Jak co roku w przeddzień Dnia Wszystkich Świętych i Zaduszek trwa na wileńskich cmentarzach akcja  ”Znicz na nie odwiedzanym grobie” (Žvakelė ant nelankomo kapo), połączona z jesiennym sprzątaniem miejsc wiecznego spoczynku. Ponieważ stare wileńskie cmentarze znajdują się na pofałdowanym terenie i są gęsto porośnięte starodrzewem – wymaga to znacznego wysiłku pracowników cmentarzy i społeczeństwa. Zachęcamy więc Wilnian i gości Wilna do udziału w akcji.

 

Stanisław Mackiewicz (Cat)

Miasto przepięknych cmentarzy

Od nazwy „miasta pięknych kościołów” bardziej jeszcze słuszna byłaby dla Wilna: nazwa „miasta .przepięknych cmentarzy”. W tym dziwnym mieście ogrodów najbardziej czarownymi są cmentarze.

Tu, w Anglii, stosunek .do śmierci jest zimny, powściągliwy, intymny. Nikt nie wynosi swego żalu na zewnątrz, odwozi się nieboszczyka czarnym samochodem prędko, bez zgiełku tłumu. Człowiek umierający jest jak sardynka, którą wpakują do metalowej puszki. W krajach katolickich jest inaczej. Umiera się, jak już powyżej napisałem, wśród podniosłego obrzędu. Po ulicach Wilna chodzą (czy też chodziły)pogrzeby żydowskie w towarzystwie „płaczek”, które zawodzą głośno i histerycznie. Ale i pogrzeby katolickie, aczkolwiek dostojne i majestatyczne, mają swój długi ceremoniał, pienia, muzykę, która oddziaływa na serce, potęguje w człowieku strach śmierci, pomnaża żal za umarłych, utrwala a cementuje mistyczny strach wobec życia zagrobowego. Największe przeżycie osobiste dziecka polskiego, katolickiego – to pierwszy rodzinny pogrzeb. Pamiętam pogrzeb swej babki, matki ojca, którą zresztą mało znałem i mało byłem do niej przywiązany. Miałem lat dziewięć, byłem wrażliwy i nerwowy. Pogrzeb dłużył się przez dwa dni, jednego dnia wieczorem eksportacja do kościoła, .na druga dzień pogrzeb, chór kościelny, straszne „Miserere” – wszystko to przysłoniło mi kirem śmierci i strachu kilka miesięcy dziecinnego życia. Była wtedy piękna wileńska wiosna, słońce odbijało się w kałużach, po których jechał żałobny karawan na cmentarz.

Miasto Wilno jest objęte uściskiem cmentarzy, które otaczają je kołem. Z Rossy widać Cmentarz Bernardyński, z Bernardyńskiego Antokolski, z Antokolskiego Luterański na Pohulance a za nim wielki, Wojenny na Zakręcie, a z tego Prawosławny na Lipówce, a z Lipówki znów widać Rossę. I dopiero wśród tego śmiertelnego koła, wśród tego koła dostojnych i rozszumianych drzew cmentarnych i nagrobków leży ścieśnione Wilno. Mickiewicz pisał, że Wilno leży wśród lasów, ale czasy jego minęły i teraz Wilno leży wśród swoich ogromnych i przepięknych cmentarzy.

Cmentarze polskie są w ogóle ładniejsze od zachodnioeuropejskich, bo mają drzewa. Ale cmentarz krakowski, warszawskie Powązki, to składnice w porównaniu do uroku wileńskich zielonych świątyń śmierci. Górzysty charakter Wilna podnosi niesłychanie urok tych cmentarzy. Rossa składa się z szeregu pagórków i parowów, jarów, pokrytych ogromnymi, smutno szumiącymi drzewami. Tysiące nagrobków daje czasami schronienie gorąco całującym się parom kochanków, ale to wiosną i latem, natomiast na Dzień Zaduszny wypada zwykle pierwszy śnieg, i wtedy te przeogromne parowy i pagórki są pokryte szczelną gęstwiną świeczek – każdy je -przynosi na groby swych bliskich, a dzieci szukają grobów zapomnianych, by na mich także świeczki postawić. Mimo woli powstaje misterium obecności odczuwania leżących w „tych zimnych, zaśnieżonych grobach i pomału robi się dzieciom straszno. Wieczorem łuna wielka od światła, od świeczek na Rossie i na innych cmentarzach, pali się nad całym Wilnem, miastem dławionym przez cmentarze.

Rossa jest dostojna i ogromna i ma dużo pomników bardzo udanych, ale Cmentarz Bernardyńsiki położony na zboczach góry, z wstęgą Wilejki pod nogami, jest jeszcze piękniejszy, tak piękny, że aż pąsowy. To jest zresztą starszy jeszcze cmentarz, więcej tu klasycyzmu, więcej herbów na .płytach cmentarnych. Na cmentarzu Antokolskim najładniej śpiewają słowiki, które śpiewają zresztą na wszystkich cmentarzach wileńskich, nawet na Luterańskim, który jest najbrzydszy, bo płaski, lecz także zadrzewiony i za to najschludniejszy, ulubione miejsce randek ludzi zakochanych. Cmentarz Wojenny to ślad stopy olbrzyma, który się nazywał „wielka wojna europejska 1914 roku”. Ten cmentarz ma znów zupełnie inny charakter. Widok z niego obszerny na duży zakręt Wilii, na góry i lasy pozawileńskie. W dokładnym, sprawnym ordynku stoją setki, tysiące krzyży jednakowych, równych, zestandaryzowanych. Całe umarłe wojsko niemieckie z małymi oddziałami austriackimi, jeńców rosyjskich, kilkunastu żołnierzy tureckich i pewna ilość później poległych żołnierzy polskich. [...]

Na zdjęciu: groby rodziców Józefa Mackiewicza i Stanisława Mackiewicza (Cata) na wileńskiej Rossie – Antoniego Mackiewicza i Marii z Pietraszkiewiczów Mackiewiczowej.

 

Słowiki w Słomiance…

Słowiki w Wilnie śpiewają nie tylko na cmentarzach. W Polsce najładniejsza pora roku to jesień, w Wilnie, gdzie góry i lasy, rzeki, doliny i amfiteatry lesistych pagórków wchodzą do środka miasta, jesień jest cudowna, gdy Góra Zamkowa zaczyna sypać jaskrawo żółtymi liśćmi. Ileż jesieni pamiętam w Wilnie, jeszcze od czasów, gdy w rosyjskiej bluzie gimnazjalnej biegłem na tę Górę Zamkową, alby zobaczyć, jak sołdat na dwunastą w południe strzela z armaty. Był taki zwyczaj w Wilnie, podobnie jak w Wenecji, skasowany z chwilą wybuchu wojny w 1914 r. i potem nie wskrzeszony.

Jesień w tamtych czasach pachniała mi nie tylko mgłą i stygnącą ziemią, ale także zapachem księgarń, tłoku przy kupnie podręczników, zapachem zeszytów, ołówków, skórzanym zapachem tornistra, do którego to wszystko się wkładało, nudnymi, bardzo nudnymi lekcjami po rosyjsku.

W zaułku Literackim był sklep Ickowicza, u którego starsi koledzy sprzedawali kupione przed rokiem podręczniki, gdy na gwałt potrzebowali pieniędzy. Ja sam sprzedałem (kiedyś jakąś arytmetykę, .by kupić róże i rzucić je na scenie Juliuszowi Osterwie, który w Wilnie zaczynał swą karierę sceniczną. Ten Ickowicz bogacił się na uczniach gimnazjalnych, ale potem zestarzał, zdziadział i dawał się oszukać swoim dwóm subiektom, którzy tyle nakradli książek, że założyli własny sklep. Ickowicz przeżył przynajmniej jednego z nich. W chwili wybuchu ostatniej, klęskowej wojny widziałem go tak samo wyglądającego jak wtedy, gdy byłem w pierwszej klasie. A zdaje się, że i moi wujowie „spuszczali” u niego książki. Ileż ten człowiek musiał mieć lat!

Ze Słomianką poznałem się także za dla szkolnych. Jeździłem do Werek łódką albo parostatkiem z rodziną lub ze znajomymi. Werki pochodzą od wyrazu litewskiego, który oznacza „płacz”, znaleziono tam dziecko płaczące, przywiązane do drzewa; był to synek arcykapłana Lizdejki i westalki znicza. Od dziecka tego ma pochodzić ród Radziwiłłów, najznakomitszej rodziny całej Europy. W Werkach na górze jest pałac, widok na zakręt Wilii, pola rozległe i dalekie lasy, a u stóp tej góry karczma drewniana, z drewnianymi empirowymi filarkami. Sale duże w drewnianej karczmie, piece przysadziste, grube, o niezliczonych kaflach; karczma ta pamięta Napoleona, i te empirowe kolumienki są autentyczne, to znaczy, że budowane były wtedy, gdy empire był ostatnią nowością. Karczma kiedyś była skryta słomą, stąd Słomianka. W dzień, a zwłaszcza w czasach koło Zielonych Świątek, służyła publiczności, która przyjeżdżała tu parostatkiem i spożywała kurczęta, .sałatę i piwo. W nocy… Mój poprzednik na stolcu .szefa ziemiańskiej gazety wileńskiej, redaktor „Kuriera Litewskiego”, późniejszy kolega ze „Słowa”, wielki, znakomity i niedoceniony w Polsce pisarz i felietonista, Czesław Jankowski, przyjechał tu kiedyś na całą noc z dwiema paniami z teatru. Ponieważ wydawcą „Kuriera Litewskiego” był wówczas ks. biskup Edward baron von der Ropp, który był jednocześnie posłem do Dumy Państwowej w Petersburgu, więc kareta ks. biskupa służyła podczas jego nieobecności redaktorowi ziemiańsko-katolicko-antyendeckiego pisma. Otóż kareta jego ekscelencji z herbami biskupimi na drzwiczkach i z drzemiącym zgorszonym furmanem na koźle stała całą rac przed karczmą Słomianką, za której szybkami błyskały stearynowe świece i dyskretnie dzwoniły kieliszki szampana. Ludzie idący rano o brzasku piaszczystą drogą z Zielonych Jezior do kościoła w Trynopolu widzieli jeszcze i zmęczone konie, i karetę, i herby. Biskup Ropp cały ten incydent tak wziął do serca, że stało się to przyczyną rozstania się jego z przemiłym Jankowskim i rozstania się Jankowskiego z „Kurierem Litewskim”.

Za mego redaktorstwa nie było już ani karet z herbami, ani hojnych i koleżeńskich biskupów, ani szampana w Słomiance. A i panie z teatru nie patrzyły na mnie, brzydala, tak miłym okiem, jak na uroczego Czesława Jankowskiego. A jednak jeździłem do Słomianki często, i to właśnie późnym wieczorem lub nocą. Znajdowałem szerokie w tym miejscu wody Wilii, pomału i jakby ukradkiem płynące, i winograd, który pokrywał ściany karczmy, prawie biały od księżycowego światła. Budziłam zaspaną gospodynię, która zapalała świecę, aby oświecić wewnętrzne skrzypiące schody, wpuszczała mnie na pierwsze piętro, skąd tajemniczymi korytarzami tej starej, drewnianej karczmy szło się na balkon z owymi empirowymi drewnianymi kolumienkami. Księżyc kładł swe światło także i tutaj, otulał cały balkon, łasił się do okien, ale przede wszystkim śpiewały słowiki. Widać koło Słomianki mieszkały jakieś słowiki specjalnie uzdolnione, znakomite, które by odpowiadały Paderewskiemu czy Kiepurze w muzycznej hierarchii ludzkiej. Gdy jeden milknął, odzywał się inny. Gdybym był kierownikiem radia, .nadawałbym tę muzykę słowików z księżycowej Słomianki na świat cały. Widać koło Wilna zawsze pięknie śpiewały słowiki, skoro król Jagiełło, gdy miał już lat osiemdziesiąt, słuchał ich całymi nocami i umarł nawet nocą, słuchając śpiewu słowika. Swoje minuty w Słomiance z księżycem i słowikami zaliczam do najprzyjemniejszych w całym grzesznym życiu.

Czesław Jankowski umarł nie w czas słowików, lecz jesienią. Wydaliśmy wtedy dodatek nadzwyczajny z jego wierszami:

Te białe ku mnie przybliż chryzantemy

I ów medalion ze ściany mi daj.

I cicho teraz rozmawiać będziemy.

Był niegdyś maj.(…)

„Lwów i Wilno” 1 sierpnia 1948 r.

20 Październik 2009