Józef Mackiewicz

 

"Wojna i sezon", druga świetna książka M. K. Pawlikowskiego, jest niby dalszym ciągiem powieści "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego". Kwestionowano powieściowość tamtej, wskazując, że zarówno z formy jak treści jest raczej pamiętnikiem; że autor niepotrzebnie wprowadził bohatera "Tadeusza", a powinien był pisać w pierwszej osobie itd. Może w większym stopniu te uwagi dałyby się odnieść do "Wojny i sezonu", gdzie rzekomy bohater gra jeszcze mniejszą rolę. Ale czy "powieść", czy "pamiętnik", czy "gawęda", ważna jest sama książka. Pewien utalentowany krytyk rosyjski, Eichenwald, powiedział kiedyś trafnie: "Tam gdzie mamy przed sobą kwalifikację, traci znaczenie klasyfikacja".

Nowa książka obejmuje zdarzenia od początku pierwszej wojny światowej, przekracza ten wysoki próg dziejów, i prowadzi do wybuchu drugiej wojny światowej. Stąd tytuł: "Wojna i sezon", między wojnami. Terenem czasu są przeważnie ziemie b. W. Ks. Litewskiego; oczami które patrzą na te czasy są oczy symbolicznego Tadeusza, rodem z rozgromionego dziś stanu szlacheckiego. - Przeczytałem ją jednym tchem, może z większym jeszcze zachłyśnięciem niż pierwszą książkę. Byłem miejscami oczarowany, miejscami rozdrażniony, olśniony, sceptyczny; i znów zachwycony, i z kolei skłonny do niejednej złośliwej uwagi. Tak bywa, gdy się czyta książkę oddającą pewną prawdę, czy to literacką czy historyczną. Gdy przerzucam książki wydawane dziś w Warszawie, załgane od stóp do głów, nie wzbudzają innej chęci poza ziewnięciem i odłożeniem na bok. Książka Pawlikowskiego jest ponadto tym, co się nazywa przyczynkiem do historii.

Jesteśmy w roku Pańskim...

Nieomal w samym progu książki Pawlikowski się potyka: Imperator rosyjski..., a dalej nie: "król polski", - jak pisze - lecz: "car polski", w. ks. finlandzki etc., etc., etc. Albowiem po zakończonym Kongresie Wiedeńskim, gdy 20 grudnia 1815 roku ogłoszona została konstytucja "Królestwa Polskiego" /Kongresowego/ - zresztą najbardziej liberalna w ówczesnej Europie - okazało się, że tytuł Aleksandra I-go w tekście rosyjskim brzmi nie: "Korol polskij", lecz: "car polskij". Stąd też rosyjską nazwą Kongresówki było nie: "Korolestwo Polskoje", tylko: "Carstwo Polskoje". - Jeden z tych tępych błędów prestige’owo -psychologicznych strony przeciwnej, w które obfitują dzieje wszystkich stron.

Jesteśmy więc jeszcze w roku Pańskim 1919-tym. O roku ów!- mógłby wykrzyknąć dziś każdy mieszkaniec globu - gdyby ciebie nie było. Ech...

"Droga biegła przez Kliczew, Oslę, Czeczewicze i Horodziec. - Pisze M. K. Pawlikowski. W cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach przysłuchiwano się głuchym, jakby podziemnym pomrukom dalekich armat. Ten odgłos nieprzyjemny przypominał, że jest wojna i że podróż przez bory prześliczne odbywa się nie w celach krajoznawczych, a dlatego że "wojenka" /co za pieszczotliwy eufemizm!/ wypruwa ludzi z nagrzanych, pachnących myszką i suszonymi jabłkami kątów". Zastanawiam się, czy dla omówienia książki Pawlikowskiego jest to okoliczność dodatnia, że osobiście, aczkolwiek o kilka lat /w tym wieku mówiło się raczej: klas gimnazjalnych/ młodszy, to wszakże patrzyłem na ten sam krajobraz, na tych samych ludzi i te same dzieje co "Tadeusz", względnie jego autor? Słowem byłem świadkiem naocznym opisywanych wypadków. A właśnie z wybuchem wojny 1919 ukuto dowcip: "Kłamie, jak naoczny świadek"... Dowcip, sądzę, powstał z wielkiej rozbieżności wrażeń pod wpływem niebywałego przedtem natłoku zdarzeń. Dziś, od czasu powstania moralności i interpretacji socjalistycznej, nikt sobie tym głowy nie zawraca i w zależności od potrzeb, na czarne powie białe i odwrotnie z większą łatwością niby wonczas splunął. Ale przed pół wiekiem obowiązywały moralności XIX-wiecznego obiektywizmu. - "Jakże to, mówiono, z wyrzutem w głosie, widziałeś na własne oczy, kiedy ludzie mówią, że to nieprawda?!"

W odpowiedzi rodziły się zapalczywe polemiki o szczegóły i fakty. Zależnie od tego co i jak, kto widział lub słyszał. Polemiki częściowo do dziś nie rozstrzygnięte. Tak więc na przykład osobiście widziałem i słyszałem, że w pasie zafrontowym, zaraz po wybuchu wojny, narastał dziki antysemityzm. Żyd traktowany był z reguły za potencjalnego "szpiega niemieckiego". Pawlikowski widział, że zapanował wtedy raczej filosemityzm. Ja bym w tym sporze powołał się dodatkowo na wystąpienia Guczkowa, albo jeszcze bardziej na wspomnienia głośnego adwokata, Żyda Gruzenberga, ogłoszone między wojnami w Paryżu. Co ten opisuje, cytując szczegóły z obrończych spraw żydowskich prowadzonych zaraz po wybuchu wojny!

Nie układa się też w mojej pamięci to, co Pawlikowski pisze o rzekomych skutkach słynnego rozkazu w. ks. Mikołaja Mikołajewicza, by cofające się wojska zostawiały za sobą "ziemię spaloną" i uprowadzały przymusowo ludność: "Dziesiątki tysięcy grobów przeważnie dziecięcych - czytamy u Pawlikowskiego - wyrosło na zboczach szlaków wygnańczych: tysiące wsi i dworów poszło z dymem..." Istotnie, rozkaz taki był wydany, i ponoć próbowano go gdzieś wykonywać. Doszły mnie też później słuchy, że poniektórym panom udało się brać za spalone dobra grubsze odszkodowania… Pozostawało mi jednak wrażenie wzrokowe /jako że zostałem po tej stronie ziemi, która "miała być spalona’/, że somme toute, rozkaz naczelnego wodza nie był wprowadzany w życie, a zniszczenia wynikały wskutek lokalnych działań wojennych. Nawiasem mówiąc, zastanawia mnie w tej chwili, czy legenda o skutkach tego rozkazu nie należała już do początków owej magii cyfr, która po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w dziedzinie cyfr tyczących tzw. "biologicznego wyniszczenia", osiągnie szczyty, a zarazem zaskoczy niespodzianką niezwykłego wzrostu ludności?...

Nie byto tego zdarzenia z Mikołajem II w Wilnie

Poza wspomnianym wyżej, trochę mieszczańskim, przywiązaniem do relacji solidnej /dopiero wyrywanej z ociężałości przez nowoczesną propagandę: "Niemieckie okrucieństwa w Belgii!... - "Kozacka dzicz w Prusach i Galicji!..." itp./ istniał jeszcze inny, a przeciwstawny tamtej typ relacji, zrodzony z panującej wówczas kawalersko-nonszalanckiej mody. Relacji anegdotycznej, przeznaczonej nie na dziejowy, a bardziej prywatny użytek.

Dla charakterystyki pozwolę tu sobie, w nawiasie, rozwinąć pewien szczegół choć historycznie bez znaczenia. Oto Pawlikowski, kreśląc współczesne sylwetki - /w danym wypadku młodość Witolda Rudominy, jednego z notorycznych "facecjonistów"/ _ przytacza bez zastrzeżeń zasłyszane przez siebie zdarzenie, które streszczę poniżej w telegraficznym skrócie:

"W pierwszym roku wojny Mikołaj II odwiedził Wilno. Wzdłuż trasy ustawiony był kordon szkół średnich. Rudomin był uczniem 8-mej klasy ekskluzywnego wileńskiego gimnazjum Winogradowa, i stał obok swego przyjaciela Bebusia /De Rosset/. Panował mróz siarczysty. Czekali długo. Bebuś miał w kieszeni flaszkę wódki, i na przemian biegali do bramy, aby z niej łyknąć na rozgrzewkę. Jakiś Żyd z tyłu szczególnie naciskał na Bebusia, co go ogromnie drażniło. Wreszcie nadjechał oczekiwany cesarz. Bebuś cisnął czapką w śnieg, wyrwał się z szeregu i wrzasną;: "Ura, ura,ura!"

Sam cesarz go zauważył, i z uprzejmym uśmiechem przyłożył palce do czapki. Gdy minął, Bebuś odwrócił się i trzasnął Żyda w twarz. Zrobiło się zamieszanie. Zjawia się rewirowy. A na to Bebuś: "A pan wie z kim pan mówi?! Należałem do osobistej ochrony cesarza. A to oto indywiduum, wskazał na Żyda, tak napierało, że ledwo mogłem utrzymać kordon". Te słowa wywarły wielkie wrażenie na rewirowym etc...

Dlaczego przytaczam tę relację? Bo chodzi o rzecz znamienną, o oddanie pewnej prawdy, której ani jeden prawie szczegół nie odpowiada prawdzie. Wytłumaczę pozorny paradoks:

Złożyło się, że i ja byłem uczniem tegoż gimnazjum Winogradowa, acz w znacznie młodszej klasie. I ja tego dnia stałem w szpalerach szkolnych wzdłuż trasy na przywitanie cesarza. I ja opisywanego zdarzenia - nie widziałem... Choć przypominam dokładnie, że było mniej więcej odwrotnie: nie siarczysty mróz i śnieg, a ledwo podmarzłe błotko; nasze gimnazjum ustawiono na ulicy Wielkiej od gmachu b. ratusza wzdłuż skweru, czyli po środku placu; z wielu względów bieganie stamtąd do bramy na rozgrzewkę, było praktycznie niemożliwe; za nami stało "ciało pedagogiczne", i od nacisku tłumu przedzielali gorodowyje. Po drugiej stronie ulicy kordon tworzyło wojsko. Przy przejeździe cesarza, zlewające się w jeden ryk: "ura!" było tak potężne, że pojedynczy okrzyk Bebusia w żaden sposób nie mógłby się wyseparować; Mikołaj II nie mógł specjalnie przyłożyć palców do czapki, gdyż całą rękę miał przyłożoną do niej od początku i przez czas przejazdu nie odrywał jej ani na chwilę. Wreszcie siedział z prawej strony, podczas gdy my staliśmy z lewej. - Słowem opowiedziane zdarzenie, które autor zaczerpnął niewątpliwie z relacji Rudomina, jest zmyślone. Nazwałem je jednak "oddaniem pewnej prawdy", gdyż wiernie oddaje pewien styl ówczesnej rzeczywistości widzianej "oczami Tadeusza". Błąd Pawlikowskiego tkwi jedynie w braku zastrzeżenia. Całość jest charakterystyczna dla relacji z epizodów zarówno bez znaczenia, jak o pewnym czy większym znaczeniu. Nie miały być na użytek dydaktyczny. Musiały leżeć jak dobrze skrojona bekiesza. Nie chodziło też o rozdzielenie prawdy od anegdoty, smutku od poczucia humoru, czynu od gestu nonszalancji. Anegdota przechodziła do legendy, jak ją opowiadano. Zresztą świetnie tę prawdę podchwytuje sam Pawlikowski, gdy pisze w innym miejscu.

"Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic nie widział... Na Tadeusza, naocznego świadka, nikt nie zwracał uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym jak się opowiada, a nie na tym co się opowiada".

To tak jak dziś. Z tą wszelako różnicą, że wówczas nie obowiązywało w tym stopniu zamówienie społeczne, polityczne, patriotyczne. Natomiast bardziej obowiązywało zamówienie towarzyskie. Mogło być nijakie, błahe, radne, byle relacja dowcipna, a czym bardziej przesadna tym więcej do śmiechu. Jąkanie prawdy zbywano grymasem znudzenia, trochę podobnym do tego z jakim dzisiejsi komuniści zbywają wszelkie "obiektywizowanie....

Oto klasyczna relacja tego typu na str. 93:

"Ulica Zacharzewska w Mińsku będąca szlakiem do dworca, była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki skutkiem nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc rewolwerem trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich gardząc tzw. "kierenkami". Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska, w ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli - sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną".

Pomijam już moment psychologiczny. Rozkładając tę relację na podstawowe elementy fizyczne, łatwo ustalimy, że jest sprzeczna z logiką opisywanego momentu, manipulacyjnie niewykonalną. /Mógł odebrać jednemu-dwum. Bo co robił tłum uciekających, a zapychających ulicę bolszewików, w czasie gdy pierwsi zatrzymani sięgali po pieniądze, aby je oddać? Szunejko chował rewolwer /gdzie?/ aby mieć wolną rękę do wzięcia tych pieniędzy, schowania ich /gdzie?/; następnie wydobycia i ponownego grożenia rewolwerem/?

Czy tłum bolszewików ustawiał się w kolejkę? Czy przygotowywał pieniądze zawczasu, boć chyba w zębach ich nie trzymał? To znowu byłoby sprzeczne z nastrojem "panicznej ucieczki". Itd. itd. Słowem czysta fantazja. Ale dopiero zaokrąglenie do przesadnej cyfry "ćwierć miliona rubli", tworzy z niej anegdotę o wartości legendy.

Mużyk i pan

O roli szlachty-ziemian na tzw. kresach, pisano dużo gloryfikującego. Pisano dużo oczerniającego. Napisano dużo "rehabilitującego". Napisano też sporo pod smak i gust dzisiejszych poglądów. Sądzę, że w rzeczywistości środowisko tamto i jego rola, były mniej więcej takie, jak to wynika z lektury Pawlikowskiego.

W miarę dobrzy i źli, w miarę indywidualni, w miarę napuszeni sloganami. Zawsze gotowi do "siadania na koń w potrzebie ojczyzny", z wyraźną tendencją odroczenia siodłania na później. Przekonywujący jeden drugiego o konieczności "realnego patrzenia na rzeczy" i zerwania "raz wreszcie z trzaskaniem w karabelę po próżnicy". Słowem, z grubsza biorąc, podobni do innych ludzi. Poza tym zajęci głównie pomnażaniem doczesnych dóbr materialnych dla "utrzymania polskiego stanu posiadania na kresach". Takimi ich też zastał wybuch pierwszej wojny światowej. Podzielili się, jak inni na "orientacje", koterie i stronnictwa. Wybuchali patriotycznym optymizmem, lub poddawali się pesymizmowi na przemian. Niektórzy pociągnęli w pole. Większość zadekowała się w "ziem-huzarach" i przeróżnych paramilitarnych byle tyłowych organizacjach rosyjskich, "dla zachowania tym razem biologicznego stanu polskiego". - Nie twierdzę, że właśnie tak chce ich przedstawić Pawlikowski. Twierdzę, że zgodnie z prawdą, tacy wynikają z lektury jego książki.

Ani to dobrze, ani źle. Pamiętam te niezliczone okruchy rozmów przy stole, z których pozostało wrażenie, że interes osobisty w jakiś opatrznościowy sposób pokrywa się z interesem publicznym. Co zresztą wcale nie dowodzi, że tak właśnie nie miało być. Chociaż, naturalnie, program streszczający się do: "Nie szukać guza", trudno zaliczyć do programów najbardziej oryginalnych. Nie chodzi jednak o charakterystykę społeczno-polityczną. Nie chodzi też o nią autorowi "Wojny i sezonu". Najbardziej ciekawa, jak zawsze, jest strona czysto ludzka.

Kiedyś jeden z Tyszkiewiczów "bez ziemi" /zresztą też "Jan" mu było na imię/, udając że pomaga mi przy zwożeniu drzewa z lasu, w nudnych biesiadach bolszewickich czasów, wyraził zdanie, że: "Mentalność kułaka na 10 hektarach nie różni się w istocie od mentalności kułaka na 1000 hektarów"... Akurat na podstawie własnych obserwacji dochodziłem do identycznych konkluzji. Poczęstowałem go samosiejką, i daliśmy wypocząć koniowi. Ach, dawne czasy...

Teraz, czytając Pawlikowskiego, zamyśliłem się nad takimi sobie znakami równania. Zwłaszcza czytając gawędy o słynnych kawalarzach, czy ,jak ich nazywano u nas, wielkich facecjonistach. Sądzę, iż refleksje na ten temat wypełnić by mogły gruby tom filozoficznej rozprawy.

W "pamiętnikach Kwestarza" znajdziemy wzmiankę, że /czy to nie Wołodkowicz?/ kazał babom pańszczyźnianym włazić na drzewa i wołać: "ku-ku!", po czym strzelał do nich z jednorurki. Nie mam pod ręką, ale zdaje mi się, że "facecja" ta z miejsca poddana została przez kwestarza w wątpliwość, gdyż jak twierdził: "zwierzyny było dosyć w lesie". Zapewne rzecz zełgana cała. Niezliczone są facecje przypisywane Radziwiłłowi - Panie - Kochanku, z których nie wszystkie były autentyczne, ale były. Margrabina von Bayreuth, siostra Fryderyka Wielkiego, wyliczyła że elektor saski i król polski August II miał 350 dzieci, które urodziły mu zarówno dziewczęta wiejskie, jak damy pierwszych rodów, w tym niektóre z wielkich domów polskich. Można mu niewątpliwie tej królewskiej zabawy zazdrościć, ale stwierdzić wypada, że wyczyny króla podlegałyby dziś karze z paragrafu kodeksu za stosunek z osobami zależnymi".

W istocie 90 chyba procent wszystkich "wielkich facecji" było, i było możliwe, tylko w stosunku do osób podwładnych. To znaczy, mówiąc brutalnie: bezkarnych. To znaczy, że może z 10-procentowym wyjątkiem, wielcy panowie, jak inni ludzie, nie lubią szukać guza. To zrozumiałe.

To samo w przeniesieniu do innych wybryków, z politycznymi włącznie. Tak np. dobrze zorganizowana i silna młodzież akademicka wileńskiej endecji, z byle drobnej okazji lubiała bić szyby w synagogach żydowskich. Gdy jednak centralna siedziba ich stronnictwa, "Dziennik Wileński", padła sama ofiarą wyjątkowo brutalnej napaści ze strony pewnych bezkarności oficerów; gdy ci oficerowie legionowi pobili leadera Zwierzyńskiego, prof. Cywińskiego, ludzi starszych, poważnych, kobiety, pracowników - jakoś tłumy młodzieży endeckiej powstrzymały się od wybicia szyb w kasynie oficerskim... Niby to z dialektyki narodowej, ale jak sądzę, ze względów raczej namacalnych. Tym samym zapewne tłumaczy się, dlaczego w państwach totalitarnych, nie mających żadnego zrozumienia dla "facecji’’, nie zdarzają się one prawie, również w sektorze społeczno - politycznym, gdzie byłyby raczej na miejscu. Ilość nieśmiałych odruchów młodzieży uniwersyteckiej w Polsce Ludowej, w zestawieniu z ilością zaburzeń studenckich w Polsce niepodległej, jest tak zastraszająco uboga, że napawać powinna raczej wstydem, aniżeli fałszywą dumą i nadzieją na "ewolucję od wewnątrz".

Abstrahując jednak od momentów politycznych. Naukowo-psychologiczna analiza wykazałaby niewątpliwie, że czy to będą "samodurstwa" rosyjskich "dworian", czy "facecje" wielkich panów litewsko-polskich, czy "kawalerskie żarty" komilitonów korporacji, "kawały" młodzieżowe aż do wybryków dzisiejszych beatników angielsko-amerykańskich, Halbstarków niemieckich etc., etc. - wszystko bez względu na późniejsze rozgałęzienia, ma niejako wspólną genezę: nadmiar próżnego czasu; nadmiar siły, we władzy, pieniądzach, czy też we własnych muskułach; nade wszystko wszelako: poczucie względnej bezkarności, niedużego ryzyka.

Od tych wtrąconych dygresji, nawracam do początkowego zestawienia. Mówiło się u nas, na Białorusi: "Nie daj Boh swińji roh, da mużyku państwa!" Niby w znaczeniu: Jak ten dojdzie do władzy, to dopiero pokaże swe chamskie oblicze!... Otóż poniektóre, przypomniane przez Pawlikowskiego anegdoty wielkopańskie, dziwnie jakoś pozbawione są tej mentalnej granicy przedzielającej "mużyka" od "pana". Zwłaszcza w rozdziale poświęconym ostatnim facecjom Bodzia Zalutyńskiego. Taki np. fragment:

"Stosunek Bodzia do Wolikowa /jego faktor/ był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu, nie odwracając głowy, podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami: "Possij dziedzicowi paluszek". - Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodzio miał zwyczaj podawać chłopom petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec "paluszka".

Boże, jakie to - między nami mówiąc - chamskie!.. Czy nie tak właśnie wyobrażamy sobie typowego "mużyka", któremu gdy doszedł do "państwa", brakuje fantazji dla bardziej oryginalnego zamanifestowania rozpierającej go władzy?

Naturalnie Pawlikowski słowem jednym nie pochwala tych facecji; a jednak w pewnym miejscu mówi jakby z lekkim odcieniem dumy narodowej:

"Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim opowiada o kawale polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu".

Nie wiem jak innym czytelnikom tych rozdziałów, ale mnie osobiście - tak po cichu mówiąc - ten kawał, zakwalifikowany na "rosyjskiego samodura", wydaje się bodaj jeszcze najdowcipniejszy z rzędu przytoczonych przez autora kawałów rodzimych...

Pawlikowski słusznie pisze, iż niesłusznie "starym nawykiem myślenia", właśnie historyczną Litwę uważano za rezerwat dziwactw i "feudalnych" obyczajów. Przytacza przy tym obyczaje panujące w dworze Olesznie, w sercu Mazowsza:

"Nad ranem szczuto gończymi hodowanego lisa, albo strzelano do domowych kaczek na stawie".

I to pan-z-panów?... Podrapałby się w głowę niejeden mużyk.

"Szczucie hodowanego lisa odbywało się na terenie czworoboku otoczonego z trzech stron budynkami. Czwartą stroną był plot, a za nim łan zboża. Lisa wypuszczono z klatki i poszczuto gończymi. Był na pół oswojony i nie bardzo chciał uciekać. Dopiero gdy go gończe zaczęły skubać, puścił się galopem i od razu odsadził od piesków na pół długości czworoboku. Tymczasem dwa charty stały wyprężone na smyczy, wpatrzone w umykającego lisa. Gdy lisa dzieliło od zbawczego łanu zaledwie 100 kroków, dopiero wtedy puszczono charty ze smyczy … dopadły lisa w chwili, gdy już-już miał się skryć w łanie pszenicy".

Zamyślając się nad tą obrzydliwą /bez szans dla umęczonej strony/ zabawą, przyszło mi do głowy, jakby opis takiego "czworoboku" świetnie pasował do pewnego rodzaju tak dziś rozpowszechnionej literatury na temat mentalności i prywatnych zamiłowań jakiegoś, powiedzmy, SS-mana: Gdzieś za ogrodzeniem oświęcimskim, ma taki /naturalnie: gemütlich urządzony/ ogródek, w którym hoduje specjalne ofiary /naturalnie: "karmi je i głaszcze przedtem"/, w tym celu aby kręgosłup ich został na pewniaka zmiażdżony w momencie, "gdy już-już mają się skryć w zbawczym łanie pszenicy"... No, nie?

Ech, - wsie my lisz aktiory w tieatrie Gospoda Boga.

W bezkresie pejzażu

Czasy były rozległe w przestrzeni, jak Prypeć rozlana w kwietniu. Zdawało się, że dzień i pejzaż, zlewają się w jedno, stanowią całość. Głosy rozśpiewanych ptaków. Szum wody, szum puszczy. Cisza wieczorna; plusk ryby; trzask złamanej pod stopą gałązki w lesie; chłodne poranki wiosny; liliowe bzy na tle liliowych dymów drzewnych. Bywało latem wyjedziesz z lasu, przędza kurzu wije się spod koła ukosem na pole, a niebo aż drży od skowronków. I znów dalekie, puste drogi w grząskich koleinach jesieni. Zanim Wielkie Księstwo Litewskie skurczyło się do "Ziem Wschodnich" drugiej Rzeczypospolitej, przeżył na nich pierwszą młodość i przepolował rozmaicie Tadeusz Irteński, vel Michał Pawlikowski.

Po drugiej wojnie i te ziemie przepadły. Przepadły nie dla tego, że dla Rzeczypospolitej; przepadały zaaawszystkiem! (...)

Pawlikowski opisuje tę młodość jaką była, ze szczerością świadczącą iż naprawdę zachował ją w pamięci. Cóż więc dziwnego, że niektóre wspomnienia lasów, polowań na mszarach i rzekach, odbicia tafli jeziornych, wypadają u niego jak zwierciadła piękna. Książka jego należeć będzie do najpiękniejszych wzorów prozy opisowej w literaturze polskiej.

Antypolakizm Żydów litewskich

Z oceny historycznej, o bezwzględnej wartości "Wojny i sezonu" przesądza jej rys rzadki nawet u naszych historyków-naukowców nie liczenia się z aktualnym gustem politycznym. Dotyka więc m.in. rzeczy zazwyczaj niedotykanych. Tak np. wstydliwie omijane, a ciekawe zjawisko antypolskości, "antypolakizmu" jak się wyraziłem Żydów litewskich, na całym terenie na wschód od Bugu, w Grodnie, Wilnie, Mińsku, Koronie, w Rydze itd. aż po rosyjską "linię osiedlenia żydowskiego". Pawlikowski zwraca uwagę, że tę upokarzającą’linię" wymyślono w Rosji, że pogromy organizowano w Rosji itd. "Skąd więc ta ironia,.." pyta, "że Żydzi szczególną urazę zachowali względem Polaków?" Szukając odpowiedzi na to pytanie, dochodzi do wniosku, że tłumaczy się to chyba specyficzną właściwością polskiego antysemityzmu: "Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą" - powiada. Natomiast Polacy mieli jakiś "antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną linię osiedlenia"...

Wydaje mi się, że Pawlikowski utrafia tu w pewne, skrzętnie przemilczane sedno. Z tym, że ów "mistyczny antysemityzm" rozciągnąłbym również na - "filosemityzm" polski...

Moim zdaniem różnica pomiędzy Anglikami i Niemcami jest ta, że Hitler dopiero starał się wmówić w Niemców przekonanie, że są Herrenvolkiem; w Anglików wmawiać tego nie trzeba, bo oni z tym przekonaniem niejako już się rodzą. Ich stosunek do cudzoziemców jest jak do biednych kalek, których kalectwo polega na tym, że nie urodzili się Brytyjczykami. Ale jako ludzie dobrze wychowani wiedzą, że człowieka ułomnego nie należy szturchać ani kopać, lecz okazać mu na ulicy grzeczność. Hitler był oczywiście, człowiekiem najbardziej źle wychowanym, i cudzoziemców kopał, a Żydów truł. Otóż filosemita polski stara się być człowiekiem dobrze wychowanym, i okazuje względem Żydów taką grzeczność. Natomiast stosunek do Żydów bez przymieszki anty- czy filosemityzmu, po prostu jak do równego sobie człowieka, czyli jedynie słuszny, normalny, objęty wzgardzonym u nas rosyjskim pojęciem czełowiekoliubja - jest u Polaków nader rzadki.

W dawnej Kongresówce panowały trochę inne stosunki. Asymilacja nie osiągnęła tam wprawdzie tego stopnia co w Niemczech, ale częściowo była daleko posunięta. W b. W. Ks. Litewskim, gdzie "mentalna linia żydowskiego osiedlenia" przebiegała nie naruszona w tradycjach polskich, musiała też budzić, rzecz zrozumiała, spotęgowaną mentalną reakcję Żydów. Nikt ich nie rusyfikował; oni sami chcieli i rusyfikowali się na naszych ziemiach. Mówienie prawdy o tej regule, było u nas rzeczą niepopularną, a już tym bardziej dziś! Popularne było operowanie wyjątkami, od Jankiela Mickiewiczowskiego począwszy. Naturalnie wyjątków, jak zawsze w życiu, było dużo. Sam pamiętam jak we wstępnej klasie tego gimnazjum Winogradowa, przy zapisie na lekcje języka polskiego powstał nieśmiało z ostatniej ławki Żyd, Ryndziuński, któremu papa polecił uczyć się dobrze po polsku; i jak panna Gosiewska, nauczycielka, zatroskana, obiecała przedłożyć jego prośbę dyrektorowi; i jak nic z tego nie wyszło, bo nauka polskiego dozwolona była wyłącznie "dla katolików". Owszem, pamiętam, jak w 13-tym pułku ułanów był Żyd-ułan... Z podobnych, rzadkich wyjątków tkano następnie legendy.

Prawda była inna. Prawda była taka, te u nas Żydzi woleli po pierwszej wojnie Litwinów, Łotyszów, wszystkich byle nie Polaków. A w czasie pierwszej wojny woleli nade wszystko Niemców, Niemcy wilhelmińskie traktowali jak ziemię obiecaną. Jedną z największych spontanicznych manifestacji jaką oglądałem w życiu, to był olbrzymi, głowa przy głowie zbity, czarny tłum Żydów wileńskich, jesienią 1915, wyległy na powitanie patrolu huzarów niemieckich; konno-zbrojnie wjeżdżali do miasta, ze znakiem trupiej główki na czapkach obciągniętych ochronnym pokrowcem.

"I skąd wszyscy Żydzi raptem wiedzą - zastanawiałem się - że się krzyczy: "hoch!", a nie: "hura!"?...

Legenda o złych Niemcach

Tak powinien w istocie brzmieć tytuł rozdziału X, a nie jak go zatytułował autor: "Legenda o dobrych Niemcach". Albowiem w tym rozdziale Pawlikowski uderza w obowiązujący dziś dogmat historyczny, że każde Niemcy były źródłem wszelkiego "zła". Od zawsze, w każdej okoliczności dziejowej. Tak np. przeczytamy u historyka-uczonego prof. Haleckiego, że "nigdy właściwie nie należały do kultury zachodniej"... Albo dowiemy się z krajowego "Życia Literackiego", że przedwczesny zgon Marii Dąbrowskiej w wieku lat 76, a dwadzieścia lat po wojnie, nastąpił właściwie wskutek wstrząsów doznanych przez nią podczas okupacji niemieckiej... W tym nudnawym regulaminie narodowym, w którym pewien prałat polski usprawiedliwia mord i gwałcenie kobiet niemieckich, a historia zaprzęgnięta jest wozem przed konia i Odra z Nysą stały się ważniejsze od tysiącletniej wolności; w tym bezidealnym zachłyśnięciu nacjonalizmem /gdy słuszne rodzić się może podejrzenie, że podobnie jak Polacy nie są antykomuniści a są tylko anty-Rosjanie, nie są antyhitlerowscy a są tylko anty-Niemcy/, _ rozdział książki Pawlikowskiego poświęcony okupacji niemieckiej 1918 roku, wygląda jak zamach na współczesną Jasną Górę.

Może dla złagodzenia tego wrażenia, zaczyna dyplomatycznie tymi słowy:

"Niemcy w końcu lutego 1918 r. ,., zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr.

Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie, zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych wilnian wchodziła na temat okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił... W ustach wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu /1915-18/ Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych. Hunem, który ponadto - jak głosiła lokalna legenda wileńska - zamknął w szczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem - Hun. W ustach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre - typem najidealniejszego okupanta jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska".

Obawiam się, że pamięć mogła zawieść Tadeusza Irteńskiego, i może mu ten ""rdzenny wilnianin" opowiadał nie w sześć, a w dwadzieścia sześć lat po pierwszej okupacji?... Wtedy by się zgadzało z prawdą obowiązującą. Bo jeżeli chodzi o prawdę obiektywną, to jako rdzenny wilnianin przypominam sobie, że było tak:

Dzwony z Wilna wywieźli Rosjanie... Chore weneryczne prostytutki trzymane były w szpitalu dla wenerycznych przy ul. Sierockiej /później Subocz/, i z okien przekrzykiwały się one z przechodniami w mniej lub więcej niedystyngowany sposób. O ich truciu istotnie puścił ktoś pogłoskę, której nikt nie brał poważnie... Na rekwirowanie przez Niemców klamek i samowarów, na głód i nieznaną przed wojną biedę, klęli oczywiście wszyscy. Sytuacja jednak wytworzyła się taka: doły, prostonarodie, czyli pospólstwo, w 90 procentach odnoszące się wtedy z obojętnością, sceptycyzmem, a bywało szyderstwem do polskich, litewskich, czy białoruskich haseł patriotycznych- czekało na powrót "naszych’, czyli Rosjan, jak na zbawienie! Natomiast sfery górne, polityczne, patriotyczno-polska inteligencja /z niedużym wyjątkiem od reguły/, oraz nacjonalistyczni działacze litewscy, białoruscy i - jak wspomniałem już masa żydowska, były zdecydowanie proniemieckie. Nikt też z Polaków nie przezywał Niemców "brutalnym Hunem". /Pierwsze szkoły i gimnazja polskie!/, bo z małymi wyjątkami do takiej nazwy nie dawali powodu. Przeciwnie, co lepsze domy w mieście i dwory polskie na terenie "Ober-Ostu", identycznie jak to dostrzegł Pawlikowski później w Mińszczyźnie, prześcigały się raczej w towarzyskich, przyjaznych stosunkach z Niemcami. Na Niemców panowała moda, i podejmowano ich w tych salonach i salonikach, jako przedstawicieli zachodniej kultury "Do której i my, Polacy, należymy!"/. Tak trwało do wybuchu rewolucji bolszewickiej w Rosji.

Od tej chwili nastroje proniemieckie jeszcze się bardziej pogłębiły. - Wprawdzie zaczęła się budzić silna polska opozycja przeciwko niemieckim planom tworzenia oderwanej od Polski Litwy, i doprowadziła nawet do trochę krwawej demonstracji na Placu Katedralnym, ale działo się to już pod koniec okupacji, i było w gruncie akcją raczej antylitewską niż antyniemiecką, jeżeli chodzi o oblicze polityczne. Zmienił się też front proletariatu żydowskiego. Wszystko natomiast co się obawiało nawały bolszewickiej; tym razem łącznie ze znaczną częścią "dołów"; dla których "bolszewik", jeszcze ze słyszenia, już stawał się słowem rugatielnym - uważało okupację niemiecką za bastion chroniący przed tym bolszewickim zalewem.

I tak było w istocie. Niemcy tworzyli wówczas ten bastion przed "zarazą bolszewicką" - której bakcyl sami zresztą przewieźli w "zaplombowanym wagonie". Nie mogą zmienić tego faktu ani ówczesne, ani późniejsze komentarze polityczne. Pawlikowski czyni błąd, pisząc:

"Krążyły plotki i padały projekty - naiwne, śmieszne, ale znamienne. W klubie obywatelskim mówiono, że mocarstwa Ententy postawiły Niemcom warunek dalszej okupacji... dla obrony tych obszarów przed bolszewikami".

Pogłoski te nie były ani "śmieszne", ani "naiwne". Podyktowane Niemcom w dniu 11 listopada 1918 roku przez mocarstwa Ententy warunki zawieszenia broni, zawierały istotnie paragraf 12-ty, który nakazywał Niemcom natychmiastowe wycofanie wojsk z Austrii, Węgier, Bułgarii i Turcji, ale jednocześnie utrzymanie frontu w Rosji tak długo, dopóki Ententa utrzymanie jego tam będzie uważała "za pożądane ze względu na wewnętrzną sytuację tych terenów". W ten sposób kordon regularnych wojsk niemieckich miał osłaniać przed rewolucją bolszewicką, na linii od Narwy do Ukrainy w dalszym ciągu, tym razem w dyspozycji mocarstw Ententy /Marsz. Focha/.

Nie stało się jednak zadość paragrafowi 12-mu. Na dwa dni wcześniej wybuchła w Niemczech rewolucja i wkrótce zaczęła przerzucać się na wojska polowe. Kordon wchodni pękł.

"Rozbrajanie Niemców", dziś jako slogan symbolizujący dzień odzyskania niepodległości w Kongresówce, nie da się przenieść na ziemie b. W. Księstwa Litewskiego. Raczej odwrotnie: Ziemie te zagarnięte zostały przez bolszewików w 1918/19, nietyle w bezpośrednim skutku rewolucji 7 listopada 1917 roku w Rosji, co w bezpośrednim skutku rewolucji 9 listopada 1918 roku w Niemczech.

Od szabli do pałki

Zdaję sobie w pełni sprawę, że ani książka Pawlikowskiego, ani tym bardziej moje jej omówienie, do popularnej formy omawiania dziejów ojczystych nie należy. Wydaje mi się jednak, że powiedzenie czasem rzeczy, których nikt inny nie mówi, może być z niejaką korzyścią dla konfrontacji historycznej.

Oficjalna historia pomija stanowisko biernej masy, zajmując się politycznie aktywnym szczytem, zarówno w odniesieniu do pałacowych, narodowych, społecznych jak rewolucyjnych przeobrażeń. Sądzę, że czynić inaczej byłoby nawet trudno. Z drugiej strony zbyt często zapominamy o tym, że na przykład akt taki jak odzyskanie niepodległości w roku 1918, był aktem par excellence politycznym. W rozgrywce z innymi aktualnymi potencjami politycznymi. Jeżeli chodzi o obszar b. W. Księstwa Litewskiego, istniały wówczas na jego terenie następujące potencje polityczne: pobite na froncie zachodnim cesarstwo niemieckie, narodowo-państwowe aspiracje polskie, litewskie, białoruskie oraz rosnąca w silę rewolucja bolszewicka. Gdyby jednak istniała teoretycznie możliwość przeprowadzenia jakiegoś idealnego referendum wśród mas ludności, i zapytania każdego na ucho, czego najbardziej by pragnął, przypuszczalnie 85% odpowiedziałoby: "Powrotu carskiej Rosji".

Ja wiem, to straszna dziś herezja, takie wyznanie. Ale cóż począć z XIX-wiecznym "pospólstwem", świeżo przemianowanym na XX-wieczne "masy"?!... Homo-politicus rozumuje kategoriami zbiorowymi; homo-lupus kategoriami osobistymi. A zmiany, które nastawały nie przynosiły korzyści osobistych, i nie podobały się "ludziom".

Wrześniowej nocy 1915 roku potężne wybuchy wysadzanych mostów wstrząsnęły miastem. Cesarsko-rosyjska armia opuszczała Wilno. Nikt z mieszkańców zerwanych ze snu, nie domyślał się jeszcze, że to na zawsze. O godzinie 5-tej nad ranem zbiegałem w dół ulicą Monasterską /Piwną/, by zobaczyć co się dzieje w śródmieściu. Poprzedniego dnia mówiono o tym, że w porozumieniu z ustępującymi władzami uformował się jakiś Komitet Obywatelski, organizując milicję cywilną, która ma objąć posterunki ewakuowanej policji. Ten ranek wbił mi się głęboko w pamięć wzrokową:

Patriotyczny sklepikarz z sąsiedztwa, z opaską milicjanta na palcie, szedł przede mną w szarudze świtu, dźwigając naręcze po raz pierwszy widzianych pałek. Na trotuarze zagadnął go jegomość z rudą brodą:

- A do czego, pan Franciszek, te świeżo strugane pałki niesiesz?

Tamten przymknął figlarnie jedno oko: - Ruskich wypędzać...

Znajomek podrapał w zadumaniu rudą brodę, i odpowiedział niepewnie:

- Hmmmm...

Obywatelska milicja miała być uzbrojona na razie tylko w ręczne pałki.

Skąd mogłem wówczas wiedzieć, że patrzę na odległy jeszcze, ale próg nowego "Sezonu" dziejowego. Miała w nim zniknąć szabla, symbol starych monarchii, u boku policjanta, a zastąpić ją pałka, symbol ludowładztwa. Szabla przedmiot arystokratyczny, nie wolno jej było dobywać bez rozkazu, a tym mniej wymachiwać nad głową, gdyż można nią zranić a nawet zabić poddanego monarchii; pałka przedmiot demokratyczny, idealnie nadaje się do tłuczenia po głowie i karku z byle okazji, bez większej szkody dla obywatela republiki.

W nastałym później sezonie nie była to najważniejsza zmiana z wielu, które nie godziły się jakoś ze staromodnym gustem. Podatki były wyższe, zarobki skąpsze; towary zdawały się mniej dobre, obyczaje mniej solidne; przestrzeń skurczona, biurokracja rozszerzona. Naturalnie, czasy się przeistaczają, przekraczają latami, zmieniają nie tylko poglądy, narody, ale i tkanki człowieka. I najurodziwsze, najroześmiańsze dziewczę, o najpowabniejszych nogach, przeistoczy się w siedemdziesięcioletnią wiedźmę, ze skręconymi ischiasem łydkami. Ludzie wszędzie będą się czuli i dobrze i źle. Nie chodzi o to, by mówić o czym wszyscy wiedzą. Chodzi o to, że Demokracja przez duże "D", to rozszerzenie tylko praw zbiorowych, co wcale nie musi pokrywać się z rozszerzeniem praw osobistych, a często-gęsto bardziej je nawet krępuje. Już przy wyjściu, bywa, z domu na ulicę, to jakąś manifestacją, to obchodem, to pochodem, to innym świętem nakazanej z góry woli zbiorowej. I żeby załatwić prywatną sprawę, wypada kołować Bóg wie jakimi zaułkami.

Pawlikowski np. słusznie pochwala wojewodę Jaszczołta za to, że: "Po pierwsze zniósł idiotyczny obowiązek pracy społecznej:

od urzędników wymagał tylko rzetelnego wykonywania obowiązków służbowych".

Ale nie zabiegajmy naprzód. Na razie wszystko chwalono co było "przedwojenne". Od "przedwojennych kolegów" do "przedwojennego palta", do "przedwojennych smarów" do osi chłopskich furmanek.Nie da się zaprzeczyć, że jakość przedmiotów spłowiała, i nawet: "wino, kobiety, karty", zeszło na: "wódka, dziewczynki, karty".

Dawna stolica Wielkiego Księstwa, która już na nowej mapie zaczęła wyglądać jak w worku, obdarowana została w zamian za utracone obszary, masą frazesów bez pokrycia, i dużym szczęściem, że jest "miłym miastem Piłsudskiego"...

Dekompozycja

Pawlikowski przechodząc do "sezonu", nie szczędzi ostrej krytyki polityce polskiej na ziemiach wschodnich. Ma niewątpliwie rację, prawie we wszystkim co wytyka. Nasuwa się jednak pytanie, co ta ułomna administracja pod ułomnymi hasłami, mogłaby właściwie zrobić dużo lepszego czy innego w zaistniałej sytuacji? Byliśmy wtłoczeni pomiędzy rosnące z każdym dniem kompleksy nacjonalizmów z jednej strony, i zarazę infiltracji komunistycznej z drugiej. Naginano więc jak umiano, prawdziwą rzeczywistość do sztucznych optymizmów. A nierozpoznanie stanu realnego - może w trochę mniejszym stopniu niż dziś - kazano uważać za "realną politykę". To więc nie błąd wojewodów typu Bociańskiego, ani nawet rządu warszawskiego, to skutek rozdrapania wielkich wartości na małe fikcje, Pawlikowski mówi o "Konaniu starego Wilna" w granicach Polski. To prawda. Ale jeżeli już o starym Wilnie mowa, to zważmy, że Republika Litewska /dla której "Wilno" było hasłem w rodzaju dzisiaj polskiego: Odry i Nysy/ - gdy go "odzyskała" jesienią 1939, zaprezentowała taką wiązankę polityczną, wobec której "wiązanki administracyjne" pp. Bociańskich zdały się jeszcze pieśnią Wajdeloty. Wystarczy przypomnieć, że władze litewskie uznały wszystkich mieszkańców Wilna urodzonych chociażby w Oszmianie, Solecznikach czy Raduniu, tzn. już w odległości 20-30 km na wschód od miasta, za "obcokrajowców" we własnej stolicy /!/... Postawiły poza tym na wyłączny nacjonalizm, i bezwzględną "koegzystencję" ze Związkiem Sowieckim.

Wprawdzie za podstawę do omówienia błędów rzeczywistości polskiej przekroczonego okresu, powinny raczej służyć niedawno wydane wspomnienia Wincentego Witosa, a nie Tadeusza Irteńskiego; skoro już jednak jesteśmy przy patrzeniu na rzeczy "jego oczyma", niech wolno mi będzie wtrącić przekonanie, że sedno błędu nie tkwiło chyba w dziwnych lub śmiesznych nominacjach personalnych, na co autor zdaje się kłaść szczególny nacisk, lecz w samej genezie tych nominacji. To znaczy w zastąpieniu obiektywnej kwalifikacji interesu państwowego, subiektywnym stopniem kultu dla osoby Piłsudskiego. Wincenty Witos wspomina jak w Brześciu bito jednego z aresztowanych, "pytając się za każdym razem, na czyjej ziemi leży, a gdy odpowiadał, że na polskiej, bito go dotąd, aż powiedział, że leży na ziemi marszałka Piłsudskiego". To, naturalnie strzęp ponurego fragmentu. Ale ten nowy sprawdzian wartości nie był pozbawiony swoistej logiki. Bo skoro Piłsudski był "geniuszem" przerastającym wszystko i wszystkich, interes państwowy-siłą rzeczy musiał sprowadzać się do stania przed nim na baczność i odbierania rozkazu. Tak też nas pouczali niektórzy kierownicy nawy państwowej. Z podkomendnych więc ślepego kultu rekrutowali się, konsekwentnie, administratorzy państwa. Czy to Sławoj-Składkowski w Warszawie, Kostek-Biernacki w Brześciu, czy Bociański w Wilnie.

Dlatego trudno mi się zgodzić z Pawlikowskim, że "dekompozycja" zaczęła się dopiero po śmierci Piłsudskiego, z początkiem "Ozonu". Jej klasycznym początkiem byt właśnie BBWR. Blok zaślepionych apologetów, plus istotnie "bezpartyjna" zbieranina podskakierów do rządowej władzy, a w wielu wypadkach po prostu do państwowego żłobu. - Pawlikowski pisze o "gangsterstwie partii rządzącej". Bardzo słusznie tak pisze. Tylko moim zdaniem nie bierze pod uwagę, że nie lepiej, a tym gorzej było gdy to gangerstwo, bezpośrednio lub pośrednio, wspierały duże skądinąd nazwiska, nawet czas pewien ludzie tacy jak wspominany przez niego "święty wileński" prof. Marian Zdziechowski - że na tym najszlachetniejszym przykładzie poprzestanę - zamiast wspierać polityczną i duchową opozycję.

Bardzo też dowolnie, jeżeli chodzi o teren wileński, wytycza sobie Pawlikowski linie podziału pomiędzy wzorami mądrości i tępymi urzędasami. Cytowane przez niego przykłady nie zawsze są trafne. Niektóre osoby szczególnie przez autora wyróżnione pochlebnie, należały w istocie do tej samej branży politycznej, tyle że do różnych, a czasem zwalczających się wzajemnie koterii. Z dzisiejszej perspektywy wzbudzają, przyznam szczerze, więcej zrozumienia pierwszobrygadziści z roku 1914, którzy później chcieli zostać za to dyrektorami banków czy intratnych synekur, niż karmazynowi właściciele banków i włości ziemskich, którzy z koniunkturalnym opóźnieniem doskakiwali w pląsach do rzekomo "realnej polityki". Podobnie jak dziś, całymi snopami doskakują do prokomunistycznego PAX-u, w imię tych samych haseł.

Byłem wtedy drobnym, bez znaczenia, dziennikarzem zawodowym. Ale w dniach ogólnego tumultu 1926 roku, gdy jeszcze majowe strzały na ulicach Warszawy wspierane były nie tylko przez PPS, ale i komunistów - dostąpiłem zaszczytu rozmawiania z głównym bodaj leaderem "żubrów wileńskich". Miał bardzo skupiony wyraz twarzy i powiedział z tym głębokim przekonaniem w głosie, jaki miewają autentyczni mężowie stanu:

- Trudno, proszę pana, Nie można iść przeciw. Owszem, liczymy się nie tylko z tym, że Piłsudski może być różowy, nich będzie nawet "czerwony". Ależ po jego stronie jest siła!...

Dziś naturalnie, siła jest po stronie Gomułki. Nie wchodząc w ocenę tej politycznej szkoły, wtrącę jedynie iż nie wydaje mi się ona zbyt oryginalną. Jeszcze przed "sezonem", w zaraniu wojny 1914, do bardziej rozpowszechnionych kawałów należał ten, wyszydzający "żydowską szkołę polityczną.

"Chwała Bogu, nasi zwyciężają!" - "A kto to, nasi" - "Co znaczy, kto!? Ci co zwyciężają".

Ale dajmy spokój złośliwym znakom równania. Książka Pawlikowskiego jest cenna i piękna. Co może jedynie różni mnie z autorem, to przy jednakiej chyba nostalgii do tamtego krajobrazu, nie zawsze jednaka tęsknota do tamtych ludzi.

 

"Kultura" /Paryż/ nr 9/215 z 1965 r.

Nasz Czas 15/2006 (689)