasypiał, a Władek znów wrzeszczał „Vasco de Gama”!... Zabawa powtórzyła się kilkakrotnie, zanim pociąg nie przybił do stacji Porochońsk.

Dygnitarze swojscy z reguły drażnili Tadeusza. Przede - wszystkim dlatego, że polowali wyłącznie z pobudek snobizmu dygnitarskiego. O łowiectwie mieli pojęcie nader nikłe, nadrabiali natomiast tupetem i manierami nuworyszów. Taki pan wziął po raz pierwszy fuzję do ręki, gdy dostał nominację na, powiedzmy, ministra, a zachowywał się tak, jakby to właśnie on, a nie zwierzyna, był centrum zainteresowania. Zdarzali się wprawdzie dygnitarze przyjemni, jak np. pan Władysław Raczkiewicz lub pan Władysław Jaszczołt, ale były to wyjątki.

Tadeusz Irteński jest jednym z niewielu ludzi, który może się pochwalić, że polował z generałem Lucjanem Żeligowskim. Było to w styczniu czy lutym 1923 roku, wkrótce po likwidacji tzw. Litwy Środkowej, a więc w okresie, gdy Żeligowski stał u szczytu popularności. Polowano w Bohdanówce na Polesiu. Żeligowski nie był właściwie myśliwym. Jak trafił na obławę? Chodzi o to, że ówczesny dzierżyciel Bohdanówki, Porochońska i Chmielnika Władek Czechowicz miał bzika na punkcie zapraszania na polowania wszelkich osobliwości. Czyhał przede wszystkim kim na sfery dyplomatyczne i arystokratyczne, ale - faule de mieux - kontentował się generałami. Nie był w tym tylko prosty. snobizm. Tak np. na owym polowaniu w Bohdanówce paradował obok Żeligowskiego - ksiądz. Bo Władka bawił widok księdza w sutannie spod kożuszka i ze strzelbą na stanowisku w kniei. Żeligowski zostawił po sobie wspomnienie dość przyjemnego kompana. Przy obiedzie toczyła się rozmowa na tematy polityki wewnętrznej. Wybory do sejmu jesienią 1922, morderstwo Narutowicza i proces Niewiadomskiego były głównym przedmiotem rozmowy. W ferworze dyskusji Żeligowski odezwał się:

- Powiem panom szczerze, że dalibóg zaczynam endecieć...

Kto by przypuszczał wtedy, że tego „endeciejącego” Skobielewa (w sensie popularności) czeka taki niesławny i ponury koniec.

Na tym polowaniu był redaktor „wiata” pan Stefan Krzywoszewski, z którym Tadeusz nieraz polował wiosną na kaczory w Porochońsku. Był myśliwym kulturalnym, a towarzyszem uprzejmym, nie zazdrosnym o cudzą wenę łowiecką. Czarował zarówno kulturą umysłu, jak kulturą towarzyską. Nie tracił np. równowagi, choć mu po raz setny z uporem pijackim wypominano trochę trafaretowe zakończenie felietonu myśliwskiego: „Królestwo za kieliszek wódki! Piękne panie stawią całą butelkę. Ryba świeżo wyciągnięta z jeziora smaży się na patelni. Życie jest piękne”... Zresztą - kto wie - może się w ogóle nie poznał na docinku, skoro ustęp ten umieścił niemal dosłownie w swym pamiętniku „Długie życie”... Krzywoszewski był miłym kompanem, chociaż w przeciwieństwie do „standardu” myśliwych, wśród których się obracał, był bardzo wstrzemięźliwy odnośnie trunków. Pod tym względem stanowił całkowite przeciwieństwo „fenomenalnego” Kamila Mackiewicza, bardzo łasego na trunki (rozdz. XV).

Zdarzyło się też Tadeuszowi polować z poetą Zdzisławem Kleszczyńskim, autorem wiersza o ks. Józefie Poniatowskim i frywolnego, pięknie przez Norblina ilustrowanego „Żywota Kolombiny”. Był myśliwym dobrej klasy i pierwszej klasy causeurem. Tadeuszowi utkwiło w pamięci, jak na obławę na wilki w Lubaniu wybrał się ubrany w ciemnobrązowy kombinezon lotniczy na futrze. Raził tym strojem wśród szarozielonych kożuszków i kurtek. Gdy dobrodusznie dworowano z tego stroju, tłumaczył się, że choruje na iszias i że tylko taki kombinezon chroni go przed „zawianiem”. Musiał być zresztą naprawdę chorowity, bo umarł w parę lat później - w pełni męskiego wieku.

Tadeusz nie tylko polował, lecz nawet - mimo wielkiej różnicy wieku - był w przyjaźni z panem Henrykiem Weyssenhoffem z Rusakowicz powiatu ihumeńskiego. Myśliwym był miernym, do czego zresztą przyznawał się bez wstydu. Posiadł natomiast jak chyba nikt z naszych pejzażystów, tajemnicę barw, że tak powiem „myśliwskich” - a więc wszelkich odcieni seledynu nieba zimowego, wszelkiego złotogłowia, purpury i rdzy jesieni, wszelkich półtonów zmierzchów i świtów. Do weyssenhoffowskiej maestrii reprodukowania barw myśliwskich doszedł później, acz przy pomocy zgoła innej techniki, Włodzimierz Korsak. Henryk Weyssenhoff, bardzo daleki kuzyn lecz bliski przyjaciel pisarza Józefa, mieszkał i pracował w specjalnie „adaptowanym” świronku w rodzinnych Rusakowiczach nad Ptyczą, W tym świronku pokazywał zaufanym przyjaciołom serię własnych „sekretnych” rysunków oraz kilka osobliwości, jak np. ustnik hebanowy do papierosów w kształcie phallusa. Opowiadał jak Rosjanin akcyźnik zobaczywszy ten ustnik wykrzyknął ze zgorszeniem:

- Czyżby pan miał odwagę wkładać to w usta?! Obcując z Weyssenhoffem Tadeusz miał sposobność zajrzeć do tajników jego „kuchni” malarskiej. Nieraz zastanawiał się nad zagadką, w jaki sposób pejzażysta malujący „z natury” potrafi uchwycić zmieniające się co kilka minut tony i półtony wschodów i zachodów słońca? Przeglądając szkice ołówkowe Weyssenhoffa rozwiązał tę zagadkę. Weyssenhoff wybierał się na swe wycieczki „krajobrazoznawcze” bez sztalug, farb i pędzla, a po prostu ze strzelbą na ramieniu oraz ze szkicownikiem i ołówkiem w kieszeni. Gdy go zafrapował jakiś piękny fragment nieba i kniei, robił w ciągu paru minut bardzo schematyczny szkic ołówkowy, na którym barwy były - niczym w Szekspira”, „stare złoto”, „morelowy” i tp. Robił nieraz dziesiątki takich szkiców i tylko niewielki ich odsetek stawał się potem obrazami. Samo dobieranie barw i malowanie obrazu odbywało się, nieraz w wiele tygodni później, w ciszy pracowni. Szkic był więc tylko notatką pro memoria, a sam obraz kolorowy tkwił wyłącznie we wzrokowej pamięci artysty. Dużo takich szkiców poszło na marne i nigdy nie stało się obrazami, Henryk Weyssenhoff był bowiem strasznym leniem: malował pięknie, lecz mało.

Spotykał się też Tadeusz z Julianem Ejsmondem, choć nigdy z nim nie polował, mimo że nieraz bywali gośćmi u tych samych myśliwych. Wybitnego poetę i satyryka, słynnego zarówno ze swych „Bajek”, jak z prześlicznych przekładów wierszy łacińskich Kochanowskiego, nie można zaliczyć do „wielkich” myśliwych o ile - rzecz jasna - za wzór wielkości będziemy stawiali tradycję wielkich łowów litewskich. Był on natomiast wielkim, może największym w okresie Polski niepodległej, działaczem łowieckim. Po wstrząsie pierwszej wojny i rewolucji zwierzyny było zastraszająco mało, zaś kłusownictwo - nielegalne i legalne - szalało. Myśliwi, którzy by chcieli zatroszczyć się o rozwój łowiectwa, byli rozproszeni i zahukani. Szła na nich naganka sfer i prasy lewicowo-ludowych. Wymyślano im od „żubrów”. Ejsmond był nie tylko poetą, ale i myśliwym. Opłakany stan kultury łowieckiej bolał go bardzo. Nic więc dziwnego, że gdy w pierwszych latach po tamtej wojnie zaczęła się tworzyć z inicjatywy pana Bolesława Świętorzeckiego wszechpolska organizacja „Polski związek łowiecki” (pierwotna nazwa była bardziej skomplikowana), stanął pierwszy w jej szeregach, a równocześnie wespół z panem Walentym Garczyńskim objął po śmierci pana Sztolcmana redaktorstwo tygodnika „Łowiec polski”. Odtąd oddał łowiectwu cały swój talent niepospolity wraz z żądłem satyry i całą swą niewyczerpaną energią.

Chodziło przede wszystkim o to, by dać Polsce porządną ustawę łowiecką. Ejsmond zakasał rękawy i po upływie paru lat dał Polsce ustawę, która miała się stać później wzorem dla wielu ustaw zachodnio-europejskich, np. szwedzkiej. Oczywiście nie pisał sam tej ustawy. Nie był (na szczęście!) prawnikiem. Ale jako redaktor „Łowca polskiego” a jednocześnie referent łowiectwa w ministerium rolnictwa potrafił tak deptać po piętach różnym dygnitarzom i generałom, tak czarować ich prośbą, no i straszyć groźbą (satyry), że po paru latach ustawa w formie dekretu prezydenta stała się ciałem. Dygnitarze bali się jak-ognia satyry ejsmondowskiej, zarówno zjadliwego pióra jak języka, podpisywali więc dekret niejako na odczepnego.

Żądło ejsmondowskie było nieubłagane. Raz pewien starszy myśliwy pan Hermann Knothe zanudzał opowiadaniami, które okraszał tzw. łaciną myśliwską, czyli pospolitym łgarstwem. W pewnej chwili opowiadając o polowaniu na kozła „na wychodnego” pan ten powiedział:

- A więc zdrzemnąłem się pod dębem i - wyobraźcie sobie panowie - kozioł przesadził przez mnie.

W tym miejscu Ejsmond odezwał się:

- Słyszałem, że myśliwi przesadzają, ale żeby i kozły... No-no...

Ten żarcik był raczej niewinny. Jak niewinny był tytuł fikcyjnego zbiorku: „Kilka dób na świeżym powietrzu - wrażenia z polowań zbiorowych”. Bywało jednak gorzej. Pewien krytyk z Małopolski rodem skrytykował dość ostro język łowiecki pewnego ejsmondowskiego wydawnictwa. A trzeba wiedzieć, że Ejsmond nagrodzony pierwszą nagrodą za przekład wierszy łacińskich Kochanowskiego był szczególnie drażliwy na punkcie zarzutów językowych. Wpadł w pasję i wydrukował w „Łowcu polskim” wiersz satyryczny, w którym uczepił się a la Nowaczyński nazwiska swego krytyka. Krytyk zwał się Przedżymirski, a wiersz zaczynał się słowami:

Staruszek, co przedrzymał w bezczynności rudę,

Teraz wszystko, co młode, ostro krytykuje...

W wierszu było więcej inwektyw, np.:

Stworzenie mało polskie, ale bardzo ce-ka*.

Taki pan się nie kocha, taki pan się cieka...

W światku warszawskiej centrali łowieckiej, w której zasiadali przeważnie starsi wiekiem i wzajemnie się adorujący mastodonci i generałowie „weselni” (tj. tacy, których zaprasza się na wesele dla uświetnienia tej uroczystości) zawrzało. W światku tym, jak i w innych dziedzinach życia stołecznego Małopolanie mieli wpływy niemałe. Okazało się przy tym, że biedny pan Przedżymirski był osobą grata w Małopolsce. Ejsmonda zmuszono do publicznego i dość skruszonego ekskuzowania się: Wypadek został pozornie zatuszowany, lecz w duszach mastodontów trutych nieustannie mniejszymi, niż powyższa, dozami docinków, pozostał osad niechęci, może nawet nienawiści do Ejsmonda. Był tolerowany, ale czekano okazji, aby mu podstawić nogę.

Okazja przyszła wkrótce. Jak wspomniałem Ejsmond był nie tylko redaktorem „Łowca polskiego”, ale i „kontraktowym” referentem w ministerium rolnictwa. Zdarzyło się, że minister Karol Niezabytowski, człowiek wielkiej zacności i wielkiego rozumu, lecz z którym Ejsmond miał dlaczegoś na pieńku, został odznaczony jakimś wysokim orderem. Co robi Ejsmond? Pisze do jednego z pism warszawskich felieton pt. „Udekorowane bydlę”, w którym w sposób bardzo przejrzysty nawiązuje do historii, która się zdarzyła na froncie zachodnim w czasie 1-ej wojny, gdy krowa będąca maskotą oddziału wojskowego została z jakiejś okazji i dla facecji udekorowana przez żołnierzy Legią honorową i sfotografowana z orderem zwisającym u podgardla. Tym razem burza zwaliła się na Ejsmonda. Zostaje z punktu wylany ze stolca redaktorskiego przez braci-myśliwych. Równocześnie zausznicy ministra wylewają go z posady referenta łowieckiego. Burza wywołuje kontr-burzę. Ejsmond miał wrogów, ale miał też wpływowych przyjaciół, np. pana Bolesława Swiętorzeckiego. Przyjaciele również podnieśli gwałt powołując się na wolność prasy i satyry. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy tego rodzaju argumenty „grały”). Ponadto spostponowany minister okazał się nie tylko człowiekiem porządnym, lecz również - co się znacznie rzadziej zdarza wśród dygnitarzy - nie pozbawionym poczucia humoru. W rezultacie Ejsmond powrócił na posadę referenta łowieckiego. Z posadą redaktora było gorzej. Towarzystwo wzajemnej adoracji łowieckiej miało stanowczo dość Ejsmonda. Mastodonci zbyt długo czekali na okazję wygryzienia Ejsmonda, by ją teraz przegapić: Ejsmond nie wrócił już nigdy na stanowisko redaktora.

Ukochani przez bogów umierają młodo. Julian Ejsmond zmarł młodo i tragicznie. Zginął w roku 1930 w wypadku samochodowym pod Zakopanem. W ciągu krótkiego, lecz bujnego życia los na ogół uśmiechał się do niego. Nieraz jednak płatał mu figle. Spłatał mu tragicznego figla w chwili śmierci: samochodem kierował w stanie nietrzeźwym profesor Janusz Domaniewski, skąd inąd myśliwy i pijak wielkiej zacności, lecz któremu Ejsmond dużo jadu satyry i przycinków zalał za skórę. Należał też do grupy mastodontów, którzy wygryźli Ejsmonda z redaktorstwa. Otóż pan Domaniewski wyszedł z wypadku bez szwanku, a Ejsmond - wyrzucony jak z procy z otwartej maszyny na szosę - zmarł w ciągu kilku minut. „Łowiec polski” umieścił sążniste nekrologi i rozpoczął wielką zbiórkę na fundusz pomocy dla wdowy i dzieci po zmarłym*.

Wspomniałem o generałach „weselnych”. Zaproszono ich do władz Związku zarówno dla „prestiżu”, jak i dla celów praktycznych: mieli być promotorami różnych ustaw i rozporządzeń łowieckich. Były i cele praktyczne bardziej przyziemne: cywile zasiadający we władzach Związku mieli nadzieję dostawać przez wysoką protekcję generałów dzierżawy polowania w lasach państwowych, odstrzał zwierzyny w tych lasach, zaproszenia na polowania reprezentacyjne i tp. Tadeusz, który jako przedstawiciel Towarzystwa łowieckiego ziem wschodnich zjeżdżał do Warszawy prawie co miesiąc na posiedzenia centralnego wydziału wykonawczego, dobrze się przyjrzał działalności łowców warszawskich. Nieraz też staczał z nimi ostre utarczki walcząc z centralistycznymi zakusami Warszawy i żądając większej samodzielności dla prowincjonalnych oddziałów Związku. Generałów „weselnych” było dwóch: generał Kazimierz Sosnkowski i generał Fabrycy. Sosnkowskiego obrano na prezesa Związku. Słynął z krasomóstwa. W przemówieniach jego mało było treści, ale wyrażał się gładko i ozdobnie z nadużywaniem przysłówka „niechybnie”. Z innych członków wydziału wykonawczego Tadeuszowi utkwił w pamięci hr. Maurycy Potocki z Jabłonny, który przychodził na ranne posiedzenia już dokładnie pijany. Nieraz zasypiał, a potem budził się nagle i zabierał - jak gdyby nigdy nic - głos w dyskusji.

W okresie przyjaźni z Niemcami po roku 1934 zaczęło się w Polsce małpowanie urządzeń niemieckich, tak np. za wzorem Niemców wprowadzono „pomoc zimową dla bezrobotnych”. W owym czasie w Niemczech zrobiono Góringa wielkim łowczym. Wprowadzono też specjalne mundury łowieckie zielonego koloru. Polska naturalnie pośpieszyła naśladować Niemców. Wprowadzono mundury Związku łowieckiego - zielone - które Tadeuszowi przypominały lata dzieciństwa: liberię lokajów w domu Irteńskich. Tadeusz munduru sobie rzecz jasna nie sprawił. Raz jeden widział przybranego w taki mundur pana Bohdana Gędziorowskiego, który przybył jako delegat centrali do Malinowszczyzny na pogrzeb Bolesława Świętorzeckiego w roku 1938. Terenia Zanowa, która lubiła dosadne wyrażenia, nazwała delegata „zielonym pajacem”.

Tadeusz bywał kilka razy do roku na polowaniach w Annowilu pod Wilnem u państwa Karolostwa Erdmanów. Latem polowano na kaczki na pięknym jeziorze Ołka; zimą odbywały się znakomite polowania zbiorowe, na których padała niesłychana, jak na biedne „kresy”, ilość zajęcy - 100 i więcej - kilkanaście lisów, a czasem i wilk. Były to więc polowania wielce urozmaicone i świetnie zorganizowane. Pan Karol Erdman, smoleńczuk z urodzenia, odznaczał się gościnnością, energią i donośnym głosem. Tępił niemiłosiernie kłusowników oraz włóczące się psy i koty. Na granicy lasów annowilskich porozwieszał obwieszczenia: „Osobom obcym wstęp wzbroniony - psy włóczące się i koty będą tępione”.

Baba z pobliskiego miasteczka Podbrzezie przesylabilizowała to obwieszczenie i powiedziała:

- Ot i człowiek ten Erdman! Nie tylko człowieku, ale i psu nie pozwala chodzić. Nie ma na jego bolszewizmy! (Baba wymówiła te słowa w złą godzinę. Po kilkunastu latach znalazła się „bolszewizma” na pana Karola i to, niestety, z rąk swojskiej rodzimej Bezpieki).

Karol Erdman posiadał furmana staruszka. Ile raty jechali bryczką z Tadeuszem, tyle razy pan Karol pytał furmana:

- Gdzie służyłeś w wojsku?

- W Kijowie.

- A kto był komandujuszczim wojskami kijewskogo wojennogo okruga?

Furman prostował się na koźle, jak na baczność, i odpowiadał:

- Jego prewoschoditielstwo gienierał-adjutant Michaił Iwanowicz Dragomirow.

- A często widziałeś generała Dragomirowa?

- Tylko jeden raz. Była parada i przechodziliśmy przed nim simularnym* marszem.

Miasteczko Podbrzezie warte jest wspomnienia z innego jeszcze powodu. Po powstaniu 1863 roku dzięki perfidnej robocie księdza-renegata cała ludność miasteczka dowiedziała się pewnego pięknego dnia, że z katolickiej stała się prawosławną. Kościół został zamknięty. Stanęła cerkiew. Tak trwało do roku 1906. Tylko że ludność przekradała się na tajemne śluby i chrzciny do Wilna do księży katolickich. Po ukazie tolerancyjnym 1906 roku znowuż pewnego poranka - tym razem pop prawosławny dowiedział się ze zgrozą, że nie ma już on parafian, bo cała ludność jest katolicka. Po kilku miesiącach, nie mogąc wyżyć bez pomocy materialnej parafian, zamknął cerkiew na kłódkę i opuścił miasteczko. Ta cerkiew zamknięta na kłódkę, powoli murszejąca pod wpływem lat, pozostała w tym stanie do roku 1939, jako ciekawy pomnik zwycięstwa ducha nad przemocą. (Akcja Sławoja Składkowskiego niszczenia świątyń prawosławnych jakoś ominęła Podbrzezie).

Gdybym chciał opisać wszystkie dwory, dworki, leśniczówki i gajówki, gdzie polował Tadeusz Irteński, zajęłoby to całą księgę. Toteż na zakończenie tego rozdziału - dwie anegdoty, za których autentyczność ręczę.

Karol Wagner z Wielkich Solecznik, wielki myśliwy i wielki rolnik, miał brata Witolda, zwanego Witulkiem. Witulek, właściciel historycznego Pawłowa* również wielki myśliwy i znakomity strzelec, niestety rozpił się. Tadeusz był u niego dwa czy trzy razy na polowaniu, ale przestał przyjmować zaproszenia przekonawszy się, że Witulek ma wskutek alkoholizmu halucynacje, w których czasie zdradza niebezpieczne tendencje chwytania za rewolwer i strzelania do urojonych widm. Opowiadano, że żona go opuściła, nie mogła bowiem wytrzymać: zdarzało się że w nocy Witulek widział stado olbrzymich szczurów przebiegających spod jego łóżka pod łóżko żony i otwierał ogień z rewolweru do tych wyimaginowanych szczurów. Otóż raz odbyło się zimą w Pawłowie polowanie zbiorowe, na które przybył z Wilna pan Ronczewski, właściciel sklepu z bronią i amunicją, przedstawiciel znanej firmy Warszawska spółka myśliwska. W czasie jednego z miotów posłyszano ze stanowiska pana Ronczewskiego dwa strzały - błyskawicznie jeden po drugim. Gdy się miot skończył ujrzano pana Ronczewskiego leżącego na śniegu w kałuży krwi z raną w plecy poniżej prawego płuca. Gdy go podnoszono, był przez chwilę przytomny i zdołał wyszeptać: „To nieszczęśliwy wypadek”. Mimo tego oświadczenia obecni, a również policja i lekarze dziwowali się, w jaki sposób pan Ronczewski mógł się sam postrzelić w plecy? Dopiero po przyjściu do zdrowia dowiedziano się szczegółów. Był mroźny dzień i pan Ronczewski stał z rękami w kieszeniach kurtki trzymając odbezpieczoną dubeltówkę pod prawym ramieniem. Od zimna poruszał się. Cyngiel dubeltówki zaczepił o jakieś rzemienie u pasa. Nastąpił strzał. Siła odrzutu wyrwała dubeltówkę, która poleciała w tył i uderzyła kolbą o zmarzniętą ziemię. Nastąpił drugi strzał i cały nabój śrutu nr. 1 ugodził pana Ronczewskiego w plecy. Niezwykły wypadek zakończył się szczęśliwie. Ale można sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby pan Ronczewski umarł nie odzyskawszy przytomności, zwłaszcza że Pawłów i jego właściciel mieli pod względem „alkoholowych” strzałów opinię wyrobioną.

Druga anegdota. W roku 1924 Tadeusz jechał pociągiem w stronę Baranowicz. Miał ze sobą strzelbę w futerale. W korytarzu spotkał Aleksandra Wiertinskiego. Ten jechał do Baranowicz na koncert. Zamienili kilka słów serdecznego powitania, po czym Wiertinski spojrzał na strzelbę Tadeusza i westchnął:

- A więc jedzie pan na polowanie - powiedział smutnym głosem.

Tadeusza zdziwił ton Wiertinskiego.

- Czyżby pan lubił polowanie? - zapytał.

- Uwielbiam (obożaju)! - odpowiedział Wiertinski i raz jeszcze westchnął głęboko.

Tadeusz bardzo się zdziwił, gdyż nie mógł sobie wyobrazić „smętnego Pierrota” łażącego z wyżłem po mszarach.

Rozdział XXV

HRABIA PALATYNU

Rewolucja pożera nie tylko własne dzieci, ale przede wszystkim cudze. Pożarła też, zostawiwszy tylko małą resztę, zdobycze wojenne Bohdana Zalutyńskiego. Przepadły miliony, które dostał w roku 1915 tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne. Przepadły razem z krachem giełdy petersburskiej. Po traktacie ryskim dodatkowy cios spotkał Bodzia. W czasie wojny ożenił się w Mińsku z jedną z najbogatszych panienek na Litwie, córką Stanisława Swidy, właściciela pięknych dóbr Hlewin pod Borysowem. Hlewin znalazł się po złej stronie granicy wyznaczonej przez traktat ryski. Bodziowi została żona, zresztą przystojna i miła osoba, ale przepadł posag.

Na szczęście własny majątek Bodzia Duchowlany powiatu grodzieńskiego był po dobrej stronie granicy ryskiej. Ponieważ dwór w Duchowlanach był przez wojnę zniszczony, więc Bodzio osiadł w sąsiednim majątku - Złobowszczyźnie, który wydzierżawił od siostry, Bodzio przestał być milionerem, ale był jednym z zamożniejszych ziemian w powiecie. Mógł więc sobie żyć dla własnej przyjemności.

W tym miejscu pozwolę sobie na maleńką dygresję natury filozoficznej. Wszyscy żyją dla własnej przyjemności, a różnica między ludźmi polega tylko na tym, że nie wszystkim to samo sprawia przyjemność. Jednym sprawia przyjemność zbawianie ludzkości - doczesne lub pozagrobowe - przy czym ci, co pragną zapewnić ludzkości szczęśliwość doczesną, mało się różnią od gwarantujących zbawienie po śmierci, bowiem osiągnięcie szczęśliwości doczesnej rozkładają na szereg pokoleń. Drugich pociąga, łudzi i upaja urok „władzy”. Inni - zbierają znaczki pocztowe, albo hodują psy, albo piszą wiersze, albo miewają i ogłaszają wizje polityczne. Jeszcze innym sprawia przyjemność pisania reportaży, albo prac naukowych, albo przyczynków, albo memuarów. Wyjątek stanowi autor niniejszej kroniki, pisanie jej bowiem nie sprawia mu najmniejszej przyjemności. Kreśli dzieje rewolucyjnej epoki, której był świadkiem, wyłącznie z dobrze zrozumianego obowiązku wobec potomności.

Bodnio nie gardził powszechnie uznanymi rozrywkami, a więc pieśnią, winem i dziewczynkami, ale największą przyjemność sprawiało mu robienie tzw. głupstw. Ludzie przeciętni zwykle wstydzą się swych głupstw. Bodnio -inaczej. Z zajęcia robienia głupstw stworzył sobie główne źródło przyjemności i zajęcie to usystematyzował. I prawdopodobnie przypadł mu najszczęśliwszy udział w życiu.

Zaczęło się od rzeczy drobnych jeszcze przed pierwszą wojną, gdy zaczął w Warszawie prześladować telefonicznie jakiegoś biednego pana Feldsztejna. Inna rzecz że prześladowanie to wznowił po wojnie i zajęciem tym „zaraził” szereg przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych, z których jeden - ku uciesze jednego z czerwoniaków warszawskich - wpadł w ręce policji złapany na gorącym uczynku telefonowania do pana Feldsztejna.

W czasie wojny wsławił się w Mińsku tym, że wraz z przyjaciółmi braćmi Eynarowiczami rozrzucał pieniądze na ulicę z balkonu restauracji Europejskiej. Oczywiście prasa polska bardzo ostro skarciła za to rozrzutników. Potem poszło parę kawałów nieco makabrycznych. Popularny wówczas w Rosji tygodnik „Sinij żurnal” umieszczał w każdym numerze po kilkadziesiąt miniaturowych fotografii bohaterów „wojny ojczyźnianej” zarówno poległych na polu walki, jak i żywych, ale odznaczonych krzyżami lub medalami. Otóż Bodnio posłał „Siniemu żurnalowi” fotografię Stasia Eynarowicza, dekującego się w Czerwonym Krzyżu, z napisem: „nagrodzony medalem św. Jerzego, poległ”. Jedna z sąsiadek Stasia natychmiast po zobaczeniu tej fotografii dała na mszę świętą za jego duszę oraz posłała depeszę kondolencyjną matce. Staś ani myślał umierać i przetrwał w dobrym zdrowiu jeszcze ćwierć wieku, aż w latach 1939-1940 wykończyła go deportacja bolszewicka.

Staś miał brata Wincentego, młodzieńca przystojnego a postawnego, który jednak zbytnią odwagą nie grzeszył. W szczególności bał się piekielnie nie tylko śmierci, ale wszystkiego, co śmierć przypominało, a więc trumien, pogrzebów i tp. Jemu więc posłał Bodnio trumnę, którą numerowi za odpowiedni napiwek należycie ustawili w numerze hotelu Paryskiego, gdzie mieszkał Wacio. Wróciwszy po kolacji do numeru i ujrzawszy trumnę Wicio podobno zemdlał.

W czasie wojny Bodnio urządził szereg innych kawałów, a więc np. brał udział w igraszkach swawolnych na pensji pani Witwińskiej w Mińsku (rozdz. X).

Zamieszkawszy po wojnie w Złobowszczyźnie Bodnio przede wszystkim polował. Był świetnym strzelcem. Do zajęcy i lisów strzelał kulą. Gdy raz lis wyszedł na jego stanowisko i zatrzymał się, Bodnio uznał strzał do celu nieruchomego za niegodny honoru myśliwskiego i krzyknął: „Zdrastwujtie, fuks!” Lis prysnął jak strzała i Bodnio go wtedy ubił kulą.

Był raczej oszczędny, nie lubił wydatków ekstra, z zasady nikomu nie pożyczał, ale na głupstwa nie żałował pieniędzy. A więc zapłacił 25 złotych parobkowi za naukę plucia przez zęby cienkim i długim strumieniem - sztuka, w której tylko chłopi celują.

Również za grube pieniądze wynalazł gdzieś - przy pomocy faktora pana Wolikowa, o którym będzie jeszcze mowa - pasiastą białoczarną budkę. Za czasów rosyjskich w takiej budce siadywali wartownicy. Nie żałował też pieniędzy na wynalezienie i kupno budzika z portrecikami Mikołaja II i carowej na cyferblacie. Budziki takie były za czasów carskich pospolite, kosztowały grosze i były w posiadaniu każdego zamożniejszego chłopa, drobnego urzędnika, rzemieślnika, ale po rewolucji znikły. Bodnio postanowił więc zdobyć taki antyk i w końcu go zdobył.

Raz u fotografa w Grodnie oglądając stosy zakurzonych zdjęć przedwojennych natrafił na fotografię cara Mikołaja II w Białowieży na de pałacyku myśliwskiego. Jeden go szczegół zastanowił na tym zdjęciu. Cesarz siedział na koniu z głową z lekka pochyloną, a przed nim na trawniku pozostawała dość duża pusta przestrzeń. Bodziowi od razu zaświtał pomysł, aby tę pustkę zapełnić. Wygrzebał u fotografa zdjęcie - swoje i Wicia Eyrtarowicza - i kazał sporządzić fotomontaż. Fotomontaż kosztował go słono, ale się udał: cesarz z lekka pochylony na siodle zdawał się rozmawiać ze stojącymi przed nim na trawniku Bodziem i Wiciem. Bodnio kazał wyryć na negatywie napis po rosyjsku: „Jego cesarska mość cesarz pan najmiłościwiej rozmawia z wybitnymi ziemianami gubernii grodzieńskiej Wincentym Eynarowiczem i Bohdanem Zalutyńskim”. Fotografia - oszklona i w ładnych ramkach - wisiała do ostatka w gabinecie Bodnia w Złobowszczyźnie.

Oficjalnym zawodem wspomnianego Wolikowa był handel końmi, naprawdę jednak był tzw. faktorem. W okresie międzywojnia zawód ten już wygasał, ale faktorów spotykano jeszcze - tu i ówdzie na ziemiach Polski i Litwy. Przez Wolikowa Bodnio zdobył wspomnianą pasiastą budkę wartowniczą, która weszła do legendy o ostatnim, facecjoniście, litewskim z następującego powodu. Bodnio urządził zimą polowanie zbiorowe, na które zaprosił m.in, starostę grodzieńskiego pana Rogalewicza, b. adwokata mińskiego, komisarza ziemskiego i komendanta powiatowego policji państwowej. Gdy zaproszeni podjeżdżali saniami przed ganek, oczom ich prezentował się widok niezwykły. U stóp ganku stała budka w białe i czarne pasy, a przed nią Wolikowi w mundurze szlacheckim dziada Bodnia - we fraku z czerwonym kołpierzem i złotymi guzikami i w kapeluszu trójgraniastym. W ręku trzymał półmuzealną jednorurkę pistonówkę, którą prezentował wchodzącym na ganek gościom. Gdy zbliżył się starosta, Wolikowi wykrzyknął:

- Zdrawija żełaju, wasze wysokorodje!

Na powitanie komisarza ziemskiego:

- Zdrawija żełaju, wasze wysokobłagorodje!

Na powitanie komendanta policji:

- Zdrawija żełaju, wasze błagorodje!

A gdy sam Bodnio zbliżył się do budki:

- Zdrawija żełaju, wasze impieratorskojo wysoczestwo!

(Proszę zwrócić uwagę na gradację tytulatury: tytuł „wysokorodja” odpowiadał stopniowi majora i pułkownika; tytuł „wysokobłagorodja” - stopniowi kapitana; tytuł „błagorodja” - oficerom najniższych stopni; no a tytuł „impieratorskiego wysoczestwa„ przysługiwał wielkim książętom krwi cesarskiej).

Stosunek Bodnia do Wolikowa był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu - nie odwracając głowy - podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami:

- Possij dziedzicowi paluszek (pososi barinu palczik).

Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodnio miał zwyczaj podawać chłopom-petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec „paluszka”. (W tym miejscu autor chce podkreślić, że zwyczaj całowania ręki męskiej przez chłopów był zupełnie zarzucony w okolicach Baćkowa już w końcu XIX wieku, Tadeusz Irteński spotykał się z tym zwyczajem po pierwszej wojnie na Polesiu i w powiatach miechowskim i włoszczowskim województwa kieleckiego).

Razu pewnego Bodnio kazał Wolikowowi podpisać papier, w którego treści biedny faktor się nie zorientował. Papier brzmiał: „Do Pana Wojewody w Białymstoku.

Nazywam się Wolikow. Nazwisko moje końcówką swoją przypomina nienawistne czasy zaborcze. Poza tym nie odpowiada mojemu zawodowi, handluję bowiem nie wołami, ale końmi. Wobec tego mam zaszczyt prosić Pana Wojewodę o łaskawe zezwolenie na zmianę mego rodowego nazwiska Wolikow na nazwisko Ogier”.

Podanie trafiło w tryby maszyny administracyjnej i otrzymało bieg urzędowy. Nikogo treść jego nie dziwiła, był to bowiem okres epidemii zmiany nazwisk, gdy w Monitorze Polsku można było przeczytać, że Mucha chce zmienić nazwisko na Potocki, Muttermilch na Matecki, Hirschklau na Jedlewski, Jeba na Jebasiński, Goldwasser na Wodziński. Gdy jednak przyszło wezwanie urzędowe o zapłacenie dość znacznej sumki na koszta ogłoszenia w Monitorze (Monitor zdzierał za drobne ogłoszenia 20 razy więcej niż normalna gazeta), Wolikow zaprotestował: nigdy podania o zmianę nazwiska nie składał! Wszczęto do chodzenie i Bodziowi groziłyby może tzw. „grube nieprzyjemności”, gdyby nie zacny starosta Rogalewicz, który sprawę zatuszował wyjaśniając że zaszło nieporozumienie.

Jak Bodnio stał się hrabią Palatynu? Paru pisarzy, którzy słyszeli coś piąte przez dziesiąte, pociągnęła barwna sylwetka Bodzia i paru z nich opowiadało o jego kawałach, a w szczególności o jego papieskim hrabiostwie. Niestety, w opowieściach tych pisarzy dużo było może dobrych chęci, ale i dużo informacji z drugiej i dalszej ręki i bardzo dużo nieścisłości. A najwięcej historii przekręconych, brodatych anegdot przypisywanych od 150 lat bądź oficerom rosyjskim bądź kupcom moskiewskim. Na autora więc kroniki niniejszej spada zaszczyt skreślenia pierwszej i jedynie autentycznej wersji legendy o Bohdanie Zalutynskim.

Pierwsze ziarnko idei zostania hrabią papieskim zapadło w głowie Bodzia w pierwszych latach niepodległości po sutym obiedzie w Bristolu w Warszawie. Kazał sobie podać blankiet telegraficzny i napisał telegram tej treści: „Vatican - Saint Pere - priere bćnediction - Zalutynski Hotel Bristol Varsovie”. Nie wiadomo, czy Bodzio liczył nawet na odpowiedź na tę depeszę. Ale nazajutrz odpowiedź przyszła. Była podpisana przez karnynała Gaspariego i zaczynała się słowami „Sancta padre implorata benedictione”... Odpowiedź poszła natychmiast pod szkło i w złote ramki i zawisła w Złobowszczyźnie na ścianie obok fotografii cara Mikołaja II najmiłościwiej rozmawiającego z Bodziem Zalutyńskim i Wiciem Eynarowiczem.

Odpowiedź kardynała bardzo imponowała proboszczowi duchowlańskiemu, który nieraz odwiedzał Bodzia jako kolatora dobrodzieja. W czasie jednych z tych odwiedzin przy kawie i kieliszku nalewki Bodzia powiedział:

- Księże proboszczu, chciałbyś zostać honorowym kanonikiem?

- Chciałbym - westchnął proboszcz.

- Otóż mam propozycję. Ty dla mnie wystarasz się o hrabiostwo papieskie, a ja dla ciebie o honorową kanonię.

I tu wyłożył księdzu prosty i genialny plan. Stanisław Mackiewicz powiedział, że hrabiostwo papieskie było „tanne”, a Melchior Wańkowicz, że kosztowało 5 funtów. Nic mi nie wiadomo o cenie rynkowej tego hrabiostwa, ale wiem, że Bodzia Zalutyńskiego nie kosztowało ani grosza. Jako właściciel dużego majątku musiał oddać część ziemi ornej na reformę rolną. Otóż ułożył się jakoś z komisarzem ziemskim, że kilkanaście hektarów skazanego na reformę gruntu przydzielono małosolnej parafii. Proboszcz wystosował zaraz pismo do kurii wychwalając pod niebiosa hojnego kolatora, wielkiego dobrodzieja, najprzykładniejszą owieczkę w swej parafii. Udał się z pismem osobiście do biskupa wskazując, że za taki bezprzykładny uczynek dla kościoła należy się dobroczyńcy jakiś zaszczyt nadany przez stolicę apostolską. W tym samym czasie Bodzio objeżdżał sąsiednie dwory, dworki i zaścianki zbierając podpisy pod petycją do biskupa o nadanie jakiegokolwiek zaszczytnego wyróżnienia zacnemu i zasłużonemu proboszczowi. Zebrał kilkaset podpisów i osobiście doręczył petycję biskupowi. W kilka miesięcy później proboszcz dostał tytuł kanonika honorowego, a Bodzio - tytuł Hrabiego Palatynu, kawalera Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej i Kawalera Zakonu Grobu Świętego. Bodzio sprawił sobie natychmiast strój przepisany: kapelusz trójgraniasty z pióropuszem, biały płaszcz do kostek i szpadę. Obstalował też sobie bilety wizytowe:

Bohdan Zalutyński

Hrabia Palatynu

Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej

Kawaler Zakonu Grobu Świętego

Obywatel Ziemi Grodzieńskiej.

Zrobił też i rozesłał przyjaciołom i znajomym podobiznę swoją w tym stroju rycerskim. Jeździł też w nim w niedziele do kościoła. Gdy jechał w otwartym powozie lub szedł w nim z powozu do świątyni, pobożne chłopki klękały w przekonaniu, że spotykają wysokiego dostojnika kościelnego.

Melchior Wańkowicz w jednym ze swych. wspomnień o Bodziu Zalutyńskim, którego nazywa „Bubą” - choć jako żywo nikt nigdy tak hrabiego Palatynu nie nazywał - opowiada o jakimś kawale Bodzia polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi czy Żydkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina „samodura” z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu. Inny natomiast kawał „drogowy” Bodzia jest oryginalny i autentyczny. Jechał samochodem z braćmi Eynarowiczami. Szkapa chłopska wystraszyła się i wywróciła wóz z chłopem i babą. Wściekły chłop cisnął kamieniem w samochód. Automobiliści zatrzymali maszynę, złapali chłopa i posadzili do auta.

- Widzisz - powiedział Zalutyński - ty w nas kamieniem, a my ciebie powozimy autem dla przyjemności. Rozmawiając przyjaźnie z chłopem odjechali tak ze trzydzieści kilometrów przy czym chłop jadąc pierwszy raz w życiu autem nie orientował się ani w czasie, ani w przejechanej przestrzeni. Gdy co najmniej sześć godzin drogi piechotą dzieliło ich od miejsca wypadku, wysadzili chłopa dając mu parę złotych na wódkę.

Rudy bywał nieraz gościem w Złobowszczyźnie. Urządzali wtedy wspólne kawały. Raz chodziło o odpowiedź na list jakiejś panienki powiatowej, która się oświadczyła Bodziowi w miłości. Rudy w charakterze sekretarza osobistego Bodzia wystukał odpowiedź na maszynie z nagłówkiem:

Zarząd Dóbr Duchowlany i Złvbowszczyna

Wydział spraw mniejszej wagi

Żeby zakończyć część „wiejską” legendy o Bohdanie Zalutyńskim zaznaczę, że nigdy nie sprzedawał tego samego zboża kilku Żydom naraz, aby potem urządzić wyścig, że zboże dostanie się temu z kupców, który pierwszy dobiegnie do spichrza. Tego rodzaju kawał urządził nie Bodzio, ale Franio Czapski z Nowosiółek pod Oszmianą.

Warszawskich kawałów Bodzia nie spisać na wołowej skórze. Do najcelniejszych należy przyjęcie, które urządził na cześć państwa Halletów z Mianocic pod Miechowem - z udziałem generała Józefa Hallera. Jak już wspomniałem Bodzio był rozrzutny tylko gdy chodziło o głupstwa - poza tym nie lubił wydatków ekstra w rodzaju „fund” i pożyczek. Podejmowany gościnnie i wystawnie przez Halletów w Mianocicach - na balach i polowaniach - poczuwał się do obowiązku rewanżu. Ponieważ przyjęcie w restauracji byłoby zbyt kosztowne, więc urządził je w „kurwim dołku” na Sewerynowie, o którym już była mowa w tej kronice. Jadła dostarczyła pobliska restauracja „Lija”, napoje alkoholowe kupiono w sklepie wódczanym. Aby specjalnie uczcić generała Hallera, Bodzio kupił kolorową podobiznę generała, ustawił ją u szczytu stołu między oknami, ozdobił gałązkami zieleni i zapalił przed nią parę świeczek, jak przed obrazkiem świętym. Gdy generała wprowadzono z honorami do pokoju, zmieszał się na tak niespodziewany widok, zarumienił się z lekka i nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie ochłonąwszy wybąkał pierwsze zapewne słowa, które mu przyszły do głowy:

- Nie jestem bardzo podobny do siebie na tej fotografii.

Na to Bodzio położył rękę na piersi i rzekł z deklamacją:

- Podobieństwo, panie generale, nosimy w sercu!

A potem dodał ciszej, ale tak, że wszyscy słyszeli:

- Jesteśmy kolegami, panie generale. Ja - rosyjski pułkownik, pan - polski generał. To mniej więcej to samo...

(Mówiąc o rosyjskim pułkownikostwie miał na myśli swą służbę w „gwardii sanitarnej” wielkiej księżny Marii Pawłówny).

Uczta udała się. Było gwarno i wesoło. Opowiadano kawały myśliwskie i niemyśliwskie. Pito na umór. Wznoszono toasty.

Był tylko jeden drobny zgrzyt. Oprócz generała Hallem był jeszcze drugi gość honorowy - major Jaworski, słynny zagończyk, który w parę lat później miał zginąć w okolicznościach szczególnie tragicznych. Był nałogowym pijakiem i przyszedł na przyjęcie już dobrze napompowany. Był blady i milczący. Upi­jał się zawsze na ponuro. Posadzono go obok żony Bodzia pani Lali. Zacna pani Lala, zaszczycona sąsiedztwem bohatera narodowego, postanowiła go bawić - nie bacząc, że milczał patrząc w talerz i wychylając kieliszek po kieliszku. Aż w pewnej chwili Jaworski nie mógł wytrzymać tej damskiej paplaniny i powiedział głośno:

- Co mi pani zawraca głowę! Pani w życiu tyle nie na...ła, ile ja przeżyłem.

Wkrótce po tym odezwaniu się był już tak pijany, że go odprowadzono do sąsiedniego pokoju i położono do łóżka. Nazajutrz, gdy mu powiedziano, jak się zachował, pośpieszył do Zalutyńskich do hotelu - z przeprosinami. Naturalnie „w szaserach”.

Na Sewerynowie na tym samym korytarzu mieszkał niejaki pan Bober. W czasie jednej z licznych wizyt Bodzia libacja była tak hałaśliwa, że pan Bober nie mógł wytrzymać i wyszedł w szlafroku na korytarz prosząc o ciszę.

- A pan kto? - spytał Bodzio.

- Bober jestem.

- Ach tak! No to ja do pana pif-paf!

(Tu nadmienię, że do generała Zająca Bodzio nigdy nie „strzelał”. Ani telefonicznie, ani w inny sposób. Strzelał może kto inny, ale nie Bodzio).

Zachęcony otrzymaniem błogosławieństw, wysokich tytułów i honorów rzymskich Bodzio rozpoczął kolekcjonowanie orderów cudzoziemskich. Czyhał więc pilnie, czy się coś nie przydarzyło, czy to komuś z panujących, czy dyktatorowi lub premierowi. Odpowiednio do okoliczności posyłał albo depeszę kondolencyjną, albo gratulacyjną. Czy była to śmierć Aleksandra greckiego pogryzionego przez małpę, czy nieudany (zmyślony?) zamach na Mussoliniego, czy tragiczna śmierć królowej Astrid belgijskiej, czy zamordowanie Aleksandra jugosłowiańskiego, prezydenta Doumera lub kanclerza Dollfussa, czy inne wypadki w okresie między dwiema wojnami, o których dziś mało kto pamięta, za raz Bodzio wysyłał depeszę. Wysłał też rzecz jasna depeszę, do generała Franco po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii.

- Cóż ty myślisz - mówił nieraz Tadeuszowi - za kilka lat będę miał odznaczenia wszystkich krajów europejskich. A potem zabiorę się do Azji i do Ameryki południowej.

Niestety, wybuchła wojna 1939, dużo odznaczeń utknęło gdzieś po drodze i kolekcja Bodzia urwała się nie osiągnąwszy nawet połowy krajów europejskich.

Bodzio puszczał się nieraz na kawały ryzykowne. Tak np. było to na premierze jakiejś sztuki „futurystycznej” w Reducie, w okresie, gdy się mieściła w gmachu Teatru Wielkiego. Na scenie snuły się jakieś niesamowite zjawy i rozlegały się nieartykułowane wycia. W pierwszym rzędzie siedział Bodzio w towarzystwie Rudego, Tadeusza, Janka Bochwica, Tosia Januszkowskiego, Wiktora Piotrowskiego i jeszcze paru innych „darmozjadów” litewskich obijających wtedy bruki warszawskie. Zanim futurystyczną szmirę dociągnięto do połowy pierwszego aktu, Bodzio wstał i oznajmił głosem tubalnym:

- Dość tego skandalu! Chodźmy na kolację! Nigdy by za czasów Skałom nie ośmielono się wystawić takiej bzdury na cesarskiej. No ale cóż - wszystko dziś jest możliwe w tych nowych republikach - litewskiej, łotewskiej.:. cygańskiej...

Przyjaciele powstali z miejsc z hałasem i podążyli za Bodziem. Żegnały ich sykania, ale i głosy aprobaty: „Mają rację!” Bodzio był mistrzem riposty, może niezbyt subtelnej, ale błyskawicznej i dobitnej. A więc kiedyś przy stoliku w tymże Bristolu pan Mieczysław Bohdanowicz, potentat wileński, omawiał świeżą nominację adwokata pana Rogalewicza na starostę grodzieńskiego.

- To mój przyjaciel - oznajmił Bodzio z dumą.

- O tym szczególe nie wiedzieliśmy - zauważył pan Bohdanowicz uśmiechając się sarkastycznie pod staropolskim wąsem. Bodzio poczerwieniał i krzyknął:

- A więc ja panu mówię, bo widzę, że pan nic nie rozumie!

Dużo kawałów Bodzia nie nadaje się do druku nawet w dzisiejszym okresie rozluźnienia obyczajów literackich. Wszystkie te kawały niecenzuralne obracają się zresztą dokoła jego niezwykłej siły męskiej, która wprawiała w podziw i trwogę nawet kobiety uprawiające miłość zawodowo. Zapytany raz przez Tadeusza o sekret tej rekordowej wytrwałości męskiej wyjaśnił, że w chwilach, gdy inni poddają się uczuciu wzrastającej ekstazy miłosnej, on myśli o terminach płatności weksli i o podatkach.

Bohdan Zalutyński, Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej, Kawaler Zakonu Grobu Świętego i Hrabia Palatynu zmarł w Polsce w roku 1959 w wieku lat 74. Zmarł w odorze legendy ostatniego facecjonisty litewskiego*.

Rozdział XXVI

PIEŚŃ O RUDOMINIE

Rudego nazywano czasem „rezydentem”, czasem „trefnisiem”. Dalej pokażę, że przezwiska te były zarówno bezpodstawne, jak krzywdzące. Tutaj warto zanotować, że takimi epitetami obdarzali Rudego ludzie zwani na Litwie „prymakami”, o których pisałem w rozdziale XVIII-ym. Stanowisko prymaka nie cieszyło się szczególną estymą i budziło uśmieszki lub drwiny. Prymaty, widzieli to lub czuli i w celu psychicznej kompensacji szukali bliźnich, którym by mogli przypiąć jakąś łatkę. Stąd - nazywanie Rudego, któremu na ogół do pięt nie dorośli, „rezydentem” albo „trefnisiem”.

Rudy był przede wszystkim naturą barwną i bogatą. Już za życia był legendą, a po drugiej wojnie kilku autorów ulokowało go swoich wspomnieniach. Niestety, wszystkie znane mi opowiadania o Rudym są najczęściej z drugiej ręki, przekręcają znacie kawały Rudego, lub przypisują mu kawały od 200 lat przypisywane tym lub innym oryginałom litewskim. Legenda więc o Rudym została, jak zresztą przystoi każdej legendzie, mocno łgarstwem podbarwiona.

Rudomina był przede wszystkim poetą. Utwory jego rozsyłane przyjaciołom w listach nigdy nie ukazały się w druku. Zapadną też w przepaść niepamięci razem ze śmiercią ostatniego z przyjaciół Rudego. Zresztą poezje Rudego były pisane przeważnie szczególnym polsko - rosyjsko - białoruskim żargonem i mogą być zrozumiane tylko przez kogoś, kto zna dobrze te trzy języki. Czy jednak mogą być „zrozumiane”? Chodzi o to że Rudy pisał bez sensu. Sheer nonsense zbliża jego utwory do poezji współczesnej, wątpić jednak należy, czy poeci dnia dzisiejszego przyjęliby go do swego cecha. Z ich punktu widzenia wiersze Rudego mają wadę całkowicie dyskwalifikującą: pisząc głupstwa Rudy bardzo skrupulatnie przestrzegał rymu i rytmu, czyli że z punktu widzenia poetyki nowoczesnej popełniał grzech śmiertelny.

Byłoby bezcelowe rozwodzić się dalej nad poezją Rudego. Dam tylko parę przykładów, aby czytelnik miał choć przybliżone o niej pojęcie.

Przyjaźnił się ze starszym od siebie o pół pokolenia malarzem Stanisławem Bohusz Siestrzeńcewiczem, twórcą słynnych szkiców piórkiem z dziedziny folkloru litewsko-białoruskiego. Pewnego razu Rudy zwraca się do pana Siestrzeńcewicza:

- Napisałem wiersz, w którym użyłem terminu malarskiego. Rzuć okiem i powiedz, co o tym myślisz.

Wiersz brzmiał:

To jeszcze dobrze w maju,

Co robić w czerwcu, pytam,

Do tego w naszym kraju

I z takim drzeworytem?...

Siestrzeńcewicz wpadł w pasję:

- Jesteś bałwan i dureń! Wypraszam sobie na przyszłość zwracanie się do mnie z takimi idiotyzmami.

Innym razem napisał wiersz poświęcony znanym ongi w Mińsku osobistościom pt. „Ludzie Mińska”. W wierszu tym była strofa o prezydencie miasta Mińska Stanisławie Chrząstowskim i jego szwagrze Rudolfie Porzeckim:

Chrząstowski, Mińska mer,

A z nim Porzecki, dzielny mąż.

A imię ich czterdzieści czter,

Wkluczając gąbkę - patrz epohge.

Bohdan Wańkowicz mieszkający z Rudolfem Porzeckim w Postawach miał nieostrożność pokazać ten wiersz panu Rudolfowi, zwanemu Rudźką. Rudźka rozgniewał się nie na żarty.

- Ależ to idiotyczne! - ryknął.

- Idiotyczne - przyznał Bohdan.

- A jednak ty, Bohdanie, uważasz to za dowcipne?

- Dowcipne... Nie wiem. Dowcip to rzecz względna. Uważam, że wiersz jest zabawny.

- A ja uważam, że nie jest ani zabawny, ani dowcipny, a po prostu głupi! Ot, kiedyś w Mińsku stary Legatowicz pisywał dowcipne wiersze...

(Legenda o dowcipnych wierszach starego Legatowicza, ojca adwokata, była legendą martwą, gdyż ani na piśmie, ani w pamięci ludzkiej nie zachował się ani jeden wiersz tego satyryka mińskiego drugiej połowy XIX wieku).

Rudy pisywał też z rzadka satyry zrozumiałe nawet dla niewtajemniczonych. Miał on - na szczęście nie on jeden! - wstręt do histerycznego patriotyzmu polegającego na westchnieniach, wykrzyknikach, frazesach, smarkaniu się, wierszyku „Kto ty jesteś? - Polak mały”, rymach „ojczyzny-blizny” i - „Rocie” Konopnickiej. Napisał więc parodię „Roty”. Uznał, że zapowiedź poetki „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” jest za słaba i zamienił ją wierszem „nie będzie Niemiec na nas s...”

Dziesięcioletni pobyt w powiecie miechowskim, którego ziemiaństwo było zatrute toksynami endecji, natchnął Rudego do napisania szeregu rymowanych paszkwilów skierowanych przeciwko Józefowi Piłsudskiemu. Było to jednak raczej uprawianie sztuki dla sztuki. Rudego bowiem polityka mało interesowała. Tyle tylko że jako ultrakonserwatysta nie znosił socjalistów.

Pisywał też utwory „dla dzieci”. Ułożył m.in. elementarz, w którym np. literę „U” ilustrowały takie przykłady: „tu dwa ule, a tu dwie dupy”... „upławy u Urszuli”. Poza tym układał zagadki. Jedna z nich zaczynała się tak:

Wyłazi ze mnie czasem kiełbaska,

Ciemnobrązowa cynamon-laska...

I kończyła:

Któż taka jestem? Zgadnij że dziecię!

Znaleźli się niegodziwcy, a w ich liczbie autor tej kroniki (bije się mocno w piersi!) którzy tych wierszyków uczyli swych sześcioletnich siostrzeńców ku zachwytowi latorośli a ku wielkiemu - i słusznemu - oburzeniu matek.

Popisowym numerem Rudego był wykład o literaturze białoruskiej. Polegał na recytowaniu i komentowaniu sprośnych wierszyków zaczerpniętych z autentycznego folkloru białoruskiego. Wykład miał ogromne powodzenie - po pierwsze dlatego, że komentarze były absurdalne, a po drugie - że przed recytacją każdego kawałka prelegent zapowiadał: „A teraz powiem państwu wiersz pióra pani Ludwiki Życkiej”*, albo: „A teraz posłyszą państwo utwór Zdzisława Kleszczyńskiego, który dostał nie dawno pierwszą nagrodę na konkursie welocypedowym”. Ta druga zapowiedź była aluzją do pierwszej nagrody „Tygodnika Ilustrowanego” zdobytej przez Kleszczyńskiego w roku 1913 za wiersze o ks. Józefie Poniatowskim pt. „Książę”.

Łatka „rezydenta” uczepiła się Rudego między innymi z takiego powodu. Spędził szereg lat w Mianocicach powiatu miechowskiego u państwa Józiolostwa Hallerów. Gdy spytano panią Hallerową, czy Rudomina jest ich krewnym, bo stale mieszka w Mianocicach, zapytana odpowiedziała:

- Nie, nie jest krewnym, a tylko przyjacielem. A po chwili dodała:

- Wyszło trochę zabawnie, bo przyjechał do nas na trzy dni, a siedzi trzynaście lat.

Złośliwość - zapewne mimowolna - pani Hallerowej nie była ścisła. Po pierwsze Rudy przemieszkał w Mianocicach nie trzynaście, a tylko dziewięć lat, po drugie zaś co kilka miesięcy chciał wracać do siebie i za każdym razem zatrzymywano go dosłownie gwałtem. Rudy bowiem miał własny dom, do którego koniec końców wrócił około roku 1930-go. Był razem z braćmi Wackiem i Franiem właścicielem ładnych folwarków Soroki i Januszew w powiecie dziśnieńskim.

Długi pobyt Rudego w Kieleckim stanowił bujną kartę w jego życiu. Popijał tam, jeździł konno, polował, grywał w brydża. Kwaterą główną były wspomniane Mianocice, ale dużo czasu spędzał w Olesznie Kundzia Niemojewskiego, syna i spadkobiercy słynnego dziwaka Sergiusza. Rudy opowiadał Tadeuszowi dziwy o tym Olesznie. Tadeusz słuchał opowiadań Rudego .z niedowierzaniem, zanim się osobiście nie przekonał będąc latem 1923 na polowaniu na kaczki w Olesznie, jakim anachronizmem był ten dwór położony niemal w sercu Mazowsza. Pamięć o Karolu Radziwille Panie Kochanku i innych oryginałach litewskich sprawiła, że starym nawykiem myślenia właśnie okrojoną do obszaru „Ziem Wschodnich” Litwę uważano wciąż za rezerwat dziwactwa i „feudalnych” (proszę mi darować wyraz utarty lecz błędny!) obyczajów. Tymczasem wszelkie dziwactwa i „feudalizmy” znikły na Litwie niemal bez śladu po rewolucji i wojnie 1917-1920, natomiast w Olesznie powiatu włoszczowskiego „przedrozbiorowe” fantazje szlacheckie kwitły bujnym kwieciem. (Mówię o czasach kawalerskich Kundzia bo po poślubieniu panny „Kropki” Morawskiej z Miławczyc podobno się ustatkował). Gość w Olesznie dostawał osobny pokój z przybitą kartką ze swym nazwiskiem i miał przydzielonego kozaczka w liberii - zresztą przykładnie mazurzącego - który go na krok nie odstępował. W pewnych chwilach życia byłe to nawet krępujące. Wódka i szampan - zresztą węgierski Palugay - płynęły strumieniem. Nad ranem szczuto gończymi i chartami hodowanego lisa, albo strzelano do domowych kaczek na stawie. Wszystko to zresztą było niewinne i mniej lub więcej normalne. Gorzej że Kundzia trzymały się od czasu do czasu nieobliczalne szusy. A więc np. doniesiono mu, że jakiś urzędniczyna wydziału powiatowego we Włoszczowej rozpuszcza o, nim plotki, że trzyma w Olesznie barem (co poniekąd było prawdą ). Kundzio podstępnie zwabił tego urzędniczynę do Oleszna i kazał „kozaczkom” wsypać mu na ganku tuzin nahajów.

- Wiesz za coś dostał? - spytał Kundzio po egzekucji.

- Nie wiem.

- Za to, żeś kurwa. Powtórz!

- Za to, żem kurwa.

Incydent nie miał dla Kundzia przykrych następstw, bo biedny urzędnik po powrocie do Włoszczowej nikomu się ze wstydu nie skarżył.

Wspomniałem o szczuciu hodowanego lisa. Odbywało się na terenie olbrzymiego - długości chyba 500 kroków - czworoboku otoczonego z trzech stron budynkami. Czwartą stron był płot, a za nim łan zboża. Lisa wypuszczono z klatki i poszczuto gończymi. Był na pół oswojony i nie bardzo chciał uciekać. Dopiero gdy go gończe zaczęły skubać, puścił się galopem i od razu odsadził od piesków na pół długości czworoboku. Tymczasem dwa charty stały wyprężone na smyczy, wpatrzone w umykającego lisa. Gdy lisa dzieliło od zbawczego łanu zaledwie 100 kroków, dopiero wtedy puszczono charty ze smyczy. Tadeusz nie mający doświadczenia z polowaniem z chartami, przekonał się o szybkości tych psów. Jak strzały z cięciwy poleciały przez dziedziniec, przeskoczyły przez głowy gończych i dopadły lisa w chwili, gdy już-już miał się skryć w łanie pszenicy.

Odbiegłem jednak od tematu, bo rozdział jest poświęcony Rudemu, a nie Kundziowi Niemojewskiemu. Aby nie wracać już do kieleckiego okresu jego życia, dodam tylko, że nie wyniósł z tamtego okresu żadnych zdobyczy duchowych. O ziemiaństwie kieleckim był zdecydowanie ujemnego zdania:

- Zacni lecz dziwni to ludzie - mówił nieraz Tadeuszowi - jedynym tematem ich rozmów są albo kłopoty gospodarcze, co samo przez się jest nudne, albo: koń. Koń, który jest koniec końców bydlęciem pociągowym lub pod siodło, stanowi w ich rozmowach jedyny surogat poezji.

Na spisanie wszystkich kawałów Rudego trzeba by grubego tomu. Przytoczę więc tu kilka, nie tyle najcelniejszych, ile takich, które zapamiętałem.

Nie znosił utworów Gabryeli Zapolskiej. „To histeria, a nie literatura - powiadał - kobieta rodzi dziecko: zdawałoby się rzecz zwykła, ale u Zapolskiej „Gloria in excelsis Deo”.

Gdy w roku 1920 ukończyli z Tadeuszem służbę ochotniczą w lotnictwie, ofiarował przyjacielowi fotografię w mundurze z napisem: „Na pamiątkę wspólnej kampanii tureckiej”.

Czasem bawił się w trawestację znanych przysłów, np.: „Gdyby ciocia nie miała menstruacji, to byłaby co miesiąc zdrowa”.

Gdy latem 1917 roku bawił u Marylki Słotwińskiej w Rawaniczach i podkochiwał się w tej młodej wówczas i niebrzydkiej wdówce, ktoś z gości rawanickich spytał go: „Cóż pan porabia, pani Witoldzie?” - „A nic. Chodzę po polu i liczę kroki: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, moje”... (Chodzi o to, że wedle cywilnych praw rosyjskich wdowie przysługiwała siódma część majątku męża, czyli w interpretacji Rudominy dostałby w posagu każdy siódmy krok).

Pewnego razu zadziwił obecnych szczególną rachubą czasu: „Trzy już przeżyłem Konklawe”...

Opowiadanie o Janie Oskierce, znanym magnacie wileńskim, tak zaczął: „Gdy Oskierka skończył 21 lat, no bo nic innego nie skończył”...

Kiedyś w rozmowie z Tadeuszem zachwalał urodę jakiejś przyjezdnej panienki, której Tadeusz nie znał. „Co to za typ urody?” - spytał Tadeusz. „No, jak by ci powiedzieć; taka przystojna kurewska twarz”...

O panu S.W. nie odznaczającym się większą inteligencją mówił, że „razem z kupcami fenickimi wymyślił szkło”.

Raz szli z Tadeuszem ulicą. Rudy ukłonił się jakiemuś panu przejeżdżającemu dorożką. „Kto to był?” - spytał Tadeusz. „Przeciszewski”. - „Nic podobnego. To nie był Przeciszowski”. - „Racja”, ale mi było wygodniej powiedzieć „Przeciszewski”...

Potrafił doprowadzić ludzi do rozpaczy powtarzaniem jednego i tego samego kawału. Przez czas dłuższy ofiarą tego rodzaju prześladowań był zacny ziemianin pan Antoni Grzegorzewski, starszy pan, który mógłby być ojcem Rudego. Spotykając go codziennie w klubie w Mińsku Rudy zwracał się do niego z emfazą: „Witam pana, panie Grzegorzu!” Na to pan Grzegorzewski: „Po pierwsze mam Antoni na imię, a po wtóre nic pana nie upoważnia do zwracania się do mnie po imieniu”. Ten krótki dialog trwał każdego wieczoru przez kilka miesięcy i - rzecz dziwna - nie znudził ani Rudego, ani pana Grzegorzewskiego.

Innym razem Rudy jadł obiad u Langnera w Warszawie z Bodziem Zalutyńskim. Przy sąsiednim stoliku siedział pan Grzegorzewski w towarzystwie Witulka Wagnera. Zalutyński podsunął myśl, że warto by zrobić jakiś kawał Grzegorzewskiemu. Rudy kazał sobie podać arkusik papieru i wystosował urzędowy list po rosyjsku - z kancelarii gubernatora wileńskiego do isprawnika powiatu dziśnieńskiego. List był podpisany przez p.o. gubernatora Zalutyńskiego, a kontrasygnowany podpisem „za naczelnika kancelarii A. Grżegorżewskij”. List włożono do koperty i przez kelnera doręczono Witulkowi. Witulek oczywiście zaraz pokazał list Grzegorzewskiemu. Zacny pan Antoni aż podskoczył na krześle z oburzenia, przy czym - jak opowiadał potem Witulek - oburzył się nie tyle na użycie jego nazwiska, ile na to, że podpis brzmiał nawet nie „naczelnik kancelarii” a tylko „za” naczelnika kancelarii.

W czasie podróży pociągiem w Kielecczyźnie spotkał go niemiły wypadek: skradziono mu walizkę. Meldując o tym na posterunku żandarmerii na stacji Przysieka (było to zaraz po wojnie, gdy posterunków żandarmerii na kolei jeszcze nie zlikwidowano) oznajmił: „Zrobiono mi reformę rolną z walizką”. - „Nie rozumiem” - odparł wachmistrz żandarmerii. „No - skradziono mi walizkę”. Wachmistrz zmarszczył brew: „Za takie dowcipy będzie pan odpowiadał. Czy chce pan, abym zaprotokółował pańskie słowa o reformie rolnej?” - „Proszę bardzo”. Poczciwy żandarm zaprotokółował i Rudomina podpisał protokół. (Było to na wiele lat przed wprowadzeniem ustawy o „lżeniu narodu polskiego” i kawał nie miał przykrych dla Rudego następstw).

W okresie sobotniej i niedzielnej prohibicji Rudy siedział w Europejskim po sutej kolacji. Nagle zjawił się nalot urzędu walki z lichwą i spekulacją, celem sprawdzenia, czy nie odbywa się nielegalny wyszynk alkoholu. Przy stoliku Rudego pito uczciwą kawę. Widząc zbliżających się urzędników Rudy pośpiesznie nakrył swą filiżankę serwetką. Urzędnik skoczył jak pantera. chwycił filiżankę Rudego i podniósł do nosa. Rozczarowany. zirytowany odstawił filiżankę i krzyknął na Rudego: „Po co pan przykrywał filiżankę serwetką?!” Wtedy i Rudy podniósł głos: „A czy jest prawo zabraniające nakrywania filiżanki serwetką?! Czy chce pan, abym się poskarżył pańskim przełożonym za podnoszenie głosu i nadużycie władzy?!” Niefortunny urzędnik zrejterował się jak niepyszny.

Czasem dowcipy Rudego bywały niezamierzone. Razu jednego podpili sobie z Tadeuszem w towarzystwie pewnego abstynenta, który nie tylko nie pił, ale się ironicznie uśmiechał patrząc na pijących. Jak wiadomo pijacy i wariaci są podejrzliwi i mają dobre oko. Rudy zauważył uśmieszki abstynenta i po libacji skarżył się Tadeuszowi z goryczą: „Jakże świetnie rozumiem psychologię trzeźwych. Siedzi sobie taki pan, uważa siebie za coś lepszego i myśli: my trzeźwi...”

Rudy miał dar dosadnej a dyskretnej konstatacji. Bawili raz na .wsi z Tadeuszem w dworku, gdzie Tadeusz uciął sobie romansik z gospodynią domu. Spali z Rudym w jednym pokoju. Wracając z nocnej schadzki Tadeusz miał nadzieję, że zastanie Rudego śpiącego. Ten jednak nie spał i czytał w łóżku. Na pozór nie zwrócił uwagi na Tadeusza i tylko po pewnym czasie powiedział półgłosem, jakby do siebie: „Kochasz i jesteś kochany”.

Miał też dar trafnych fizjonomistycznych określeń. Idąc z Tadeuszem w Wilnie ulicą Mickiewicza spotkali ówczesnego szefa Tadeusza wojewodę Bociańskiego. Rudy nigdy przedtem nie widział Bociańskiego i nie wiedział kim jest niewielkiego wzrostu człowieczek, któremu się Tadeusz ukłonił. Powiedział jednak zaraz: „Temu panu musi się odbijać zgniłym jajkiem”. Określenie było bardzo trafne, gdyż wojewoda Bociański cierpiał na opuszczenie żołądka, czy inną tego rodzaju dolegliwość, co było jedną z przyczyn jego złych humorów.

Pan Irteński, kierowany zwykłą u ojców ambicją, chciałby widzieć syna w towarzystwie ludzi statecznych, poważnych, zrównoważonych. Patrzał więc z ukosa na przyjaźń syna z Rudym. Powiedział raz z przekąsem: „Dowcipy twego Rudominy są moczopłciowe”. A Józiolo Haller z Mianocic żachnął się kiedyś na Rudego: „Dowcipy twoje i Irteńskiego polegają na dwóch słowach: .... i ....” Tutaj Józiolo użył wyrazów, które w literaturze polskiej nie znalazły jeszcze szerszego obiegu, a które do literatury anglosaskiej wprowadził Henry Miller. Powiedzenie Józiola wprowadziło Rudego w zachwyt. Zaraz napisał do Tadeusza orędzie wierszem, w którym końcowa zwrotka brzmiała:

Lecz jeden smutek u nas ot:

Nasz dowcip nieudany.

Zrozumial Haller, pojął w lot:

Rozrodcze dwa organy.

W naganie pana Irteńskiego i Józiola Hallera była tylko cząstka prawdy. Rudy używał wyrazów niecenzuralnych oszczędnie i w miarę - ani mniej ani więcej niż używają ich polskie samce rodzaju ludzkiego.

Wiadomo jak trudno jest zatamować strumień elokwencji jakiegoś nudziarza. Rudemu zdarzyło się wpaść na skuteczny, choć bardzo niewonny sposób. W upalny dzień szli z sąsiadem Adasiem Buszem kąpać się w rzece. Ponieważ byli w domu kawalerskim, więc kroczyli zupełnie nago z ręcznikami w ręku. Adasia Busza rzuciła niedawno żona, zanudzał więc wszystkich opowiadaniem, jak do tego doszło, z czyjej winy, jak to naprawić i td. Rudy powiedział tonem delikatnym: „Ten temat bardzo cię podnieca i denerwuje, Adasiu. Może będziemy mówili o czym innym". Adaś Busz nie słuchał i mówił dalej. „Poczekajże - pomyślał Rudy - zaraz zmienisz temat rozmowy”. Zbliżali się właśnie do rzeki. Rudy, który już od pewnego czasu odczuwał żywo naturalną potrzebę, pomyślał, że zaraz bystry prąd rzeki usunie wszelki brud i - nie zwalniając kroku - załatwił się wzdłuż kończyn dolnych. „Świnia!” - wrzasnął Adaś - jak można robić coś podobnie obrzydliwego!” - „Ale ty zmieniłeś temat rozmowy” - odpad Rudy z jadem w głosie.

Portret psychologiczny Rudominy byłby niezupełny, gdybym cytował jego wiersze pisane dla szczupłego grona wybranych, lub przypominał jego dowcipy, które nie dla wszystkich będą dowcipne. Czy wielu np, z dzisiejszego pokolenia zrozumie urok takiego powiedzenia: „Jedyny wyraz grecki, który pamiętam z czasów szkolnych, to madapolam...”

Dla dziesiątków, czy może nawet setek ludzi Rudy był wesołkiem, dla wielu „trefnisiem”, ale naprawdę nie był człowiekiem zbyt szczęśliwym. Po godzinach zabawy i żartów przychodziły godziny, czasem nawet całe dni czarnej depresji. W okresach depresji Rudy nie uśmiechał się, nie żartował, nie reagował na niezłe żarty przyjaciół. Co byto powodem tych okresów przygnębienia? Różnie o tym mówiono. Czasem załatwiano sprawę wzruszeniem ramion i nic nie objaśniającym słowem „neurastenia”. Czasem mówiono, że wobec niesłychanych ilości alkoholu pochłanianych przez Rudego, owe okresy depresji były po prostu okresami katzenjammeru. Inni mówili o nieudanym życiu erotycznym Rudego. To rozwiązanie sam Rudy im podsunął mówiąc raz ze złością:

- Już to muszę przyznać, że nie mam powodzenia u kobiet, j. ich mać!

To objaśnienie też nie było murowane. Wszyscy wiedzieli, że pewna urodziwa panna całe życie kochała się w Rudym. Zerwanie nastąpiło z woli Rudego i zawiedziona panna wyszła zamąż za innego - niezbyt szczęśliwie. A w okresie największej nędzy, w roku 1919-ym, gdy wszelkie źródła dochodu miał odcięte, wpadł w oko pewnej damie dość powabnej, choć nie najpierwszej młodości. Rudy tak opowiadał o scenie erotycznej między nimi:

- Mówi do mnie: „niech się chłopczyk rozbierze”… A u chłopczyka gacie dziurawe i w piernikach.

Wkrótce po pożegnaniu Mianocic i przeniesieniu się na własne śmiecie pod Głębokiem Rudy dostał ataku sercowego. Atak tak go przeraził, że przestał pić. Ale drogą starych nawyków trzymał kompanię z pijakami, w szczególności z panem Bohdanem Kijakowskim z Kijakowa. I tu los spłatał mu złośliwego figla. Jechał bryczką jak zawsze trzeźwy, w towarzystwie pijanego pana Kijakowskiego i z pijanym furmanem na koźle. Furman wywrócił bryczkę, która wywracając się przygniotła i złamała Rudemu nogę w kostce. Partaccy lekarze w Głębokiem nastawili mu nogę krzywo. Okulał. Nie słuchał rad Tadeusza, by się poddać nowej operacji nastawienia nogi w Wilnie. Pozostał kulawy do końca.

Ostatni głos Rudego przyszedł do Torunia - ostatniego miejsca zamieszkania Tadeusza - przed drugą wojną. W drugiej połowie sierpnia 1939 przyszedł list, w którym Rudy zapytywał: „A co myślisz de bello Gallico?”...

Gdy 17 września 1939 roku bolszewicy przekroczyli granicę, Rudy z braćmi Wackiem i Frankiem uciekli z majątku dv Głębokiego. Wprawdzie mowa była o dalszej i bezpieczniejszej ucieczce do Wilna, ale właśnie kulawa noga Rudego stanęła na przeszkodzie.

Głębokie było małym miasteczkiem, gdzie każde dziecko znało braci Rudominów. Toteż po kilku dniach zaaresztowano ich jako wrogów ludu i osadzono w więzieniu.

Odtąd dalsze losy braci Rudominów nie są znane dokładnie. Ktoś dzielący z nimi celę w więzieniu w Głębokiem mówił, że bracia wciąż się kłócili - o szczyptę machorki lub o skorynkę suchego chleba. Jakaś pani widziała Rudego, jak ciężko utykając szedł w grupie więźniów eskortowany przez krasnoarmiejców. Dojrzał tę panią w tłumie i na jej nieme pytanie skrzywił się i machnął ręką w kierunku wschodnim. Jeszcze inna pani jechała w bydlęcym wagonie z jakimś zawszonym i przymierającym głodem Rudominą w głębi Rosji, jesienią 1941 roku, w kilka miesięcy po słynnej „amnestii”. Czy to był nasz Rudy - nie wiadomo, prócz bowiem trzech naszych braci Rudominów byli inni Rudominowie w dziśnieńskim. Istnieje też wersja, czy mole tylko przypuszczenie, że Rudy został - jak wielu innych - zastrzelony na trakcie połockim, gdy wskutek kulawej nogi nie mógł dotrzymać kroku pędzonym na wschód więźniom. Nie ulega jednak wątpliwości, że Rudy zginął gdzieś w Rosji i że koniec tego „wesołka” na pewno nie był wesoły.

Rozdział XXVII

KONANIE STAREGO WILNA

Po panu Beczkowiczu, „nudnym wojewodzie”, jak go miał nazwać Piłsudski, przyszedł pan Władysław Jaszczołt, najlepszy najrozumniejszy wojewoda, jakiego widziało Wilno, a może i Polska. Trudno powiedzieć, czym zdobył sobie serca Wilnian. Nie był piękny i gładki, jak pan Raczkiewicz, nie był z mongolska „egzotyczny”, jak pan Kirtiklis. Nadto był obcy Wilnu i urodzeniem i tradycjami. A jednak pokochano go od razu, a po dwóch i pół latach żegnano go z żalem i trwogą, kto będzie jego następcą. Jedno w nim budziło z miejsca szacunek i zaufanie: był wzrostu słusznego, raczej tęgi i mówił pięknym głębokim basem, który przypominał Tadeuszowi bas nieodżałowanego Kamila Mackiewicza. Był też pierwszorzędnym mówcą. Tadeusz nieraz podziwiał, jak w przemówieniach ex promptu bas jego budował proste, mądre, a jednocześnie - nieskazitelne pod względem składni zdania, które można było bez szkody dla efektu lub gramatyki zastenografować słowo w słowo lub utrwalić na taśmie czy płycie. Wprowadził też do urzędowania dwie mądre zasady. Po, pierwsze zniósł idiotyczny obowiązek, „pracy społecznej”: od urzędników wymagał tylko rzetelnego wykonywania obowiązków służbowych. Po drugie zarzucił zadawniony w polskiej administracji zwyczaj „przejmowania się”: nigdy nie bywał w biurze po godzinach służbowych i unikał wszelkich zjazdów i konferencji. A równocześnie wprawiał w zdumienie Tadeusza i bardziej rutynowanych urzędników zdolnością „chwytania byka za rogi”, to znaczy umiał z błyskawiczną szybkością zorientować się w najbardziej zawiłej sprawie, którą mu referowana i postawić trafną „diagnozę”. Tadeusz nieraz myślał, jak mocnym i groźnym przeciwnikiem byłby w roli obrońcy lub prokuratora, zwłaszcza wobec wielkiego daru krasomówstwa, i dziwił się, czemu pan Jaszczołt obrał sobie za zawód biurko administratora.

- Bo jest strasznym leniem - wyjaśnił Tadeuszowi pewien urzędnik z gatunku tych, którym niezałatwiona sprawa administracyjna spędza sen z powiek i prowadzi do wrzodów w żołądku.

Tadeusz westchnął i pomyślał, jak bardzo życie byłoby szczęśliwsze, gdyby wszyscy dygnitarze byli „leniami” typu pana Władysława Jaszczołta.

Po śmierci Piłsudskiego wszystko szło na razie prawem bezwładu. „Duch” jego panował w czasie paru lat ciężkiej choroby i duch ten trwał czas jakiś po jego śmierci. Ale później zaczęła się dziać w Warszawie tzw. „dekompozycja”. Zresztą zwiastuny tej dekompozycji zjawiły się znacznie wcześniej. Np. wprowadzono egzaminy z języka polskiego dla rabinów, co było dla Tadeusza i radcy Wiktora Piotrowicza źródłem niewyczerpanym anegdot, lecz dla rabinów było tylko źródłem udręki. Wprowadzono też niemądry przepis, że starostą granicznym może być tylko eks-oficer. W wyniku odwołano z powiatów granicznych energicznych cywilów, np. pana Wiktora Niedźwieckiego z powiatu wileńsko-trockiego, a na ich miejsce posadzono fajtłapowatych byłych oficerów. A więc w Wilejce powiatowej urzędował pan Neugebauer, a w Małodecznie pan Jerzy de Tramecourt. W związku z tymi dwiema nominacjami Białorusini dziwowali się:

- Jakich tolki starastau nie naznaczajuć! Niejebajer i Kradziekur! Adin nie jabie, a druhij kur kradzie...

W Święcianach zamiast kulturalnego pana Żurawskiego naznaczono pana Mydlarza, który był tzw. „naprawiaczem”*. Miał opinię lewicowca i antyziemianina. W związku z tą nominacją opowiadano taką anegdotę. Pociągiem jechał pan Hieronim Mohl. W przedziale siedziała zażywna, ale o dość miłej powierzchowności blondynka. Pan Mohl, który pomimo posiadania siwych włosów oraz wnuków miał jeszcze krew gorącą, zaczął flirtować z nieznajomą. Blondynka, która pana Mohla znała z widzenia, powiedziała:

- Nie rozmawiałby pan ze mną, gdyby pan wiedział, kim jestem.

- Nie rozumiem.

- Jestem Mydlarzowa.

- Ach, droga pani! Czasy są demokratyczne. Kto teraz na takie rzeczy zwraca uwagę! Ja na przykład jestem -hrabią, a zajmuję się handlem. Cóż to mnie może obchodzić, że mąż pani wyrabia mydło.

W końcu roku 1935-go na wojewodę wileńskiego naznaczono pułkownika Ludwika Bociańskiego. Powitano go raczej przychylnie pamiętając jego akcję „polonizacyjną” w okresie, gdy był dowódcą pułku w Mołodecznie. Pewien gatunek ziemian uważał tę akcję za wielką zasługę. Był bardzo niskiego wzrostu i szczupły. Zoszczenko powiedział kiedyś, że całe zło na świecie pochodzi od ludzi małego wzrostu i szczupłych. Czy Zoszczenko miał rację, czy nie, o tym można by dyskutować. W każdym razie do pana Bociańskiego pasował wiersz ze starego poloneza „Nie tak in illo tempore bywało”:

Nikt go nie pozna - szewc czy wojewoda:

Każdy z laseczką, bo dziś taka woda.

Pan Bociański chodził zresztą bez laseczki i siedział cicho aż do czasu, gdy premierem i ministrem spraw wewnętrznych stał się pan Sławoj Składkowski. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa „soldateska”, którą premier przypieczętował słynnym okólnikiem o „drugiej osobie w państwie”: miał być nią - po prezydencie - generał Smigły-Rydz, jako następca Piłsudskiego. Zaczął się smutny okres „Piłsudczyzny bez Piłsudskiego”. Jeżeli okres żywego Piłsudskiego był daleki od ideału, to „Piłsudczyzna bez Piłsudskiego” była tragikomedią, tym tragiczniejszy, że większość Polaków nie zdawała sobie sprawy z idiotycznego impasu, w który Polskę wpędzili trzymający się kurczowo posad i posadek piłsudczycy. Widocznie mimo legendy o warcholstwie i liberum veto Polacy byli spragnieni posłuszeństwa „wodzowi”. Nie mieli widać wyobraźni politycznej. Skoro Piłsudskiego zabrakło, to niech będzie Rydz. Byle był wódz.

Pan Bociański w sposób obleśny podlizywał się wojsku. W rozmowie telefonicznej z inspektorem armii gen. Dąb-Biernackim mówił z przymilnym uśmiechem do słuchawki: „Tu melduje się posłusznie Bociański”. I zachował życzliwą neutralność, gdy chuligani w mundurach oficerów polskich z rozkazu Biernackiego pobili - w oczach żony i dziecka - bezbronnego profesora Cywińskiego. Podlizywał się też dowódcy odcinka korpusu ochrony pogranicza pułkownikowi Gaładykowi, który się szarogęsił w powiecie wilejskim, jak we własnym podwórku. (A tenże pułkownik Gaładyk wsławił się tym, że w roku 1939-40, internowany w Kownie na 6-ym forcie, rzucił się w celach homoseksualnych na żołnierza litewskiego, który sobie przykucnął w latrynie obnażywszy pośladki). Podlizywał się również Bociański generałowi Skwarczyńskiemu, chyba najbardziej ograniczonemu spośród wszystkich piłsudczyków, a którego zrobiono zamiast płk. Koca szefem Ozonu.

Pan Bociański był pułkownikiem „dyplomowanym”, a więc tumanem ex definitione. „Dzielny” zdaniem niektórych głupich ziemian, był najgorszą kombinacją - chytrej tępoty z energią. Zresztą, jeśli o politykę chodzi, był na terenie Wileńszczyzny miniaturą i wiernym wykonawcą generała Sławoja Składkowskiego. Nie uznawał Litwinów i Białorusinów. W stosunku do Litwinów stosował różne chwyty skarbowo-policyjne. Białorusinów w ogóle nie uznawał za naród. Rozwrzeszczał się na nauczyciela w powiecie dziśnieńskim, na którego mu doniesiono, że poza szkołę rozmawia po białorusku z rodzicami uczniów. Był w najlepszej komitywie z arcybiskupem Jałbrzykowskim i - kto wie - czy nie z namowy księcia kościoła wprowadził do wileńskiej cerkwi garnizonowej język polski zamiast cerkiewno-słowiańskiego. Szkoda że słabo znał historię i zapewne nie wiedział, że naśladuje Murawjowa, który np. litewskie książki do nabożeństwa kazał drukować „grażdanką”.

Tadeusz nieraz wyjeżdżał „w teren” w charakterze przeorodniczącego komisji wywłaszczeniowej odbywając sesje z udziałem stron, tj. władzy wywłaszczającej np. przedstawiciela kolei i właścicieli gruntów, które miały być wywłaszczone. Ruch w tej dziedzinie był dość ożywiony, gdyż chociaż nowych kolei nie budowano, koleje państwowe przeprowadzały „wyprostowanie” krętych, ongi strategicznych linii Podbrodzie-Królewszczyzna, lub Brasław-Druja. Nieraz się zdarzało, że właściciele gruntów wywłaszczanych, najczęściej chłopi Białorusini, nic nie rozumieli z urzędowych wywodów stron i sprzeciwiali się wywłaszczeniu, jakkolwiek ofiarowane wynagrodzenie było zupełnie wystarczające. Nieufni, jak wszyscy chłopi na świecie, podejrzewali jakiś podstęp. Wtedy Tadeusz zarządzał przerwę i w przerwie wyjaśniał chłopom po białorusku o co chodzi. Widocznie nikt nie zrobił Bociańskiemu donosu, bo te „antypolskie” praktyki Tadeusza uszły mu bezkarnie.

Za panowania Bociańskiego prokuratura wileńska uległa sprostytuowaniu. Oczywiście stało się to nie bez dyrektyw ministra sprawiedliwości. Prokurator sądu okręgowego codzień składał meldunki naczelnikowi wydziału społeczno-politycznego i od tegoż naczelnika dostawał wskazówki. I za Bociańskiego nastąpił słynny wyrok skazujący nieszczęśliwego Cywińskiego za „lżenie pamięci Józefa Piłsudskiego”. A więc nie tylko z prokuraturą, ale i z „niezawisłym” sądem nie było lepiej...

Niezależne i buntownicze „Słowo” Stanisława Mackiewicza było solą w oku Bociańskiego. Zaczęło się od głupstw. Bociański, który jak każdy dygnitarz lubił przemawiać, miał jakąś mowę publiczną, w której wspomniał o „wianuszku serc” składanych w hołdzie komuś czy czemuś. Jerzy Wyszomirski zaraz przyczepił się w „Słowie” do tego „wianuszka” powiadając, że serca to nie serdelki i nie kiełbaski, by je w wianuszek na sznurku nizać. Zaczęły się konfiskaty „Słowa”. Najpierw co tydzień, później co drugi dzień.

Wspomniałem naczelnika wydziału społeczno-politycznego (dawniej zwanego po prostu wydziałem bezpieczeństwa). Był nim niejaki pan Jasiński. Pan Bociański z nim się nie rozstawał ani na chwilę. Odbywał z nim długie spacery po mieście w towarzystwie szpicla, który szedł o parę kroków z tyłu za nimi. Asysta tego szpicla była jak najbardziej oficjalna, bo gdy znajomi kłaniali się pp. Bociańskiemu i Jasińskiemu, szpicel też odkłaniał się grzecznie. Przed kim czy przed czym miał bronić Bociańskiego - nie było jasne.

Razu pewnego Jerzy Wyszomirski machnął w „Słowie” artykuł podając, że jest to przekład opowiadania Sałtykowa-Szczedrina o „mieście Głupocie”. Dla każdego znajomego jako tako z językiem rosyjskim jasne było, że przekład z rzekomego Szczedrina jest zaktualizowanym falsyfikatem. Bohaterami opowiadania byli gubernator Aistow (aist po rosyjsku - Bocian) i naczelnik Waniuszkin (Wania, Waniuszka jest rosyjskim odpowiednikiem Jasia). Nie trzeba było zbytniej domyślności, by zgadnąć, że Aistow to Bociański, a Waniuszkin - Jasiński. I trzeba, że właśnie ten numer „Słowa” nie został skonfiskowany! Nazajutrz „Słowo” zagrzmiało diatrybą pod adresem cenzorów zaczynającą się słowami: „Więcej inteligencji, panowie!” Ten numer „naturalnie” (choć w sposób trochę nie fair) skonfiskowano. Tu nadmienię, że zarówno gen. Sławoj Składkowski, jak pan Bociański byli obaj jak żywcem wycięci ze złośliwych karykatur Sałtykowa-Szczedrina, co było tym zabawniejsze, że obaj nienawidzili Rosjan.

Tak tedy nienawiść pana Bociańskiego do „Słowa” rosła. Gnębił „Słowo” wszelkimi sposobami. Skoro konfiskaty nie pomagały, starał się - co mu się nie udało - przekonać Bank ziemski, aby cofnął „Słowu” subsydia w formie ogłoszeń licytacyjnych. W niedalekiej przyszłości - już po przeniesieniu się Tadeusza do Torunia - nienawiść miała doprowadzić do zesłania Stanisława Mackiewicza do Berezy, którą Bociański groził mu od dawna. Zesłanie Cata-Mackiewicza do Berezy, było - może podświadomą zemstą gen. Składkowskiego za te czasy, gdy Piłsudski godzinami rozmawiał z Mackiewiczem w Druskienikach, a Sławojowi groził, że go za drzwi wyrzuci. Bociański coraz krzywiej patrzał na Tadeusza z powodu jego współpracy ze „Słowem”, chociaż Tadeusz przezornie redagował oficjalnie tylko dodatek łowiecki podpisując inne artykuły różnymi pseudonimami.

Ludzie stojący z boku widzieli pana Bociańskiego jako energicznego wykonawcę super-energicznej polityki pana Składkowskiego. Ludzie patrzący na rządy „Aistowa” z wewnątrz oglądali drugą stronę medalu. Pan Bociański, „dwójkarz” z powołania, był tchórzem podszyty i nie tylko wychodził na miastu w towarzystwie szpicla, ale trzymał tego szpicla w sekretariacie w czasie urzędowania. Trochę zabawne było jak pan Bociański codziennie zrana modlił się pod figurą w kościele Bonifratrów i jak mu przy tych modłach też wiernie szpicel asystował. Pan Bociański nie rozstawał się z maleńką książeczką, do której wciągał różne informacje i donosy. Bo donosy, dotąd nieznane w Wilnie, stały się za pana Bociańskiego regułą urzędowania. Za krótkiego okresu „miesięcy miodowych” pana Bociańskiego z Tadeuszem zdarzyło się, że ten przedstawił wojewodzie wniosek o nadanie krzyża zasługi radcy Dzenajewiczowi. (Był to okres, gdy gen. Składkowski spuścił na Polskę całą ulewę odznaczeń i wyznaczył obowiązkowy kontyngent orderów dla każdego województwa, każdego powiatu i każdej gminy). Na dźwięk nazwiska Dzenajewicza pan Bociański sięgnął do kieszeni i wydobył słynną książeczkę:

- Niech pan odłoży ten wniosek i zbada, czy ten pan Dzenajewicz nie był zamieszany kilka lat temu w defraudację funduszów publicznych.

Tadeusz zbadał sprawę. Okazało się, że przed kilku laty pani Dzenajewiczowa była skarbniczką jakiejś instytucji społecznej. Z biurka jej skradziono kilkaset złotych stanowiących własność tej instytucji po czym pani Dzenajewiczowa niezwłocznie sumę tę pokryła z własnej kieszeni. Tak więc donos na pana Dzenajewicza był wedle klasycznej formułki: „albo on ukradł, albo jego okradli”.

Urzędowanie odbywało się dziarsko. Zjazdy starostów zostały nazwane twardo, po żołniersku „odprawami” i na tych odprawach starostowie mieli obowiązek donosić w jakim tempie płacone są podatki w powiecie. Starostowie, u których potworzyły się zaległości podatkowe, dostawali ostrą naganę.

Skoro mowa była o orderach warto wiedzieć, że na urzędowych przyjęciach pan wojewoda Bociański występował w pułkownikowskim mundurze obwieszonym jak choinka orderami. Tej ilości orderów, z których większość nie była oczywiście odznaczeniami bojowymi, mógł panu Bociańskiemu pozazdrościć łowca orderów Bohdan Zalutyński rozdz. XXV). I również dobrze wiedzieć, że w okresie „deszczu orderów” zgłosił się do starosty dziśnieńskiego pana Wiktora Suszyńskiego chłop z prośbą, aby mu dać order. Na zapytanie starosty za jakie zasługi chce dostać order odpowiedział, że chciałby wymienić na order polski odznakę, którą ojciec jego dostał od rządu rosyjskiego. To mówiąc pokazał srebrny medal z napisem „Za usmirienije polskogo miatieża”. Pan Suszyński powiedział chytrze, że postara się o order polski, ale że musi mieć w ręku order rosyjski, by go pokazać komu należy. Chłop jednak coś zmiarkował, bo odszedł nie oddawszy medalu.

Innym razem pan Bociański polecił Tadeuszowi zbadać pochodzenie doktora Turuty z wydziału zdrowia, gdyż doniesiono mu, że Turuto jest Rosjaninem. Tadeusz miał gotową odpowiedź:

- Tak się złożyło, panie wojewodo, że doktor Turuto zwrócił się do mnie przed kilku dniami o poradę prawną w sprawie nadziału kawałka ziemi w powiecie święciańskim. Ziemię tę odziedziczył po rodzicach, którzy byli włościanami i nadział ten dostali w czasie uwłaszczenia chłopów.

Tu Bociański jakby się trochę zawstydził, bo sam lubił się chwalić, że jest chłopskiego pochodzenia i że za młodu „żarł kartofle”... (Tu, zdaje mi się, z Lekka przesadzał).

Tak się urzędowało przy panu Bociańskim. Naczelnik Jasiński dawał do zrozumienia Tadeuszowi, że wkrótce będzie sojusz z Niemcami, że pójdą na Sowiety i że Tadeusz wróci do Baćkowa... A wojewoda Bociański wtrącał się w wyroki komisji dyscyplinarnej, a nawet w sądowe sprawy cywilne. Na kilkanaście Lat przed „socrealizmem”, „polrealizmem” i mętniactwem pana Mękarskiego pouczał Tadeusza, że powinien poświęcać swe zdolności literackie „dla Polski”! (Tu bił się w piersi).

Czy trzeba się dziwić wojewodzie Bociańskiemu? Pomijając wady osobiste (a kto z nas jest bez wad?) szedł on tylko za przykładem z góry. A na górze odbywała się, jak się rzekło, dekompozycja. Kto puścił ten wyraz „dekompozycja” - nie wiadomo, ale był on w powszechnym użyciu zarówno w Warszawie, jak na prowincji. „Jaka jest różnica między rządem i samorządem?” - pytano. „Taka jaka między gwałtem i samogwałtem” - brzmiała odpowiedź. Za wzorem milionów pocztówek, które ongi posyłano Piłsudskiemu na Maderę, zarządzono „spontaniczne”, nakazane z góry posyłanie powinszowań na św. Edwarda gen. Rydzowi-Śmigłemu, którego w międzyczasie zrobiono marszałkiem. A ci wójtowie, podobnie jak większość prezydentów miast i burmistrzów, byli nie z wyboru Lecz z nominacji.

Powoli zatracało się poczucie wszelkiej miary. Żyło się w świecie gombrowiczowskim. Rozumni zostali brutalnie odtrąceni, a naprzód cisnąły się miernoty. Nie było głupstwa, którego by nie wymyślono u góry, a które natychmiast znajdowało rezonans u dołu. Generał Sławoj Składkowski burzył cerkwie prawosławne, wprowadzał język polski do liturgii prawosławnej, pochował cichaczem za Bugiem sprowadzone z Petersburga zwłoki ostatniego króla, tworzył surrealistyczną ordynację wyborczą, malował płoty, rozdawał rzęsiście ordery, ulepszał przy pomocy sadysty Kostka-Biernackiego Berezę, zabraniał urzędnikom polować u ziemian. Surrealizm schyłkowy przybierał czasem postać tragiczną. Tak np. doprowadzono do samobójstwa, czyli po prostu zamordowano przez podłą nagankę wielkiego Polaka, któremu „naganiacze” do pięt nie dorośli - pana Aleksandra Lednickiego. Tragizm tego wypadku tkwił również w tym, że nagankę prowadził człowiek uchodzący za porządnego i nie głupiego pan Ignacy Matuszewski. Uległ on jednak temu obłędowi państwowo-twórczemu, któremu dałem nazwę surrealizmu.

Zapewne w imię tegoż surrealizmu posłano w marcu 1938 ultimatum Kownu żądając... nawiązania stosunków dyplomatycznych. Zanim to dziwne ultimatum zostało przyjęte, Wilno przeżywało chwile wielkiego podniecenia. Gdy Tadeusz szedł w towarzystwie kilku przyjaciół po ulicy Mickiewicza, wyprzedziło ich biegiem dwóch uliczników, z których jeden spytał drugiego:

- Antuk, co teraz będziem robić?

- Będziem Litwinów za dupa brać.

I też w imię surrealizmu marszałek Rydz wydał rozkaz „maszerować” i zajął Śląsk cieszyński.

U dołu działy się rzeczy jeszcze bardziej surrealistyczne. Obszar miasta Wilna oplątano siecią szos „strategicznych” i poddano, jako „obóz warowny” specjalnym przepisom, które gdyby ściśle stosowane - uniemożliwiłyby wszelką inicjatywę prywatną. Obrót nieruchomościami otwarcie apteki czy założenie budki z wodą sodową - wszystko wymagało pozwolenia dowódcy obozu warownego. Można sobie wyobrazić do czego by doszły nadużycia, a przede wszystkim łapownictwo, gdyby te przepisy potrwały dłużej. Wybuchła jednak wojna...

Gdy Tadeusz rozmawiał o tych anomaliach z sympatycznym pułkownikiem Aleksandrowiczem z Obozu Warownego, ten wzruszył ramionami:

- Trudno. Jesteśmy w Alkazarze.

Odpowiedź była nawiana analogiami z toczącą się wojną domową w Hiszpanii. (A zaćńy obrońca wileńskiego Alkazaru pułk. Aleksandrowicz popełnił samobójstwo dnia 18 września 1939 roku).

W Zułowie postanowiono dokonać uroczystego poświęcenia fundamentów domu, w którym urodził się Piłsudski. Stary dom dawno się spalił, a na wystawienie nowego nie zdobyto kredytów. Postanowiono więc - na razie - poświęcić uroczyście ładnie odbudowane fundamenty. Na uroczystość przybył pan prezydent Mościcki i wszyscy ministrowie. Prezydent i ministrowie byli w cylindrach, prócz jednego. Ten miał na głowie homburg, spod którego latały czarne złe oczki. Tadeuszowi przypomniał się niedawno widziany film na tle powieści Stevensona.

- Co to za mister Hyde? - spytał swego towarzysza.

- O kim mówisz?

- O tym w miękkiem kapeluszu. Stoi obok Grabowskiego.

- Cicho. To minister Poniatowski.

Przed końcem uroczystości pan Bociański przywołał Tadeusza:

- Weźmie pan Forda i pojedzie pan z powrotem do Wilna. Po drodze zatrzyma się pan w każdej wsi i każe sołtysowi, aby przy przejeździe prezydenta ludność wyległa na ulicę i spontanicznie go witała.

Jak wiadomo rafio legis każdego przepisu jest uwarunkowane częstotliwością pewnych stanów faktycznych. Tymczasem wkrótce po pobiciu i zasądzeniu profesora Cywińskiego wydano ustawę karną „o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego”. Czy autorzy tej ustawy rozumieli, że przez sam fakt wprowadzenia „ochrony imienia” wyrządzili ciężką krzywdę pamięci tego, którego imię pragnęli chronić? Chyba nie, bo zresztą logiczne myślenie nie było cechą ludzi będących u steru w tym schyłkowym okresie.

Zresztą nie wszyscy tę schyłkowość dostrzegali. „Soldates” nie wszystkich raziła. Kobiety - „dzikie baby” z roku 1920 ich córki - wciąż rozpływały się na widok munduru i ułana z lancą. Zachwyty trochę ochłodły po bestialskim pobiciu profesora Cywińskiego, ale potem się wznowiły.

Dla wykazania że się idzie z duchem czasu urządzano ćwiczenia Ligi obrony powietrznej państwa. Raz na takie ćwiczenia zjechał do powiatowego miasta Głębokiego minister Składkowski. Ćwiczeniami miał kierować ex officio referent Wiktorek Korsak, dawny kolega Tadeusza z Petersburga. Niestety upił się i leżał w domu nieprzytomny. Premier zainteresował się, gdzie jest kierownik ćwiczeń. Na to koledzy Wiktorka odparli, że w tej chwili kieruje ćwiczeniami za miastem. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy wprowadzony przez pana Bociańskiego system donosów nie doszedł jeszcze na prowincję). „A to dobrze” - powiedział premier i kazał gorliwego kierownika ćwiczeń przedstawić do srebrnego krzyża zasługi.

W tym samym mniej więcej czasie odbyły się w Dokszycach wybory rabina. Ludność żydowska była podzielona na dwa skłócone obozy - misnagidów i chasydów. Obie strony wysunęły swych kandydatów i obie podejrzewały, że przeciwna strona ucieknie się do przekupstwa i innych fałszerstw wyborczych. Toteż oba stronnictwa prosiły starostę o delegowanie do Dokszyc urzędnika, który by asystował przy wyborach i pilnował ich czystości. Starosta dziśnieński wysłał naszego Wiktorka, jako swego delegata. Wiktorek wyruszył w drogę bryczką starościńską w zimny poranek jesienny i po drodze zmarzł porządnie. Po przyjeździe wstąpił do swego przyjaciela - starego emeryta - na rozgrzewkę. Minęło parę godzin. Minęła godzina wyznaczona na początek wyborów. Członkowie komisji wyborczej zaczynają się niepokoić, gdzie jest delegat starosty? Telefonują do starostwa, skąd im odpowiadają, że delegat wyjechał wczesnym rankiem i musi być od dawna w Dokszycach. Na prośbę komisji policja dokszycka zaczyna poszukiwania i odnajduje Wiktorka w mieszkaniu emeryta. Niestety, Wiktorek, jak gogolowski Prochorow z „Rewizora”, jest pijany jak bela i „nie może być użyty do służby”. Tak to w 100 lat później życie naśladowało literaturę: wypadek, który mógł się zdarzyć w Rosji za Mikołaja I, zdarzył się w Polsce za Sławoja.

Życie naśladowało literaturę rosyjską jeszcze inaczej. Sto lat temu pewien pisarz rosyjski skarżył się na naznaczanie byłych wojskowych „którzy pół życia spędzili w stajniach kawaleryjskich, gdzie ich uczono, jak należy koniom podwiązywać ogony” - na stanowiska dygnitarzy cywilnych. Tacy właśnie ludzie - od wójtów do ministrów - rządzili niepodległą Polską w okresie który nazwałem „schyłkowym”. Wypada żałować, że Polacy tak słabo znali i znają literaturę rosyjską. Znaleźliby w niej sporo materiału do rozmyślań, sporo gotowych typów „arcypolskich” i sporo ostrzeżeń.

Każdy reżym, choćby najbardziej niemądry i „schyłkowy”, musi mieć swego barda. Miał go więc system panujący w Polsce w latach 1935-1939. Bardem tym był Melchior Wańkowicz... W okresie „schyłkowym” miał on kilka dojnych krów: spółkę wydawniczą „Rój”, ministerium poczt i telegrafów, monopol cukrowy („cukier krzepi”), felietony w- „Kurierze - porannym”. W tych felietonach uwziął się kpić w sposób dość tani i mało dowcipny z kresowego ziemiaństwa, które na ogół nie miało zbyt słodkiego żywota. Wzorki do swych felietonów zbierał podróżując okrężnie samochodami starościńskimi i wojewódzkimi. („Oczywiście sam płacę za benzynę” - podkreślał nie troszcząc się o to, czy samochód służbowy nie może być potrzebny dla innej podróży naprawdę służbowej, ani o to, kto płaci pobory szoferowi). M.in. sfabrykował kilka załganych felietonów o „Hrabi Palatynu” (rozdz. XXV). W związku z tym Tadeusz nawymyślał mu kilka razy w „Słowie” podpisując swe felietony pseudonimem „Fin”.

- Ach czemuż nie mogę uchylić pseudonimu p. Fina! - wzdychał kochany Mel Wańkowicz w „Kurierze Porannym”.

(A więc od kogoś - bo nie ode mnie i nie od Tadeusza - dowiedział się, kto się kryje pod pseudonimem „Fina”!).

Z felietonami Wańkowicza ostro polemizował też Józef Godlewski kończąc jeden ze swych artykułów słowami: „Chłopskie przysłowie mówi „nie budzie pana z Iwana”, ale nie powiada, że odwrotna kombinacja nie jest możliwa”.

Pod koniec 1938 roku panu Bociańskiemu udało się wreszcie wygryźć Tadeusza z Wilna. Tadeusza wziął pod swe skrzydło opiekuńcze zacny pan Władysław Raczkievicz, który był wtedy wojewodą pomorskim w Toruniu. W połowie listopada Tadeusz pojechał na trzydniowe polowanie do hr. Benedykta Tyszkiewicza w Wiałej. Nie przewidywał, że było to jego ostatnie polowanie na Litwie. W końcu listopada był już w Toruniu.

Rozdział XXVIII

TORUŃ I CORSO LUBELSKIE

Tak się złożyło, że Tadeusz znał dotąd północno-zachodnią Polskę tylko z opowiadań. Wkrótce po przyjeździe do Torunia przekonał się, że wszystkie anegdotyczne śmiesznostki poznańsko-pomorskie znikły prawie bez śladu. W rozmowie nie słychać już było powtarzającego się po każdym zdaniu pytania „nie”. Z okien sklepów znikły napisy w rodzaju „poszukuje się chłopiec z kołem”. Wesołego gawędziarza nie nazywano już „pierdołą”. Młodzież uniwersytecka mówiła językiem niczym się nie różniącym od języka tejże młodzieży w Krakowie i w Warszawie. Z dawnych tradycji pozostała tylko „świńska noga”, jako potrawa narodowa, no i przeczulona wrażliwość Pomorzan na wszelkie, choćby najbardziej niewinne żarty lub aluzje związane z ich krajem rodzinnym. Pod tym względem Pomorzanie byli przeciwieństwem „wileńczuków”, którzy wszelkie żarty z ich sposobu mówienia lub zwyczajów przyjmowali z humorem.

O tej drażliwości Pomorzan Tadeusz miał się przekonać wkrótce po przyjeździe. Urzędnik wydziału rolnictwa rodem z Ukrainy nazwał w ogniu dyskusji kolegę Pomorzanina, z którym był na ty, „świnią pomorską”. Pomorzanin aż przybladł posłyszawy tę straszliwą obelgę. „Ukrainiec” zaraz się spostrzegł, że poszedł za daleko i zaczął kolegę gorąco przepraszać mówiąc, że cofa wypowiedziane słowa. Ale Pomorzanin był twardy:

- Osobiście przyjmuję przeprosiny i nie czuję się obrażony - odpowiedział - i uważam, że gdybyś mnie był nazwał po prostu „świnią”, uznałbym sprawę za zlikwidowaną. Ale nazwałeś mnie „świnią pomorską”, czyli że obraziłeś całe Pomorze. Wobec tego pozostaje mi tylko donieść o tym moim władzom przełożonym.

Doniesienie zostało złożone i sprawa otrzymała bieg urzędowy. Pan Raczkiewicz wyznaczył Tadeusza do przeprowadzenia dochodzenia dyscyplinarnego. Badany „Ukrainiec” bardzo się pocił i tłumaczył w sposób mało przekonywujący, że dnia krytycznego czytał w czasopiśmie hodowlanym artykuł o gatunku świń pomorskich i że słowa „świnia pomorska” wyrwały mu się pod wpływem lektury tego artykułu. Obrażony Pomorzanin stał twardo na stanowisku, że choć osobiście przebaczył obrażającemu, to jednak uważa, że powinien on odpowiadać za obrazę całego Pomorza. Tadeusz zakończył prędko dochodzenie i sprawę przekazał rzecznikowi dyscyplinarnemu. Czy i jak zakończyła się sprawa „świni pomorskiej”, nigdy się o tym nie dowiedział, bo wkrótce nastał rok 1939 i umysły były zajęte czym innym.

Tadeusz obracał się -zarówno z tytułu swych funkcji, jak i na polowaniach - z elitą pomorską: panami Ślaskim, Donimirskim, Komierowskim. Zaprzyjaźnił się też z Pomorzaninem doktorem leśnictwa i łowiectwa (tak!) Leonem Ossowskim, u którego polował w końcu lipca 1939 na kaczki w nadleśnictwie Suleczyno w uroczej „Szwajcarii kaszubskiej”. Było to - jak dotąd - ostatnie polowanie Tadeusza*.

Prócz „elity” zdarzało mu się polować u zamożnych „gburów” pomorskich. Językiem i manierami mało się różnili od inteligencji. Ale po jednym z takich polowań towarzysz Tadeusza opowiadał mu historię, która się przed kilku laty zdarzyła właśnie w domu tego „gbura”, u którego polowali.

- Wieczorem do kolacji, prócz myśliwych, do stołu siadły dwie córki „gbura”, studentki uniwersytetu poznańskiego. Po szeregu kieliszków, gdy już się wszystkim dobrze z łbów kurzyło, „gbur” uniósł nad krzesłem tylną część ciała, wydał grzmot „nie z ust pochodzący” i oświadczył: „Dobry piard talara wart”. Odpowiedział mu śmiech powszechny, a studentki nawet się nie zarumieniły i tylko jedna z nich powiedziała: „Tatka trzymają się jeszcze tego rodzaju kawały”.

Se non e vero... Anegdotę podaję, aby podkreślić, że w roku 1939 takie maniery „gburów” należały już do przeszłości.

Tadeusz wyrwany z korzeniami ze swej „przybranej ojczyzny” czuł się jednak na Pomorzu dobrze. Po ciężkiej atmosferze systemu szpiegostwa i donosicielstwa zainstalowanego w Wilnie przez pana Ludwika Bociańskiego oddychał swobodnie. Zresztą więzy z Wilnem trwały: otrzymywał regularnie „Słowo” (skonfiskowane numery w osobnych kopertach), pisywał do „Słowa” felietony, redagował miesięczny dodatek łowiecki. Poza tym czuł do pracy w administracji rosnącą niechęć. Mając zdany przed dziewięciu laty w Wilnie egzamin sędziowski postanowił przejść na emeryturę i wróciwszy do Wilna zapisać się do adwokatury. Sympatyczny naczelnik wydziału zdrowia dr Krippendorff obiecał mu, że komisja lekarska ustali u niego odpowiedni stopień inwalidztwa, skutkiem czego pensja emerytalna będzie wyglądała całkiem przyzwoicie. Słowem pobyt w Toruniu pod łaskawymi rządami pana Raczkiewicza uważał za stan przejściowy i za ostatni etap pracy w administracji państwowej.

Ostatnie pół roku było tak obfite w zdarzenia osobiste, że n polityce, zwłaszcza o wielkiej polityce, nie miał czasu myśleć. To też pamiętnego poranka marcowego, gdy mu pan Raczkiewicz oznajmił przy rannym raporcie o zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, doznał prawdziwego wstrząsu. Tego poranka zakończył się okres pomorskiego błogostanu. Nerwowość otoczenia i jemu się udzieliła. Dotąd obojętnie przechodził przez Bydgoskie Przedmieście obok konsulatu niemieckiego i ledwie rzucał okiem na swastykę. Teraz nagle ta swastyka nabrała złowrogiej symboliki.

Ale powoli wszystko wracało do „normy”. Niewiedza o tym, co naprawdę dzieje się w świecie i co grozi Polsce, a przede wszystkim Pomorzu, była również udziałem Pomorzan. Miesiące letnie mijały spokojnie. Emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzył. W czerwcu czy lipcu Tadeusza odwiedził Stanisław Mackiewicz, który po odsiedzeniu Berezy zażywał wytchnienia podróżując samochodem po Polsce. Przy „lampce” wina w restauracji Dwór Artusa Tadeusz zapytał:

- Będzie wojna czy nie?

- Chociaż emocjonalnie nikt w wojnę nie wierzy, wojna będzie.

A potem patrząc w stronę i jakby mówiąc do siebie Mackiewicz dodał:

- Skończy się na tym, że w najlepszym razie stracimy ziemie wschodnie.

Ale był to epizod znany tylko Tadeuszowi. Pomorze święciło 700-lecie miasta Golubia, gdzie były ruiny zamku krzyżackiego. Organizowało z rozmachem i pomorską precyzją Tydzień borów tucholskich, połączony z wielką fetą i defiladą wojskową. Defiladę przyjmował generał Grzmot-Skotnicki. Grzmiała orkiestra, megafony roznosiły po błoniach tucholskich słowa piękne, wzniosłe, mocne. Odbyła się pierwsza ogólno-pomorska konferencja gospodarcza. Radio rozniosło po całej Polsce silne akcenty mowy wicepremiera Kwiatkowskiego:

- Czas i miejsce rozpoczęcia wojny są zawsze napastnikowi wiadome. Ale nie znacie dnia ani miejsca, gdzie ją zakończycie.

Prezydent Bydgoszczy Barciszewski zabierał się do realizacji swej umiłowanej idei - urządzenia w roku 1941 w Bydgoszczy pierwszej wystawy pomorskiej. Słowem Pomorze, na które były zwrócone oczy całego świata, świętowało i pracowało. I było bardzo dumne.

A gdy w końcu lipca Tadeusz odwiedził w Gdyni starego przyjaciela Zbigniewa Święcickiego i spytał go, co ten myśli o wojnie, posłyszał odpowiedź:

- Hitler bluffuje. Gdy przed kilku dniami odbyły się w Berlinie ćwiczenia przeciwlotnicze, zrobiono zaciemnienie. A gdy światła znów się zapaliły, okazało się że całe miasto wyplakatowane jest odezwami komunistycznymi.

Dopiero noc poprzedzająca poranek, w którym gazety doniosły o pakcie Hitlera z Sowietami, przyniosła pierwszy podmuch zbliżającej się wojny. Tadeusz nigdy tej nocy nie zapomni. Była to noc do złudzenia przypominająca ostatnie dni lipca 1914 roku. Była cicha i ciepła. Młody księżyc zachodził. Urocze Bydgoskie Przedmieście - miasto-ogród - dyszało świeżym oddechem kończącego się lata. Ale ciszę przerywał stukot szybkich kroków na chodnikach, dzwonki, bliższe i dalsze głosy. To oficerom rezerwy doręczano wezwania do służby czynnej. Zdenerwowanie jest zaraźliwe i udziela się zwierzętom. Te nocy pełnej trwogi jamnik Typs (III-ci) zawył - zawył długo i przeciągle, po raz pierwszy w ciągu swego pięcioletniego żywota.

Od tej nocy nie było już życia normalnego. Na ulicach panował ruch gorączkowy. Przeciągały oddziały wojskowe. Panie rozdawały żołnierzom papierosy i kwiaty. Przez wolne miasto Gdańsk ciągnęły z kilkogodzinnym opóźnieniem wypełnione z czubem letnikami ostatnie pociągi z wybrzeża i Gdyni. W biurze ustała zwykła praca. Urzędnicy skupiali się w grupy i grupki i debatowali. Szczególne powodzenie miały pokoje z mapami. Major Leonhardt był dobrej myśli. Stuknął palcem po mapie gdzieś na zachód od Bydgoszczy mówiąc fachowo:

- Połamią tu dobrze zęby zanim dostaną się do Torunia. Obliczano w procentach szanse wojny i pokoju. 29 sierpnia przeważało zdanie, że szanse te są równe. 30-go rano szanse w -pokoju wzrosły do 80%: jasne było, że Hitler bluffuje. I tanki ma z papier-mache. Jednak tegoż dnia po południu szanse pokoju spadły do 15%... 31-go do 1%... Zakładano się, w ile dni po rozpoczęciu wojny wybuchnie w Niemczech rewolucja.

Świt 1 września nie różnił się w nastrojach od poprzednich świtów tego tygodnia. Jak poprzednich nocy świecił księżyc, już teraz pełny, i spało się snem nerwowym z ciągłymi przebudzeniami. Wieść o bombardowaniu Grudziądza, Tczewa, Gdyni, Pucka i Chojnic została przyjęta z uczuciem jak gdyby ulgi: przecie napięcie nerwowe nie może trwać w nieskończoność!

W godzinach późno-rannych, razem z przybyciem pierwszych uchodźców z Grudziądza i Chojnic, rozpoczął się pierwszy alarm lotniczy. Srebrne krzyżyki bombowców sunęły przez pierzaste obłoki jasnego nieba wrześniowego. Zbombardowały lotnisko toruńskie, ale ani jedna bomba ani tego dnia, ani następnych nie spadła na miasto.

Komunikacja telefoniczna z wybrzeżem jeszcze trwała. Pan Raczkiewicz wezwał do siebie Tadeusza, aby mu powiedzieć, że w czasie bombardowania Pucka zginął „mińczuk”, ongi młodszy kolega Tadeusza z Mińska i Petersburga, komandor Edek Szystowski.

Dzień 2 września był gorszy. Po pierwsze wiadomości z „frontów” były sprzeczne i bałamutne. Nie orientowano się jeszcze, że to łączność - nerw współczesnej wojny - została śmiertelnie ugodzona. Po drugie dnia tego wypowiedziano po raz pierwszy głośno niemiły wyraz „ewakuacja”. Po trzecie - z braku oficjalnych wiadomości rozpoczęła się dnia tego orgia pogłosek i plotek, będących bardzo czułym barometrem: gdy rosną, są niezbitym dowodem niepowodzeń wojennych. Mówiono więc o spadochroniarzach niemieckich, o szpiegach, o zatrutych lub wybuchających przedmiotach zrzucanych z samolotów.

Trzeciego września słowo „ewakuacja” stało się ciałem. Pokolenie, które przeżyło pierwszą wojnę i miało w żywej pamięci ucieczki lat 1915, 1918 i 1920 nie bardzo ufało planom ewakuacyjnym twierdząc, że choć wyraz „ewakuacja” zastąpiono wyrazem „wycofanie”, to jednak sedno sprawy nie uległo zmianie i o planowej ewakuacji nie będzie mowy. Pesymiści, którym optymiści wymyślali od defetystów, przeczuli pismo nosem, choć naturalnie nie mogli przewidzieć ogromu spustoszeń wyrządzonych już pierwszego dnia wojny przez lotnictwo niemieckie. węzły kolejowe były dokładnie zakorkowane i jedyną drogą ucieczki były drogi kołowe. W nocy z 3 na 4 września szereg kolejowych transportów ewakuacyjnych, przeważnie złożonych z otwartych węglarek, stał nieruchomo między Włocławkiem i Toruniem oczekując w trwodze -rannego ataku lotniczego, a z Torunia na Podgórz już sunęła fala uchodźców - końmi, rowerami i pieszo. Falę tę mijały samochody łyskając ponuro ochronnymi niebieskimi światłami. Samochody i motocykle były jedynymi środkami lokomocji, którym sądzone było „wycofać się” mniej lub więcej normalnie.

Tadeusz należał do szczęśliwców wycofujących się w orszaku samochodowym z Buickiem pana Władysława Raczkiewicza na czele. Pierwszym etapem ewakuacji było przedmieście Podgórz. Wjechali tam późnym wieczorem 3 września i spędzili noc w jakimś „bunkrze”. Odtąd zaczęło się życie piknikowo-uchodźcze: posiłki zjadane przeważnie z puszek, spanie na łóżkach polowych, wprost na podłodze, albo nawet w samochodzie; nieustanna troska o benzynę.

Ranek 4 września wstał pogodny, ciepły, z lekka tylko rosuperlony. Ruszyli nowowybudowaną szosą Toruń-Ciechocinęk do Włocławka. Na drodze ujrzeli po raz pierwszy kolumny uchodźców uciekających furmankami, rowerami i pieszo. Wśród nich zwracały uwagę długie szeregi eskortowanych przez młodych chłopców z karabinami Niemców obojga płci - kolonistów obywateli polskich zamieszkałych przeważnie wzdłuż drogi Bydgoszcz-Toruń. Niektórzy z nich byli w bieliźnie. O dalszych losach tych wysiedlonych Niemców różnie mówiono i wtenczas i potem.

Niezapomniane wrażenie pozostawiła ta jazda szosą ciechocińską w upalne południe wrześniowe. Droga oddana do użytku publicznego dopiero przed paru tygodniami miała skarpy jeszcze nieodarniowane, piaszczyste. Zbocza wydmowe miały wygląd dziki i pustynny. A migające w tumanach kurzu widmowe tłumy uchodźców przywoływały wspomnienie oglądanych w dzieciństwie obrazków - jakiegoś masowego exodusu z Herkulanum i Pompei. Może z Sodomy... A gdzieś na granicy podświadomości tliła się myśl, że oto „mocarstwowa” Polska pozostawia na pastwę Niemców te ziemie zachodnie, że jakoś „zdradziła”, że zdradziła tych Barciszewskich, Ślaskich, Donimirskich, Komierowskich. Myśl była naiwna i - jak się miał Tadeusz z czasem przekonać - bardzo jednostronna...

We Włocławku doszły pierwsze wieści o losach uchodźców „wycofujących się” z Pomorza koleją. Nocami ziębli w węglarkach pod gołym niebem, a dniami wyskakiwali z wysokich wagonów i kryli się w krzakach, rowach i kartofliskach przed bombami i kulomiotami z samolotów. Później część ich porzuciła wagony i poszła na pieszą tułaczkę.

We Włocławku Tadeusz był świadkiem dziwnej rozmowy. Wszedł niepostrzeżenie do gabinetu starosty, gdzie siedzieli wojewoda Raczkiewica; wicewojewoda Szczepański, starosta włocławski, naczelnik wydziału' społeczno-politycznego Cichalewski i jakiś major - podobno oficer łącznikowy generała Bortnowskiego. Nazwiska jego Tadeusz nie wiedział ni wtenczas, ni potem. Rozmowa toczyła się o środkach ewakuacji z Włocławka, który był zlewiskiem ewakuacyjnym z całego Pomorza. Mowa była o autobusach, furmankach i nawet o statkach na Wiśle.

- A co robić z aresztowanymi Niemcami? - spytał starosta - Jest ich... - tu wymienił cyfrę paru tysięcy.

- Jakto - co? - wmieszał się do rozmowy major - Zlikwidować!

Tadeusz podniósł mimowolnie brwi i wzrok jego spotkał się szklanym wzrokiem pana Raczkiewicza.

- Panie Tadeuszu - powiedział wojewoda - może będzie psa łaskaw poszukać i sprowadzić do mnie naczelnika wydziału rolnictwa...

Tadeusz wyszedł i nie słyszał końca ciekawej rozmowy.

A wczesnym popołudniem 6 września dostali rozkaz ewakuacji do Kowla na Wołyniu. Podano im jako najbliższy punkt Łęczycę. Poza tym mieli odtąd jechać w nieznane kierując się węchem, a nie jakimś określonym planem. Pogodne widoki wiejskie na drodze do Krośniewic dały im chwile przyjemnego złudzenia, że oto naprawdę oddalają się od „frontu” i że wjeżdżają w spokojną krainę „tyłów” gdzie żadnej wojny nie było i nie będzie. (Żyli wciąż pojęciami wojny 1914-1920 i myśleli a nawet mówili o „froncie” i „tyłach”). Niestety już w Krośniewicach złudzenie prysło. Na lewo - dymiące zgliszcza jakiejś nie dawno spalonej szopy kolejowej. Na prawo - o kilkanaście kroków od szosy - duży lej w środku toru kolejowego, wywrócona zwrotnica i wygięta ku niebu na kształt znaku zapytania szyna.

Odcinek Krośniewice-Łęczyca nie miał już wcale znamion spokoju wiejskiego. Znów, jak przed dwoma dniami na szosie Toruń-Ciechocinek, sunęły wśród tumanów kurzu auta, powozy, motocykliści, piesi. Po raz pierwszy ujrzeli widok, który miał odtąd stać się leit-motywem podróży: porzucone z braku benzyny nowiutkie auto na krawędzi drogi. Te „trupy” samochodowe spotykali potem coraz częściej. Po raz pierwszy i ostatni aż do końca podróży zobaczyli tuż przy szosie zamaskowaną pod przydrożnymi drzewami eskadrę samolotów myśliwskich. Zrobiła przykre wrażenie rozproszonego przez jastrzębia i źle schowanego stada kuropatw.

Do Łęczycy przyjechali 6 września na parę godzin przed zachodem słońca. Mieli zjeść tam „normalny” obiad. W Łęczycy spotykały się i zlewały w jedno koryto dwie rzeki uchodźców: jedna północna z Pomorza, druga południowa ze Zgierza i Łodzi. Ale o tej drugiej uchodźcy z Torunia jeszcze nie wiedzieli. Obiad zapowiadał się normalnie - prowincjonalna restauracyjka na piętrze, zupa i mięso za złotówkę. Podano nawet piwo pomorskie w butelkach. Ale już po zupie, gdy zajęci byli układaniem dalszej marszruty, wleciało przez otwarte okno, bez żadnych syren ostrzegawczych, modulowane buczenie bombowców. Buczenie zmieniło się w przeraźliwe wycie - oczywista bombowce zniżały lot. Dla pewności zerwali się od stołu i przylgnęli do ścian. Prawie jednocześnie zaterkotał kulomiot i - jakby ktoś z siłą rzucił garścią grochu o dach i ściany. Potem samoloty odleciały, ale niezbyt daleko, gdyż słychać było nie tylko odgłosy wybuchów, ale i przeraźliwe „miauknięcia” nurkujących bombowców.

Zaraz potem ruszyli dalej w kierunku Piątku - Łyszkowic - Skierniewic - Grójca. Nie odjechali jednak dwóch kiłometrów od Łęczycy, gdy napotkali przeszkodę. Droga była zatarasowana kilku rzędami nieuruchomionych aut, wozów taborowych, motocykli. Okazało się, że bomba zapaliła przed pół godziną wód z amunicją: od niebezpiecznego miejsca rozlegało się urywane: paf-paf-paf... Zdecydowali tedy jechać na Zgierz-Radom. Jednak i już zaraz na ulicy wylotowej natknęli się na zwartą masę uchodźców ze Zgierza uciekających w popłochu. Ale i tu zdecydowali się szybko. Przecie wóz z amunicją musiał się wreszcie dopalić! Zawrócili więc na szosę Piątek-Łyszkowice. Jakoż na szosie tej poczwórny wąż wozów, aut, motocykli posuwał się. Wprawdzie wolno, ale się posuwał. W pewnym miejscu po prawej stronie szosy dopalały się koła wozu, leżały trupy końskie, widniał ogromny lej, sterczały nadwęglone drzewa.

Rozpoczęła się najbardziej koszmarna noc z całej tej podróży. Zmrok zapadał i w miarę jak gęstniał zjawiały się - bliżej i dalej - łuny pożarów. Niektóre ledwie jarzyły się na horyzoncie, inne były tak blisko szosy, że przez opuszczone szyby wozu czuć było żar i słychać trzask płonących krokwi. Cała droga od Łęczycy do Grójca naznaczona była łunami pożarów. Palił się rynek w Piątku i musieli wraz z całą ciżbą uchodźczą wyminąć miejsce pożaru boczną wyboistą drogą. W Skierniewicach miasto paliło się w wielu miejscach i musieli błądzić po nieznajomych uliczkach, by się wydostać z tego błędnego koła ognistego.

Powolny, jednokierunkowy, kataklizmowy ruch na. szosie potęgował wrażenie, że to, co widzą, nie jest rzeczywistością s snem koszmarnym. Potrójnym, czasem poczwórnym rzędem sunęły auta - z przeciętną szybkością 8 kilometrów na godzinę - tabory konne, wozy uchodźców, motocykle, rowery. Te ostatnie były przeważnie prowadzone przez właścicieli idących pieszo po ścieżkach, lub po suchym dnie rowów - z tobołkami przymocowanymi do siodełka. Nad tym piekłem unosiły się tumany dymów pożarnych i kurzu. Panował gwar potępieńczy: jęki klaksonów, przekleństwa, nieustanne wrzaski „gasić światło”. (Wciąż jeszcze bano się nalotów nocnych, których nie było, i większą zbrodnią zdawało się choćby chwilowe zapalenie przyćmionego upiornie sinego światła, niż przejechanie na śmierć człowieka). Krwawe blaski pożarów tylko zwiększały ciemności na szosie. To też co czas pewien błotnik wywracał rowerzystę, lub zgrzytały potrącone zderzaki. Później rzadko widziało się auto nieuszkodzone - prawie wszystkie miały powyginane a nawet zupełnie oderwane błotniki i zderzaki. Później też spotykało się samochody podziurawione karabinami maszynowymi z samolotów. Również „trupy”, tj. samochody porzucone z braku benzyny, spotykało się coraz częściej.

O świcie dotarli do Grójca. Krwawa zmora nocy niby już minęła, jednak w bladym brzasku wstającego dnia widok rozwalonego bombami rynku i dogasających pożarów był nie mniej koszmarny.

- Tak... Polska krwawi się - powiedział towarzysz Tadeusza z surową zmarszczką na czole.

- „Dureń” - pomyślał Tadeusz, gdyż całe życie brzydził się frazesów i kabotyństwa.

Świt w Grójcu zapoznał ich po raz pierwszy od wyjazdu z Torunia z elementem paniki. Od starosty grójeckiego dowiedzieli się, że się Warszawa (tj. prezydent i rząd) ewakuowała. Poza tym - skąd dostać benzyny?... Starosta odmówił mówiąc że ma tylko pół baku dla siebie. Co robić? Starczyłoby im benzyny na dojazd do Warszawy, ale po pierwsze mieli nakaz unikania Warszawy, a po drugie - co robić w ewakuowanej stolicy?

Tadeuszowi przyszła szczęśliwa myśl do głowy. Wszak w Radomiu starostą jest Janek Mieszkowski, dawny przyjaciel z Wilna, on nas na pewno poratuje w potrzebie. Ruszyli więc do Radomia.

Jazda do Radomia - w kierunku południowym - była podwójnie ryzykowna. Przede wszystkim mogło im nie starczyć benzyny, po drugie mogli się spotkać z taką samą falą uchodźczą, jak po drodze z Łęczycy do Zgierza. Jednak w miarę jazdy wstępowała w nich otucha. Szosa była prawie pusta. Nigdzie nie było znać ani śladów zniszczenia, ani paniki. (Nie orientowali się, że powódź uchodźcza rozlała się innymi korytami). Pod Radomiem i w samym Radomiu był nastrój bojowy. Uchodźców prawie nie było, nam miastem krążyły polskie samoloty, a po ulicach przejeżdżały z trzaskiem tankietki. Poza tym miasto było na pół wymarłe. Gdy dojechali - nowe rozczarowanie: starostwo już było ewakuowane i nadzieja na zdobycie benzyny spadła do minimum. Raczej z „pokojowego” przyzwyczajenia, niż z wyrozumowania podjechali do stacji benzynowej. Doświadczenia bowiem ubiegłych trzech dni nauczyło ich, że wszystkie stacje benzynowe były ogołocone z benzyny. Przed stacją o dwóch pompach uderzył ich przyjemny widok. Jacyś wojskowi pompowali benzynę do motocykla.

- Może by panowie odstąpili nam nieco benzyny?

- Niemożliwe. Ta pompa jest już na wyczerpaniu a mamy jeszcze jeden zbiornik do napełnienia. Jednak radzimy panom zrobić to, co myśmy zrobili z naszą pompą: rozbić kłódkę drugiej pompy. Jest pełna.

Wahali się przez chwilę pytając, gdzie jest właściciel stacji. Okazało się że uciekł. Skrupuły odpadły. Ktoś z usłużnej gawiedzi przyniósł łom żelazny. Kłódka odpadła. Przyjemnie było słyszeć bulgot pompowanej benzyny. W serce auta, któremu groziła śmierć na drodze na skutek ostrej anemii, wstępowało życie.

Zaopatrzeni w cenny płyn ewakuacyjny ruszyli na Kozienice, Zwoleń, Puławy i Lublin. Przez most na Wiśle przejechali ostrożnie: gdzieniegdzie na chodnikach i jezdni widniały nieduże leje a żelazne spojenia były zerwane i pokręcone.

W Puławach - znany już widok: rozwalony bombami rynek, leje w kocich łbach, stygnące zgliszcza domków parterowych.

Droga z Puław do Lublina pozostawiła w Tadeuszu wrażenie czegoś niezwykłego, choć wcale nie przerażającego. Luźnym, lecz nieprzerwanym sznurem sunęły w jednym kierunku - Lublina - eleganckie limuzyny, autobusy z całego niemal kraju, motocykle. Motoryzacja... Choć rozumiał dokładne, że przyczyną tego niezwykłego ruchu motorowego jest pospolite ,,wianie”, miał jednak wrażenie jakiegoś corsa samochodowego: Rzekłbyś, że pojazdy mechaniczne z całego kraju umówiły się na rendezvous na tej szosie Puławy-Lublin. Lśniły lakiery czasem tylko osłonięte gałęziami lub wymazane gliną - przed okiem samolotów. Było to bezwątpienia „wianie”, ale wianie pozbawione ponurej rozpaczy i nędzy pieszej i rowerowej ciżby uchodźców.

W Lublinie bowiem, tej Mekce ewakuacyjnej, był zjazd gwiaździsty samochodów z Polski zachodniej i centralnej. Na pryncypalnej arterii Lublina, Krakowskim Przedmieściu, towarzysz Tadeusza raz po raz wymieniał znane nazwisko, gdy wymijali wspaniałe limuzyny. W urzędzie wojewódzkim Tadeusz spotkał pana Jerzego de Tramecourta, ongi starostę w Wileńszczyźnie, a obecnie wojewodę lubelskiego, oraz ewakuowanego z Poznania pana Ludwika Bociańskiego, który z nosem spuszczonym na kwintę robił wrażenie nie dygnitarza przyzwyczajonego do rozkazywania, ale jakiegoś smętnego Pierrota. Tylko pan Władysław Raczkiewicz, wyprostowany, elegancki i spokojny, trzymał się „pistoletem”. Oznajmił Tadeuszowi, że ponieważ województwo jego jest okupowane przez Niemców, więc w charakterze prezesa Światowego Związku Polaków wyjeżdża za granicę, aby tam bronić interesów Polski.

W Lublinie spotkała Tadeusza niemiła przygoda. Gdy po ogoleniu i ostrzyżeniu wyszedł od fryzjera, szofer oznajmił mu z przerażeniem, że jakiś pułkownik zarekwirował ich samochód.

- Jaki pułkownik? Jakie nazwisko? - pytał Tadeusz.

- Nie powiedział nazwiska. Powiedział tylko, że rekwiruje samochód dla obrony Warszawy, tak jak w roku 1914 zarekwirowano taksówki paryskie dla obrony Paryża.

- Jakże mógł pan oddać mu tak samochód?! - oburzał się Tadeusz.

Teraz szofer się rozzłościł:

- Cóż miałem robić? Groził mi rewolwerem. Musi mi pan dziękować, że uratowałem pana płaszcz, walizkę i strzelbę, bo i to chciał zabrać.

Po chwili dodał:

- I pojechał wcale nie do Warszawy, ale na Tarnopol... Z dwiema babami...

(Stare to dzieje... Może ten pułkownik trafił w ręce bolszewików i zginął w Katyniu. Tedy Tadeusz chętnie puszcza w niepamięć kradzież samochodu. Jeżeli jednak pułkownik ten dorobił się w Londynie domu, Tadeusz posyła mu - za moim pośrednictwem - kilka słów błogosławieństwa w języku rosyjskim).

Wczesnym rankiem 8 września Tadeusz dobił pociągiem do planowanego miasta ewakuacji - Kowla.

Rozdział XXIX

OSTATNI

Po przyjeździe do Kowla Tadeusz przeżywał jeszcze jedno złudzenie świadczące, że pokolenie, które pamiętało wojnę 1914 - 1920 i które miało rutynę 19 lat pokojowych, jest pozbawione żywszej wyobraźni. Wydawało mu się, że skoro Kowel został mu wyznaczony, jako docelowy punkt ewakuacji, zgodnie z opracowanymi latami w ciszy gabinetów planami „wycofania”, tedy czterodniowy exodus wśród pożarów i zgliszcz już jest skończony. Wyobrażał sobie, że Kowel będzie dla niego na długie miesiące wojny jakimś Mińskiem Litewskim z lat 1914-1917. Że stanie się „głębokim tyłem”, gdzie się będzie oczekiwało końca wojny.

Siedem dni pobytu w Kowlu miało doszczętnie rozwiać tę iluzję. Na razie jednak Tadeusz w całej naiwności napisał kilkanaście kartek do krewnych i przyjaciół i wrzucił je do skrzynki pocztowej. Nie wiedział, że nie tylko kartki te nie dojdą rąk adresatów, lecz że prawdopodobnie nikt już skrzynki nie opróżni: był ósmy dzień wojny i poczta nie funkcjonowała.

Ucieszył się bardzo spotkawszy kolegę z Torunia inżyniera Klonowskiego, który był z żoną i pasierbem. Wszyscy troje byli sympatyczni i „swoi” i - co najważniejsze - mieli własny samochód z pewnym zapasem benzyny. Sami zaofiarowali się ' zabrać Tadeusza „gdyby zaszła potrzeba”.

Już pierwszy spacer po mieścinie wołyńskiej podważył mocno iluzję Tadeusza, że się znajduje w „głębokim tyle”. Przede wszystkim dowiedział się, że Kowel był od pierwszego dnia wojny regularnie wizytowany przez samoloty niemieckie, które bombardowały dzielnicę kolejową. Po drugie - zastanowił go zewnętrzny widok miasta. Na ulicach panowało ożywienie. Krążyły i wypoczywały samochody i motocykle. Wałęsało się sporo różnych wojskowych i policjantów. Był to widok w warunkach wojennych normalny, gdyby nie to, że ci wojskowi i policjanci zwracali się nieraz do niego o kawałek chleba.

Autochtonów kowelskich jakoś nie było. Niemal każdy przechodzień zapytany o adres odpowiadał, że jest „przyjezdny”. Z nielicznymi wyjątkami sklepy w całym mieście były zamknięte na cztery spusty. Przy nielicznych otwartych stały długie kolejki. Wkrótce dowiedział się o przyczynie tego zjawiska. Oto codziennie przed świtem przerażona nalotami ludność Kowla masowo emigrowała za miasto do lasów i tam korzystając z ciepłych dni biwakowała na świeżym powietrzu do późnego wieczora. Po zachodzie słońca tłumy te, obładowane tobołkami i betami, wracały do miasta - wyłącznie na nocleg. W ten sposób Kowel w dzień był prawie zupełnie wyludniony z autochtonów. Po mieście krążyły tylko tłumy uchodźców pukających do zamkniętych sklepów i jadłodajni. Naloty bombowe sparaliżowały normalne życie miasta.

Z jednej strony bomby niemieckie mogły napędzić strachu całkiem „obiektywnego”: w jednym Krzemieńcu bombowce zrobiły w dzień rynkowy prawdziwą masakrę zabijając kilkadziesiąt ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci, co stwierdziło pismo bawiącego wtedy w Krzemieńcu nuncjusza apostolskiego. Z drugiej jednak strony przyczyna sparaliżowania życia miasta tkwiła w wadliwym nastawieniu tzw. „biernej obrony przeciwlotniczej”. Według tego systemu ludność na sygnał alarmowy miała obowiązek porzucenia normalnych zajęć i chowania się do schronów i rowów. A zdawałoby się, że chowanie się do schronu powinno być tylko prawem obywatela, który urastałby na bohatera, jeżeli w czasie bombardowania trwał na posterunku - chociaż by - za ladą sklepową.

Spacerując z inż. Klonowskim po mieście Tadeusz był świadkiem stopniowej ale wyraźnej i przyśpieszonej dezorganizacji życia „tyłów”. Wieści z „frontu” nie było: radio polskie albo nadawało mętne komunikaty, albo milczało, a radia moskiewskiego dlaczegoś nie słuchano. Karmiono się plotkami. „Ekipa”, która 4 września opuściła Toruń - Podgórz całą „motorkadą”, spadła do liczby jednego prywatnego auta. Wałęsając się po Kowlu widzieli postępy europeizacji tego miasteczka. Chodniki z krawężnikami, estetyczne szyldy, dokładnie „rozszczelnione” i pięknie malowane płoty. Słowem program gen. Składkowskiego na lato 1939 został wykonany w 100%.

Pogłoski - czuły jak zwykle barometr niepowodzeń wojennych - trwały. Trudno było nabrać otuchy, gdy obok oficjalnego komunikatu o rozbiciu dwóch dywizji niemieckich i obok fantastycznych wieści o bombardowaniu Berlina, odbywał się pośpieszny przejazd najwyższych władz państwowych w stronę granicy południowej i rosło całkowite rozprzężenie życia „tyłów”.

Tadeusz z inż. Klonowskim niemal codzień zaglądali do starostwa. Nie wiele z tych wizyt skorzystali. Starosta chodził milczący i ponury. Pani starościna natomiast z przejęciem czytała im z kopii bibułowej słynne strofy Przepowiedni Tęgoborskiej.

„O Boże - myślał Tadeusz - na niebie krążą samoloty niemieckie, Polska płonie i wali się w gruzy, a tu baba, jak gdyby nigdy nic, deklamuje z płomieniem w oku o lewku zdradzonym przez wyzwoleńca... A niech cię licho porwie!”

- Cóż to za idiotka! - irytował się inż. Klonowski, gdy 1 wracali do domu.

Tadeusz kiwnął głową rozmyślając, że w godzinę trwogi jedni idą do Ossowieckiego, drudzy do wróżek, trzeci kręcą stoliki (z Guzikiem lub bez Guzika), inni pocieszają się lekturą przepowiedni, inni wreszcie - bardzo nieliczni - idą do kościoła.

Tegoż dnia wieczorem dowiedzieli się, że starosta „wyewakuował się” nic nikomu nie mówiąc. Dla pp. Klonowskich i Tadeusza był to ostatni dzwonek.

- Jutro o świcie wyjeżdżamy - oznajmił inżynier.

Był to człowiek z dużym poczuciem humoru. W okolicznościach, w jakich się znaleźli, humor jego nabrał jednak akcentów wisielczych. Od czasu do czasu zaczynał śpiewać słynny szlagier modny latem 1939:

Marszałek Śmigły-Rydz, nasz mężny, dzielny wódz...

Potem przerywał śpiew mówiąc:

- A niech go wszyscy diabli porwą!

Pasierb jego nie odznaczał się wesołością. Z powagą czternastolatka zapytywał Tadeusza:

- Jak pan myśli: chyba marszałek Śmigły-Rydz popełni samobójstwo?

Tadeusz miał na końcu języka odpowiedź „licz pan na to!” - ale zmilczał nie chcąc mącić czystych iluzji młodzieńczych. A o świcie już jechali w kierunku Łucka. Drogę, ongi zapewne dobrą, ale jak większość polskich szos nie asfaltowaną, „rozessały” setki tysięcy opon. Musieli jechać ostrożnie, gdyż co krok były wyboje, a nawet większe dziury w nawierzchni.

Co kilka kilometrów, widniały na zboczu drogi „trupy” samochodowe.

W Łucku zabawili krótko, bo nie było czego popasać: województwo wycofało się już kilka dni przedtem, benzyny niebyło. W Dubnie spędzili dwie godziny latając po mieście za obiecaną benzyną. Z tego krótkiego popasu w Dubnie Tadeuszowi utkwiła w pamięci .- jak to podobno często się zdarza - drobnostka bez znaczenia. Gdy pili herbatę na werandzie kawiarni, rój żółtych os krążył koło ich głów i szklanek. Nie wiedzieć czemu na widok tych „pokojowych” os zrobiło się Tadeuszowi bardzo smutno.

Na szosie Dubno-Krzemieniec panował wielki ruch. W tumanach kurzu pędziły limuzyny, ciężarówki, autobusy, motocykle - wszystko w kierunku południowym.

Wczesnym zmierzchem dnia 15 września zbliżali się do Krzemieńca. Z nimi razem posuwało się „corso”. Ale nie było to już eleganckie, połyskujące lakierami luksusowych limuzyn „corso lubelskie”. Sunęły auta zakurzone, podziurawione kulami, bez błotników i zderzaków, z wybitymi szybami. Raz dostrzegli w rowie przydrożnym wywróconą do góry nogami tankietkę. Obok - mocno poharatane drzewo. Odbyła się tu widać niedawno katastrofa.

Mrok już gęstniał, gdy wjeżdżali do Krzemieńca. Tadeusza ogarnęło dziwne uczucie. W Krzemieńcu nie był od 20 lat a uważał go za jedno z najpiękniejszych miasteczek na naszych „kresach”. Nieraz w czasach pokojowych projektował krajoznawczą wycieczkę do Krzemieńca. I oto znów był w Krzemieńcu... Na ciemniejącym niebie groźnie i władczo czarniała góra Bony z ruinami zamku. I dawniej góra ta - olbrzymia w porównaniu z wijącym się u jej stóp miasteczkiem - sprawiała wrażenie czegoś przytłaczającego. Dziś wiało od niej czarnym mrokiem i grozą. Nie spuszczał z niej wzroku nie zwracając uwagi na mijane domki - typowe krzemienieckie domki z facjatkami.

Zaraz po przyjeździe Tadeusza spotkał zawód. Inż. Klonowski oświadczył, że dalej nie jedzie, zarówno ze względu na trudność zdobycia benzyny, jak i na dawne stosunki w Krzemieńcu. Miał nadzieję znaleźć tu zajęcie zarobkowe. Jednak szczęście - względne - zdawało się nie opuszczać Tadeusza. Spacerując nazajutrz po mieście w poszukiwaniu papierosów natknął się na Jurka Widackiego, dawnego przyjaciela z Petersburga, którego nie widział kilkanaście lat. Okazało się że Jurek jest urzędnikiem wołyńskiego urzędu wojewódzkiego i że „bawi” w Krzemieńcu z całą „ekipą” samochodową z wicewojewodą Strzemińskim na czele.

- A wojewoda?

- Wojewoda zwiał już dawno.

Pana Strzemińskiego Tadeusz dobrze znał z Wilna. Bez chwili wahania postanowił przyłączyć się do nich. Przyjęto go bardzo serdecznie i dano mu pokój w gmachu liceum krzemienieckiego, w którym cała ekipa wojewódzka była rozlokowana.

Spacerując z Jurkiem po mieście raz po raz zwracał oczy na górę Bony mającą widać jakieś właściwości magnetyczne... Wieczorem dnia 16 września otarła się o nich limuzyna,

w której obok kierowcy siedział Melchior Wańkowicz.

- Mel! - zawołał Tadeusz ucieszony, że z ust tak ustosunkowanego dziennikarza dowie się ciekawych nowin. Okazało się jednak, że Mel jest zaabsorbowany „wianiem” oraz poszukiwaniem pana ministra propagandy Grażyńskiego i że de publicis wie tyleż, co i Tadeusz.

„Niech cię diabli porwą razem z twym ministrem propagandy” - pomyślał Tadeusz w ślad za oddalającym się autem Melchiora Wańkowicza.

Nazajutrz z rana Tadeusza zaprosił na ranne śniadanie wicewojewoda Strzemiński. Przy śniadaniu podzielił się z obecnymi elektryzującą wiadomością, otrzymaną telefonicznie: wojska sowieckie przekroczyły granicę w Korcu, Białozorce i Ostrogu.

- Co panowie myślą - spytał pan Strzemiński - co by to mogło znaczyć?

Milczenie. Jak się później okazało nikt z kilkunastoosobowej ekipy wicewojewody nie słuchał radia moskiewskiego.

- Ja myślę - zaczął pan Strzemiński po dłuższym milczeniu - że Sowiety mające z nami pakt o nieagresji nie przekroczyły granicy w zamiarach wrogich. Myślę, że przekroczyły granicę po to tylko, by jej bronić przed cofającymi się wojskami polskimi.

Tadeusz słuchał w osłupieniu, inni milczeli.

- Co panowie myślą? - zapytał pan Strzemiński zatrzymując wzrok na Tadeuszu.

Tadeusz miał na końcu języka ostrą odpowiedź, że granica nie jest jakimś nietykalnym i filigranowym murkiem, którego należałoby bronić przed rozbitkami wojska, ale się pohamował i powiedział:

- Jestem innego zdania, panie wojewodo. Myślę, że przychodzą, aby nas brać gołymi rękami, aby mieć łatwy odwet za rok 1920.

- Tak pan myśli?

- Tak.

- I cóż pan radzi?

Tu już Tadeusz nie mógł wytrzymać i głosem trochę ostrzejszym, niż należało, odpowiedział:

- Wiać!

Wniosek Tadeusza nie od razu został przyjęty. Pan Strzemiński naradzał się jeszcze długo z kolegami. Aż po południu okazało się, że dalsze „wianie” nie ma już sensu, gdyż wojska sowieckie zajęły Tarnopol i odcięły drogę na południe. Po dalszej naradzie pan Strzemiński postanowił, że jako wicewojewoda czyli zastępca gospodarza województwa, powinien powitać wkraczające wojska sowieckie w miejscu swego urzędowania, tj. w Łucku.

Tadeusza ogarnęło otępienie. Gdyby miał jakiś środek lokomocji do własnej dyspozycji, może by szukał jeszcze innej drogi ucieczki. Ale tak, jak rzeczy stały, postanowił dzielić losy „ekipy”, która go przygarnęła.

Rankiem 18 września ruszyli z powrotem na północ - do Dubna. Ranek był zimny i mglisty. Jeszcze przed dwoma dniami mgła cieszyłaby ich jako ochrona przed samolotami. Teraz jednak było to im obojętne. W milczeniu mijali drogę, na której przed dwoma dniami panował ruch i rwetes. Dziś szosa była dziwnie pusta. Przesuwały się we mgle lasy liceum krzemienieckiego, przesuwały się pola przetykane charakterystycznymi dla krajobrazu wołyńskiego szpalerami plantacji chmielowych. Monotonnie wyłaniały się z mgły i mijały ich słupy kilometrowe. Zbliżali się do Dubna.

Mgła opada. Słońce zaczyna przeświecać. Do Dubna pozostało już tylko parę kilometrów. Nagle na skrzyżowaniu dróg wyrasta przed nimi pierwsza żywa istota od chwili wyjazdu z Krzemieńca. Jest to żołnierz w długim burym szynelu, w hełmie falistego kształtu, z nieprawdopodobnie długim karabinem, którym zagradza im drogę:

- Stoj! Kuda?

- W Dubno.

- Pojezżaj na prawo!

W jakiejś wiosce o kilometr przed Dubnem posterunek wojskowy zatrzymuje ich znowu. Następuje odebranie broni, kontrola dokumentów i rewizja bagaży. W rezultacie pozwalają im wsiąść do aut i jechać dalej - do Dubna. W Dubnie odbierają im auta i - puszczają wolno. Stoją z walizkami na skwerku dubieńskim. Słońce przygrzewa. Na niebie warczą samoloty sowieckie. Czternastodniowy raid samochodowy z Torunia na Wołyń się skończył. Co robić?

- Chodźmy do starostwa - mówi Strzemiński - może tam się czegoś dowiemy.

Zdawałoby się, ze w ich sytuacji iść do starostwa znaczy leźć dobrowolnie w paszczę smoka. Ale otępienie odebrało wszystkim rozum. Bez słowa sprzeciwu idą za panem Strzemińskim do starostwa.

Zaledwie wkroczyli do starostwa, gdy jak spod ziemi wyrosło kilku krasnoarmiejców w towarzystwie paru cywilów z czerwonymi opaskami na ramieniu. Zapędzają ich do sali stawiając przy drzwiach straż.

Trzymają ich w tej sali do późnego popołudnia. Wreszcie zjawia się krasnoarmiejec z jakimiś naszywkami - oficer czy podoficer - i każe wszystkim iść na dół na dziedziniec.

Tam już stoi młody tęgi oficer NKWD. W końcu dziedzińca warczy ciężarówka, na razie pusta.

Oficer każe wszystkim - z wyjątkiem kobiet i dzieci - ustawić się w długi szereg. Z prawej strony Tadeusza stoi pan Strzemiński, z lewej jakiś wystraszony człowieczek w nieokreślonym wieku. Oficer zaczyna badanie dokumentów stojących w szeregu. Zaczyna z lewej strony. Za tłumacza służy mu jakiś jegomość. Jak się później Tadeusz dowiedział był to urzędnik wydziału powiatowego - Ukrainiec.

Badanie dokumentów postępuje szybko. Ukrainiec tłumaczy treść dokumentów i w zależności od ich treści oficer NKWD albo każe badanemu pozostać w szeregu, albo mówi:

- Pożałosta.

I grzecznym ruchem wskazuje czekającą ciężarówkę. Zanim badanie doszło do Tadeusza, w ciężarówce znalazło się już kilku policjantów i jeden oficer polski, którzy nie wiedzieć jak przyplątali się do ich ekipy.

Wreszcie badanie doszło do sąsiada Tadeusza z lewej strony. Ten już miał przygotowaną legitymację służbową, z której Tadeusz zezem odczytał:

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

Główny Urząd Statystyczny

Radca...

Ukrainiec wziął legitymację do ręki i zaczął tłumaczyć:

- Ministierstwo wnutriennich diel...

- Aha! - powiedział oficer NKWD i już podniósł rękę, aby zrobić zapraszający ruch w stronę ciężarówki.

Tadeusz nie wytrzymał i powiedział - oczywiście po rosyjsku:

- Ten człowiek jest urzędnikiem urzędu statystycznego.

A urząd statystyczny tylko formalnie należał do działu (wiedomstwa) spraw wewnętrznych i nie miał nic wspólnego z polityką.

Oficer NKWD badawczo spojrzał na Tadeusza, machnął ręką na radcę urzędu statystycznego i na Ukraińca i powiedział Tadeuszowi:

- Proszę wyjść z szeregu. Będziecie tłumaczem. Nastąpiła jedna z najbardziej przykrych chwil w życiu Tadeusza. Pierwszy dokument, który miał tłumaczyć, był legitymacją pana Strzemińskiego, wicewojewody wołyńskiego.

Trzymając tę legitymację w ręku patrzał w oczy panu Strzemińskiemu i milczał.

- No! - odezwał się zniecierpliwiony oficer NKWD.

Wtedy pan Strzemiński sam zaczął mówić:

- Jestem wicewojewodą wołyńskim tj. jakby wicegubernatorem okręgu wołyńskiego.

- Aha! - powiedział oficer - pożalosta!

I zrobił ruch ręką w kierunku ciężarówki.

W grupie stojących opodal kobiet rozległ się straszny, rozdzierający krzyk pani Strzemińskiej.

W kwadrans później wypełniona ciężarówka odjechała do więzienia, a oficer NKWD miał krótką przemowę do pozostałych na wolności, m.in. pytając czy nie ma wśród nich członków partii komunistycznej, po czym pozwolił im iść „do domu”.

Gdy odszedł, uratowany radca urzędu statystycznego podszedł do Tadeusza i powiedział z drżeniem w głosie:

- Nie wiem, jak mam panu dziękować...

Tadeusz machnął ręką. Starał się nie patrzeć w stronę pani Strzemińskiej która chwiała się na nogach podtrzymywana przez dwie panie.

Wieczorem znalazł przytułek w domu państwa Zabów, których przelotnie znał z Mińska.

Idąc do łóżka i mając zwyczaj czytania do poduszki wziął z półki pierwszy z brzegu tom Trylogii i otworzył go na chybił trafił. Był to pierwszy tom „Potopu” i wzrok jego padł na słowa Zagłoby:

„Panie wszechmogący! Czemuś to tak tę nieszczęsną Rzeczpospolitą rozgrodził, że wszystkie świnie sąsiedzkie włażą do niej teraz”...

Koniec

Przypisy:
1 Nie zapomniał o niej poseł do Dumy i adwokat Zamysłowski przedstawiciel powoda cywilnego w sprawie Bejlisa, pisząc w ciszy gabinetu żydożerczą pracę pt. „Sprawa o zabójstwie Juszczyńskiego”. Książka ta - bogato ilustrowana - wyszła pod datą roku 1917-go. Przed ostatnią wojną jeden egzemplarz tej książki znajdował się w Warszawie w bibliotece sejmowej.

2 Cempść - zdeformowane słowo „kompania”, Obacz „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego”.

3 Prof. Gieorgij Katkow z Oxfordu jest zdania, że w styczniu i lutym 1916 roku czyli na rok przed wybuchem rewolucji, robotnicy petersburscy byli tak rozagitowani przez bolszewików (za pieniądze niemieckie), że Rosja była na krawędzi rewolucji. Rewolucja nie wybuchła jednak, gdyż robotnicy - choć rozagitowani - byli rozbici politycznie i zdezorientowani.

4 Ciekawych stylu, w jakim się odbyło to „kawalerskie święcone”, odsyłam do felietonu pod tym tytułem w nr. 66 tygodnika „Lwów i Wilno”, Londyn, 11 kwietnia 1948. Opuszczam tutaj ten opis, aby nie obciążać niniejszej kroniki zbytnimi szczegółami.

5 Można dodać, jako jedną z niezliczonych przyczyn, rozagitowanie robotników petersburskich (ob. odsyłacz do rozdziału IV-go).

6 Najbardziej godny zaufania historyk rewolucji, bo nie bawiący się w syntezy i specjalista od obalania ustalonych legend, Siergiej Mielgunow w książce „Martowskije dni 1917 goda” twierdzi, że żadnych kulomiotów protopopowskich nie było. Jeśli tak, to pozostaje kwestią otwartą, czyje karabiny maszynowe słyszał Tadeusz Irteński.

7 Słowa przytoczone w tym rozdziale kursywą i w cudzysłowie są wzięte z noweli Władimira Lidina „Powiest' o mnogich dniach”.

8 Już po napisaniu tego rozdziału przeczytałem w „Kulturze” paryskiej (lipiec-sierpień 1962) uwagi Pawła Hostowca o „mechanizmie zbiorowych zaburzeń równowagi psychicznej”. Badanie tego „mechanizmu” jest chyba równoznaczne z psychoanalizą podświadomości zbiorowej?

9 Wyniki mordowania ziemian na Białorusi, np. zabicie braci Sielawów w majątku Paule powiatu lepelskiego gubernii witebskiej, zdarzyły się w rok później, już pod okupacją niemiecką i były przypisywane nie chłopom miejscowym, lecz dywersantom zza kordonu. Wtedy też odnotowano szereg wypadków grabieży (pogromów) dworów ziemiańskich, przeważnie w gubernii mohylowskiej, a również koło Borysowa - pogrom majątku Hlewin państwa Świdów.

10 Melchior Wańkowicz, czerpiący większość anegdotek do swych dzieł z drugiej i dalszej ręki, w książce swej „Tędy i owędy” przypisuje te słowa komu innemu. Ja wiem natomiast nie tylko od majora Reliszki, ale i od świadka tych słów starosty Czarnockiego, że autorem tej sławnej „riposty” był właśnie major Reliszko.

11 W tym rozdziale wspomniałem tylko polityczne aspekty odbrązowiania Sienkiewicza. Jednak, jak wiadomo, znów jest bardzo modne odbrązowianie go „na całego” - i to wśród najwybitniejszych naszych pisarzy. Odmawia się mu po prostu talentu. Cóż - można i tak. Tu chciałbym poruszyć tylko jedno. Zarzuca się m.inn. Sienkiewiczowi, że pisał „dla pokrzepienia serc”. Zarzut - proszę mi wybaczyć - niezbyt mądry. Sienkiewicz, jak każdy pisarz-artysta, pisał wyłącznie w celu napisania dobrej książki. Użycie przez niego zwrotu o „pokrzepieniu serc” było zwykłym dygiem przed pewnym gatunkiem czytelników - czytelników „zaangażowanych. Potem, a biegiem casu, sam zapewne w to „krzepienie serc” uwierzył.

12 W liście do redakcji „Wiadomości” londyńskich (nr 498 z r. 1955) p. Ryszard Wraga pisał, że Tadeusza Irteńskiego nie powinny gnębić wyrzuty sumienia z powodu pozbawienia Wiertinskiego prawa wjazdu do Polski gdyż zakaz ten został wydany na skutek stwierdzenia przez władze bezpieczeństwa w latach 1926-1927, że Wiertinski jest agentem bolszewickim. Ponieważ pozbawienie prawa wjazdu nastąpiło w roku 1924, śmiem wątpić, czy nasze organa wywiadowcze posiadały dar jasnowidzenia, aby wydać zarządzenie na podstawie stwierdzeń otrzymanych w dwa czy nawet trzy lata później.

13 Obacz „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego”, rozdział XXI.

14 Autor dostał w maju 1948 roku list od hr. Władysława Pusłowskiego, w którym m.in. wyjaśniona została „legenda” o szczęśliwej wsi; „...Tak, to moja sąsiadka, lud dawniej opowiadał o niej pod nazwą Zmitrycze, mapy sztabowe rosyjskie swoim zwyczajem nadawały jej brzmienie bardziej prawosławne: Dmitrycze. Ale co do skarbu, to prawdą jest, że dawny moskiewski nie przedostawał się do niej - nie tak jak polski. Może Bobie mam przypisać winę? Liczne kanały, które przeprowadziłem z trzech stron w szerokim rejonie, znakomicie ułatwiły wyczyn naszych urzędów”... (List ten był w całości umieszczony w nr. 69 z 2 maja 1948 w wychodzącym wtedy w Londynie pod redakcją Stanisława Mackiewicza tygodniku „Lwów i Wilno”).

15 Koczerhą była podziemna (ongi nadziemna) rzeczka w Wilnie, która po wielkiej powodzi roku 1931 groziła podmyciem katedry wileńskiej.

16 Teresa Zanowa aresztowana przez Niemców jako kurierka AK zmarła śmiercią męczeńską w obozie Ravenbruck w roku 1944 w wieku lat 62.

17 Tylko do widomości panów Myśliwych: głuszce Wileńszczyzny podobnie jak inne głuszce północne, a w przeciwieństwie do głuszców południowych, np. poleskich, nie „korkują”!

18 Tj. cesarsko-królewskie.

19 Powojenny „Łowiec polski” kreśląc w roku 1963 (nr 1205) dzieje Polskiego Związku łowieckiego z okazji jego czterdziestolecia ani słowem nie wspomniał zasług Juliana Ejsmonda, Jana Sztolcmana i Bolesława Swiętorzeckiego (inicjatora założenia Związku), chociaż znalazł miejsce na wspomnienie takiego drugorzędnego działacza łowieckiego, jak Hermann Knothe. Pamięć ludzka jest krótka i - jednostronna.

20 Tj. ceremonialnym.

21 Kanonik Brzostowski herbu Strzemię nabył dobra Merecz w r. 1767 od Hipolita Korsaka, stolnika nowogródzkiego, przezwał je od swego imienia Pawłowem i przyznawszy zupełną wolność osobistą mieszkańcom, uczynił tę gminę formalną rzeczpospolitą, z samodzielnym rządem i prawem. Dziedzic jej był dożywotnim prezydentem. Finanse, wojsko, artyleria, nawet i sejmy były tu własne. Sejm wielki zatwierdził tę ustawę w 1791 roku (ob. „Słownik geograficzny” Bronisława Chlebowskiego). Po roku 1794 Pawłów kilkakrotnie zmieniał właścicieli, aż stał się własnością Wagnerów, o których „Plotka wileńska” pisała przed pierwszą wojną:

Dziwne bywają fortuny wyniki:

Dziad miał małpę, syn browar, a wnuk Soleczniki.

22 Pan Szymon Konarski, autor „Memoriału” o polskiej szlachcie utytułowanej sprawdził i autorytatywnie wyjaśnił, że śp. Bohdan Zalutyński nie był a nawet nie mógł być autentycznym hrabią Palatynu. Po ukazaniu się niniejszego rozdziału w „Wiadomościach” londyńskich, pan Konarski napisał w tej materii list do redakcji. Obawiam się jednak, że trud pana Konarskiego był zmarnowany i to zmarnowany podwójnie.

Po pierwsze - zmarnowany dla potomności. Jeśli pamięć o Bohdanie Zalutyńskim zaginie, tedy i o jego hrabiostwie ludzie zapomną. Jeśli natomiast etanie się legendą, tedy na przekór dokumentom, lub raczej na przekór brakowi dokumentów Zalutyński pozostanie w pamięci ludzkiej „Hrabią Palatynu”.

Trud pana Konarskiego był również zmarnowany wobec mojej osoby. Wszystkie kawały Bodzie Zalutyńskiego - łącznie z jego hrabiostwem - traktowałem i traktuję jako anegdotę.

Dodam, że moją wersję jego legendy nazwałem „jedynie autentyczną” wcale nie dlatego, abym jego hrabiostwo brał poważnie i abym na nim stawił placet kronikarza. Chodziło mi wyłącznie o ochronę tej legendy przed przypisywaniem nieboszczykowi „wyleniałych” (jakby powiedział p. Andrzej Chciuk) kawałów przez Melchiora Wańkowicza, Antoniego Uniechowskiego i innych. Te same motywy „ochraniarskie” skłoniły mnie do napisania następnego rozdziału : „Pieśń o Rudominie”.

23 Znana działaczka śpołeczna i pisarka końca XIX i początku XX wieku w Wilnie.

24 „Naprawiacz” - najgorsza odmiana „sanatora”.

25 Dr Leon Ossowski, przed którym wspaniała przyszłość naukowa leżała otworem, zmarł nagle na serce w Londynie w roku 1960, gdzie bawił na urlopie. Miał serce osłabione po przebytym w Afryce południowej ciężkim zapaleniu mózgu. W Afryce południowej w Pietermaritzburgu stał na czele działu entomologicznego w instytucie badawczym.

Nasz Czas