Niedawno jeden ze znanych krajowych działaczy zaznaczył, iż w aktualnej sytuacji dla Litwy potrzebny jest  litewski Wałęsa, co wyraźnie świadczy, iż brakuje nam rozeznania o tym, kim był na rzeczy samej eksprezydent  Polski, co tak naprawdę dzieje się w sąsiednich krajach, i że żyjemy w atmosferze legend, narzuconych przez rządzących oraz im uległe środki masowego przekazu. W związku z powyższym publikujemy urywki z książki Sławomira Cenckiewicza „Wałęsa człowiek z teczki”, która niedawno dotarła do redakcji.  Jest to zresztą nie pierwsza książka, dokumentująca współpracę Lecha Wałęsy z SB (odpowiednik – filia sowieckiego KGB). Warto odnotować, iż żadnego wydawnictwa i żadnego autora L. Wałęsa nie zaskarżył w obronie własnego imienia.

Zresztą przed kilku laty imię Wałęsy przez chwilę znowu było obecne na łamach krajowej prasy, kiedy to odmówił przyjęcia orderu Witolda Wielkiego za ukształtowanie podstaw stosunków między Litwą i Polską - rzekomo za niewłaściwe traktowanie przez władze naszego kraju  swoich polskojęzycznych obywateli. Był to jeszcze jeden dowód, iż nie jest to człowiek wolny, a jego zachowanie się zależy od zleceniodawców.  Bowiem zapytany bodajże w roku 1989 czy 1990 bez konsultacji ze zleceniodawcami o opinię odnośnie sytuacji Litewskich Polaków - chłopskim rozumem logicznie stwierdził, iż żadnych problemów nie dostrzega.

Inna rzecz, dlaczego D. Grybauskaitė chciała nagrodzić akurat agenta SB ( ps. „Bolek” ) najwyraźniej wiedząc o jego agenturalnej przeszłości – pozostaje zagadką. Podobnie zresztą jak wiele innych.

Pośrednio z Lechem Wałęsą ponownie zetknęliśmy się zupełnie niedawno, bo w styczniu br., kiedy to w Sejmie Republiki Litewskiej ambasada Polski zaczęła rozpowszechniać dwujęzyczną książkę  „Solidarność – Sąjūdis: początek strategicznego partnerstwa. Sąjūdis – Solidarność: strateginės partnerystės pradžia”, zawierającą materiały międzynarodowej  konferencji – okrągłego stołu, która miała miejsce na Zamku Królewskim w Warszawie 5 września 2008 roku. Uczestnicy konferencji – okrągłego stołu pod przywództwem Lecha Wałęsy i Vytautasa Landsbergisa z udziałem sławetnego Virgilijusa Čepaitisa, Adama Michnika, Česlava Okinčica i innych pozwalali sobie zakłamywać historyczne wydarzenia oraz publicznie oczerniać tych, co to do ich grona nie należą. Z kolei będące do usług rządzącym Instytut Historii Litwy oraz Instytut Historii Polskiej Akademii Nauk opublikowały te złośliwości, jako „historyczną prawdę najwyższej próby”.

Dlatego czytając książkę Sławomira Cenckiewicza „Wałęsa człowiek z teczki” jak też  „Solidarność – Sąjūdis: początek strategicznego partnerstwa. Sąjūdis – Solidarność: strateginės partnerystės pradžia”, nie można się oprzeć pytaniu - czy również u nas ton przemianom nie nadawali czasem ludzie o agenturalnej przeszłości? I czy nie za ich przyczyną przez wiele lat dla przykładu Ministerstwem Spaw Zagranicznych i Departamentem Bezpieczeństwa Narodowego kierowali byli rezerwiści KGB? I czy tylko dziełem przypadku jest, iż dzisiaj w XXI wieku w ćwierć wieku od ogłoszenie Niepodległości strategiczne stanowiska – prezydenta, sejmowego Komitetu Bezpieczeństwa Narodowego, Głównej Komisji Wyborczej, członków Sądu Konstytucyjnego i wiele innych zajmują ideolodzy marksizmu – leninizmu, moskiewscy wychowankowie, aktywiści sowieckich służb represji?!

Mamy wrażenie, iż nie brakuje nam własnych litewskich „wałęsów”. Raczej mamy ich w nadmiarze. A nadal trwający opór wobec lustracji i desowietyzacji jest na to dodatkowym dowodem.

Sławomir Cenckiewicz „Wałęsa człowiek z teczki”(urywki)

(…)”W najtrudniejszych momentach, gdy sam myślał, że już nic go nie uratuje, na pomoc przychodziła dobra wola Polaków, których antykomunistyczne nastawienie pozwalało mu - tak jak w przypadku ujawnienia treści rozmowy z bratem, uznanej przez większość Polaków za „fałszywkę" - wyjść z opresji obronną ręką.

Wałęsa bardzo trafnie pokładał zaufanie w społeczną niewiarę.

Większość Polaków nie wierzyła, że był płatnym donosicielem, i z czasem wypracował argumentację, według której informacja o jego agenturalności stawała w sprzeczności z upadkiem komunizmu. Pozorny paradoks - agent obalił komunizm - stał się jego głównym narzędziem polemicznym, zasadniczo fałszywym, bo nie tylko nie obalił komunizmu, ale wręcz przyczynił się do jego transformacji w postkomunizm.

Cykliczność i przewidywalność zachowań Wałęsy każe nam - po ludzku - porzucić myśl, że robak sumienia doprowadzi go wreszcie do przemiany. Zatem czy człowiek na co dzień noszący znaczek z Matką Boską w klapie marynarki na pewno nie zdobędzie się na spojrzenie Polakom prosto w oczy i wyjawienie strasznych tajemnic, które w sobie tłumi? Czy nie ma już żadnej nadziei na to, że, straciwszy szacunek i zaufanie, zechce przynajmniej, w nagrodę za swą spowiedź, żebrać u rodaków o ich litość dla tragicznego losu, który sam na siebie sprowadził i wciąż sprowadza?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie wolno jednak orzekać końcowego wyroku o Wałęsie jako człowieku z martwą już duszą, z sumieniem zabalsamowanym przez specjalistów od kłamstwa i  służb specjalnych, starcu bez przyszłości.

Choć ten niewolnik nie tyle próbował zerwać więżące go kajdany, ile się z nich nieco wyzwolić, to jednak pamięta, że pod złotymi sukniami, w które się dziś obleka, cały czas pozostaje spętany (…).

Wśród niezliczonej ilości dokumentów „Bolka" (w tym m.in. prawie 90 stron jego doniesień agenturalnych), jakie zostały skradzione, po ich trzykrotnym wypożyczeniu (w lipcu/ sierpniu 1992, we wrześniu 1993 i kwietniu 1994 r.) przez sprawującego najwyższy urząd w państwie Lecha Wałęsę, dwa wydają się szczególnie ważne. To sześciostronicowa „notatka z rozmowy przeprowadzonej 14 -15 grudnia 1970 r. z Lechem Wałęsą" oraz „notatka odręczna, prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW »Bolek« z SB" złożonego 19 grudnia 1970 r. (w dniu zatrzymania).

Materiały, w tym wymienione powyżej, zostały pobrane osobiście przez Wałęsę, który - jak zeznał później świadek przekazania tych dokumentów, płk Wiktor Fonfara - „pokwitował ich odbiór na odwrocie protokołu zawierającego szczegółowy opis ich zawartości". Kiedy Wałęsa po raz drugi „czyścił" zawartość zdekompletowanej już częściowo swojej teczki (po poprzedniej lekturze), ponownie pokwitował odręcznie jej wypożyczenie: „Wypożyczyłem 28 września 1993 r. L. Wałęsa". Natomiast za trzecim razem, kiedy od płk. Gromosława Czempińskiego „wypożyczał" w 1994 r. aż 2612 stron zmikrofilmowanych dokumentów, był sprytniejszy, bo nie sporządził „żadnego potwierdzenia lub pokwitowania odbioru" materiałów dotyczących m.in. „działalności zawodowej oraz życia osobistego Lecha Wałęsy". Z tej pożogi archiwalnej nie ocalało praktycznie nic, co według rzymskiej zasady „winny jest ten, kto skorzystał", potwierdzało jedynie dobrowolną, płatną i kilkuletnią współpracę Wałęsy z SB oraz kompromitujący sposób prowadzenia się. „Brakujące karty zostały wyrwane, o czym świadczyły kawałki papieru z poszczególnych tomów akt archiwalnych z Gdańska" - orzekła w maju 1999 r. warszawska prokuratura, zmuszona w zasadzie do szybkiego ukręcenia sprawy, z uwagi na rolę Wałęsy i najwyższych urzędników w państwie.

Gubiąc się w sprzecznościach i kolejnych wersjach wydarzeń z połowy grudnia 1970 r., Wałęsa wyznał w swojej, zaktualizowanej ponownie, Autobiografii z 2008 r., że podczas decydującej rozmowy z bezpieką w 1970 r. podpisał „wiele kartek - może pięć, siedem - i na każdej trzeba było złożyć podpis". Jak przystało na byłego TW, starał się przy tym nie stosować nomenklatury tajnych służb, a swoje formalne zobowiązanie do współpracy z SB nazywa po prostu „protokołem". „Boże, daj, żeby ten protokół się kiedyś odnalazł - proszę w myślach, bo wiele by to dziś wyjaśniło" - napisał. A zatem Wałęsa faryzejsko prosi Pana Boga o odnalezienie dokumentów, które sam „wypożyczył" i których nie zwrócił do Urzędu Ochrony Państwa!

Wprawdzie o treści notatki „z rozmowy przeprowadzonej 14 -15 grudnia 1970 r. z Lechem Wałęsą" oraz zobowiązaniu do współpracy z SB nie wiemy praktycznie nic, lecz już sam ich lakoniczny opis sporządzony przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa i śledczych daje nam wiele do myślenia. Stwarza również pole do uzasadnionych spekulacji. O ile bez trudu możemy sobie wyobrazić pisemną deklarację współpracy z SB, która powinna zawierać zaciągnięte zobowiązanie wobec służby, przybrany pseudonim i własnoręczny podpis imieniem i nazwiskiem, o tyle w sprawie prowadzonych przez dwa dni rozmów Wałęsy z bezpieką możemy jedynie bezradnie rozłożyć ręce. Właśnie z uwagi na niedostępność źródeł i dyscyplinę metodologiczną, obowiązującą w rozprawach naukowych, zignorowałem tę sprawę, przygotowując wspólnie z Piotrem Gontarczykiem książkę SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. Skradzioną „notatkę z rozmowy przeprowadzonej 14 -15 grudnia 1970 r. z Lechem Wałęsą" wspomniano jedynie w uzasadnieniu umorzenia śledztwa dotyczącego zaginięcia i wyprowadzenia z archiwów dokumentów „Bolka" z maja 1999 r. Jednak już po wydaniu książki SB a Lech Wałęsa, w październiku 2008 r., Prokuratura Okręgowa w Warszawie zniosła klauzulę tajności z części dokumentów zebranych w umorzonym blisko dziesięć lat wcześniej śledztwie(…)

Ale w sprawie Lecha Wałęsy zabrał również głos jego werbownik i pierwszy oficer prowadzący. W listopadzie 2008 r. „wybuchła" sprawa kpt. Edwarda Graczyka, który w grudniu 1970 r. pozyskał Wałęsę do współpracy i zarejestrował go w ewidencji operacyjnej SB  jako TW  ps. „Bolek". W książce SB a Lech Wałęsa, powołując się na informację - „nie żyje również funkcjonariusz Graczyk" -która znalazła się w uzasadnieniu orzeczenia Sądu Lustracyjnego w sprawie Wałęsy z sierpnia 2000 r., autorzy napisali, że Graczyk zmarł. Po latach okazało się, że sąd został wprowadzony w błąd, prawdopodobnie przez dysponujące wówczas systemem PESEL MSW1A.

Jedno jest pewne - ktoś wpadł na pomysł, by Graczyk nie zeznawał w procesie lustracyjnym Wałęsy! Na potrzeby postępowania sądowego został więc na papierze uśmiercony. Tymczasem pędził od wielu lat spokojny żywot... w Gdańsku. Graczyka odszukali bliscy współpracownicy Wałęsy, a rolę decydującą odegrał pewien zaprzyjaźniony z nim trójmiejski esbek, zatrudniony obecnie w ABW. To była operacja podobna do tej, która kilka miesięcy wcześniej nie wypaliła z Frączkowskim. Esbeka - przyjaciela Wałęsy, rozpierała duma z powodu swoich zasług w odszukaniu Graczyka. Chodził „po mieście" i chwalił się kolegom z SB i ABW, że wkrótce „załatwi Cenckiewicza, Gontarczyka i Kurtykę". Niewykluczone, że w medialną „operację Graczyk" zaangażowano również tajne służby, które w tym czasie analizowały książkę SB a Lech Wałęsa pod kątem ujawnienia tajemnicy państwowej i możliwości postawienia zarzu¬tów karnych jej autorom.

W końcu to nadzorujący służby specjalne premier Donald Tusk, na samą wieść o wydaniu przez IPN książki na temat Wałęsy, groził historykom, mówiąc, że ludzie, którzy usiłują niszczyć autorytet Polski i życia publicznego w Polsce wewnątrz i za granicą, zostaną z tego bezlitośnie rozliczeni.

Z czasem Donald Tusk stawał się coraz bardziej agresywny i już po publikacji SB a Lech Wałęsa groził na wiecu Platformy Obywatelskiej:
Chcę zaapelować do pracowników IPN i historyków, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać, jeśli tak to będzie dalej wyglądało.

Takie wypowiedzi musiały mieć istotny wpływ na postawę śledczych i służb. Nieprzypadkowo krótko po „zmartwychwstaniu" Graczyka, bo w grudniu 2008 r. Departament Postępowań Karnych ABW poinformował Prokuraturę Okręgową w Warszawie, że „na kartach 471 - 474" książki SB a Lech Wałęsa autorzy ujawnili notatkę archi¬wisty UOP z czerwca 1991 r. z klauzulą „tajne specjalnego znaczenia". Chodziło o notatkę służbową por. Krzysztofa Bollina na temat doniesień „Bolka", które znajdowały się w aktach Sprawy Obiektowej o kryptonimie „Arka", dotyczącej Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Kuriozalny w całej tej sprawie był fakt, że dokument ten został kilka lat wcześniej, w czerwcu 2005 r., opublikowany w całości na łamach tygodnika „Głos". Ale o tym specjaliści z ABW nie mieli zielonego pojęcia i sprawa została skierowana do prokuratury, która walczyła z nami aż do września 2010 r., by wreszcie orzec, że przy publikacji SB a Lech Wałęsa nie doszło do ujawnienia tajemnicy państwowej, a więc również do złamania prawa. W międzyczasie w prokuraturze zanalizowano nasze wnioski naukowo-badawcze kierowane do archiwów i instytucji państwowych, podania o wykonanie kserokopii, weryfikowano służbową korespondencję zmarłego tragicznie prezesa IPN, a nawet konfrontowano z innymi świadkami. W ten sposób zamiast walczyć z tymi, którzy ukradli tysiące tajnych dokumentów w latach 1992-1995, pozostawiając po sobie sporo śla¬dów popełnionego przestępstwa, ABW i prokuratura skupiły swoją śledczą uwagę na tych, którzy to wszystko ujawnili!

W każdym razie późną jesienią 2008 r. Wałęsa i jego sojusznicy z „Gazety Wyborczej" i TVN zawyli ze szczęścia, uznając, że unieważniono wreszcie książkę IPN! Wałęsa z miejsca oświadczył, że „Graczyka »uśmiercono« celowo", zaś Instytut Lecha Wałęsy wydał komunikat: „Uśmiercenie świadka to manipulacja historyczna autorów książki, zaakceptowana przez kierownictwo IPN". Media skupiły się na rzekomo świadomie „uśmierconym" Graczyku, ale niechętnie cytowały jego zeznania, złożone przed prokuratorem IPN w dniu 18 listopada 2008 r. Nie wiadomo dlaczego, prokurator dopuścił do uczestnictwa w tym przesłuchaniu samego Wałęsę wraz z prawnym pełnomocnikiem. Jego obecność mogła powodować obawę Graczyka o zemstę, gdyby powiedział całą prawdę o „Bolku". Znał twierdzenia Wałęsy, więc musiał lawirować pomiędzy jego stanowiskiem a obawą przed odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznania. Mimo tej presji najsłynniejszy werbownik w Polsce wyraźnie oznajmił, że przeprowadził z Wałęsą „rozmowę", która „odbyła się w siedzibie SB na Okopowej". Z kontekstu wypowiedzi wynika, że chodzi o spotkanie z 15 grudnia 1970 r. (po demonstracji pod Komendą Miejską MO, ale przed zakończeniem strajku w Stoczni Gdańskiej w nocy z 16/17 grudnia): W trakcie rozmowy pan Wałęsa wytłumaczył mi, jak doszło do zdarzenia w Komendzie [Miejskiej MO]. Ja z kolei mówiłem o stoczni. Mówiłem o rozruchach. Prosiłem, żeby pan Wałęsa próbował zapobiec tym rozruchom. W trakcie rozmowy pan Wałęsa zgodził się, że pomoże, aby na stoczni zaprowadzić spokój. Pan Wałęsa nie był wtedy formalnie zatrzymany. W późniejszym okresie kilkakrotnie spotykałem się z Lechem Wałęsą.

W dalszym fragmencie jest jeszcze bardziej interesująco: Ja w Gdańsku pracowałem pod egidą Wydziału III i przekazywałem im wszelkie informacje, które uzyskałem od Lecha Wałęsy. W czasie tych spotkań Lech Wałęsa otrzymywał ode mnie pieniądze. W dokumentach, które sporządzałem, Lechowi Wałęsie był przy¬pisany pseudonim „Bolek".

Na koniec przesłuchania prokurator IPN pokazał Graczykowi kserokopię pokwitowania poboru 1500 zł, podpisaną przez TW ps. „Bolek" i funkcjonariusza SB, na której ten bez trudu rozpoznał swój podpis i zeznał: „adnotacja jest pisana przeze mnie. Znajduje się pod nią mój podpis". Potwierdził tym samym autentyczność dokumentu, który miał być rzekomą „fałszywka"(…).

Pisząc - jako pracownik naukowy IPN - książkę Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL (Kraków 2004), zdawałem sobie sprawę, że może ona zainteresować nie tylko historyków, ale również działaczy „Solidarności". Jednak natychmiast po jej publikacji spotkałem się z re¬akcją, której nie przewidywałem. Krótko po ukazaniu się publikacji, w której dość pobieżnie omówiłem kilka, świeżo odnalezionych w archiwum gdańskiego IPN, doniesień agenturalnych „Bolka", ku mojemu zdumieniu natychmiast zareagował Lech Wałęsa. Niemal codziennie wysyłał do mnie (i wielu innych osób) listy, w których tłumaczył i zaklinał się, że nigdy z SB nie współpracował. Próba rozmowy z nim okazała się jednak bezskuteczna, ponieważ w kółko powtarzał niczym nieudokumentowane, za to często sprzeczne ze sobą wersje wydarzeń. Nie było więc żadnych podstaw do dokonywania jakichkolwiek zmian w książce.

Co ciekawe, z Wałęsą widziałem się tylko raz. Spotkaliśmy się w 2003 r. na współorganizowanej przeze mnie konferencji naukowej IPN poświęconej 25 rocznicy powstania Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Siedział w pierwszym rzędzie jako słuchacz, a ja wygłaszałem referat poświęcony rozpracowaniu poszczególnych działaczy w z z przez SB w latach osiemdziesiątych. Widziałem jego zdenerwowanie. Niespokojnie kręcił się na krześle. Referowałem stan archiwaliów na temat Wałęsy i kierunki jego rozpracowania w  latach 1978 -1980, a on kiwał potakująco głową. Kiedy zastrzegłem, że większość dokumentów operacyjnych SB na jego temat, również tych z okresu wcześniejszego, zostało zniszczonych, on odegrał teatralną scenę - nabierał powietrza, odchylał się na krześle do tyłu, nerwowo machał ręką i przerywając mój wykład, głośno zadawał pytania: „Jak to? To niemożliwe!". Później, w bezpośredniej rozmowie, zapytał mnie: „Czy naprawdę wszystko zostało zniszczone i niczego o mnie nie macie?". Dziś wiem, że wówczas jedynie upewniał się, czy naprawdę nic się nie zachowało, co mogłoby go skompromitować. Mimo „wypożyczania" i aktywnego „przeglądania" akt operacji „Jesień '70" i „Arka", w których było kilkadziesiąt stron jego donosów agenturalnych, wciąż nie był pewien, czy wszystko w okresie pełnienia przez niego urzędu prezydenta RP zostało wyczyszczone!

Kiedy wydałem swoją książkę Oczami bezpieki, w której ogłosiłem, że jednak zachowało się kilka donosów „Bolka", musiał być nieprawdopodobnie rozczarowany i zdenerwowany, albowiem zaledwie półtora roku wcześniej to przecież ja osobiście, zarówno publicznie, jak i prywatnie, zresztą w dobrej wierze, zapewniałem go, że praktycznie niczego o nim w archiwum gdańskiego IPN nie ma. Zawiódł się także na swoich kompanach z SB, którym po wyrzuceniu w 1993 r. ze stanowiska szefa Delegatury Urzędu Ochrony Państwa w Gdańsku płk. Adama Hodysza powierzył kierowanie służbami w Trójmieście. To oni odpowiadali wówczas za „odzyskanie" wszystkich dowodów współpracy Wałęsy z SB. Miały one bezpowrotnie zniknąć, a okazało się, że niektóre zostały... „Partacze" - powiedział zapewne pod nosem Wałęsa, kiedy przeczytał fragment książki Oczami bezpieki. Stąd te jego późniejsze nerwy. Oprócz panicznej reakcji Wałęsy moja książka doprowadziła również do podjęcia racjonalnej i merytorycznej dyskusji na temat bezpieki i jej metod pracy. Niektóre z moich ustaleń stały się nawet punktem odniesienia w dyskusjach medialnych.(…)

Sławomir Cenckiewicz „Wałęsa człowiek z teczki”. Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2013, ISBN 978-83-7785-356-6, str. 447.

O autorze: Sławomir  Cenckiewicz, ur. w roku 1971,  doktor habilitowany nauk historycznych, wykładowca akademicki i publicysta. Autor kilkunastu książek, m.in. „Tadeusz Katelbach (1897-1977). Biografia polityczna", Warszawa 2005; „Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL", Kraków 2004 i Łomianki 2012; „Sprawa Lecha Wałęsy", Poznań 2008; „Gdański Grudzień '70. Rekonstrukcja. Dokumentacja. Walka z pamięcią.", Gdańsk-Warszawa 2009; „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)", Poznań 2010 (wydanie japońskie 2012); „Długie ramie Moskwy. Wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991", Poznań 2011 i współautor biografii politycznej Lecha Kaczyńskiego (Poznań 2013). Wyróżniany w konkursie „Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza" i dwukrotny laureat nagrody „Książka Historyczna Roku". W latach 2001-2008 pracownik Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. W 2006 r. pełnił stanowisko przewodniczącego Komisji ds. Likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych.