W nr. 38 „Przeglądu” ukazała się publikacja Jana Widackiego pt. Z Galicji. Litewska pułapka premiera Tuska.
Punktem wyjściowym tez Jana Widackiego jest stwierdzenie, iż ostatnia, bez zaproszenia władz Litwy, wizyta w naszym kraju Donalda Tuska i jego niedyplomatyczna wypowiedź w czasie Mszy św. w wileńskim kościele św. Teresy stanowią przekreślenie dotychczasowej właściwej polityki Polski wobec Litwy i litewskich Polaków. I że Jan Widawki był jednym z architektów powyższej poprawnej, obowiązującej do czasu ostatniej wizyty premiera Polski w Wilnie, koncepcji.

Czas akurat jest stosowny ku temu, aby dyskutować na powyższe tematy. Jesteśmy bowiem zdania, że to, jak się zachowuje wobec Litwy i litewskich Polaków aktualny rząd Polski, w tym wykorzystując Wilno do celów propagandy przedwyborczej, jest jedynie wyrafinowaną kontynuacją tego, co się robiło na praktyce od czasu urzędowania na Litwie pierwszego ambasadora Polski Jana Widackiego. Bowiem pomimo naszych błędów, braku wiedzy, arogancji, ulegania prasowej psychozie na łamach „Czerwonego Sztandaru”, prowadzonego przez współpracowników sowieckich służb, jednym z poważnych powodów naszych złych relacji z ówczesnymi władzami naszego kraju było tolerowanie przez nie zachowań ambasadora Polski, które absolutnie nie pasowało do stanowiska przedstawiciela obcego państwa.

  Wracając myślami do tamtych czasów nie ma się czemu dziwić, że Litwie, odbudowującej niepodległość, zależało na każdym życzliwym słowie i geście i dlatego musiała tolerować wypowiedzi oraz poczynania ambasadora Polski popierającego jej dążenia przy jednoczesnym publicznym wystawianiu ocen i cenzurek obywatelom Litwy, nie wyłączając posłów na Sejm, zwoływanie narad obywateli Litwy i dawanie im wytycznych, co raczej jest  charakterystyczne dla gubernatora w dominium niż ambasadorowi w niepodległym państwie. I tak to już zostało do dziś za wyjątkiem krótkiego okresu urzędowania Eufemii Teichmann. Zresztą w chwilach relaksacji w redakcji „Kuriera Wileńskiego” („Czerwonego Sztandaru” ) ambasador nie ukrywał, że ta jego publiczna rzekoma życzliwość Litwie nie płynie z serca, a traktowanie Litwy per noga jako słabszego sąsiada i jej niepodległości, było tak naprawdę rzeczywistą  postawą ambasadora.

 Dowodem na to, że ta życzliwość była jedynie na pokaz, świadczy między innymi i aktualne stanowisko jego licznego wówczas otoczenia, które wtedy między sobą nazywaliśmy „dworem Widackiego”.
Tak po kolejnym sporze na powyższy temat, ambasada RP w Wilnie zebrała podpisy 42 obywateli Litwy i 26 listopada 1994 roku opublikowała ich oświadczenie o tym, że działalność Jana Widackiego dobrze służy interesom społeczności polskiej na Litwie(?!) i zbliżeniu między Polską a Litwą. Pomijając fakt, że znaczna cześć sygnatariuszy tego oświadczenia powinna  by była raczej się podać procesowi lustracji, dziś, kiedy stosunki między Litwą i Polską są sztucznie napinane – ich głosów w obronie demokracji i przeciw oddaleniu się sąsiednich krajów nie słychać, obywatelskich postaw nie widać. Co gorzej – są oni w obozie tych, co to nagniatają napięcie.

Zresztą podobnie zachowują się dziennikarze z Polski, należący w tamtym czasie do najbliższego otoczenia ambasadora i relacjonujące wydarzenia z Litwy. Dla przykładu zupełnie niedawno Maja Narbutt z „Rzeczypospolitej” uczennicę z Solecznik na Litwie za treść wypracowania w myśl litewskiej historiografii i prawdy, krytycznie oceniającej zajęcie Wilna przez Żeligowskiego, porównała z sowieckim pionierem Pawlikiem Mrozowym, która rzekomo jak i powyższy, wydała „swoich”.  Wcześniej ta sama dziennikarka w reportażu z Pren w rejonie święciańskim gloryfikowała działacza Akcji Wyborczej, byłego przewodniczącego kołchozu „Przykazania Lenina” Antoniego Jundo jako rzekomo niezłomnego polskiego patriotę, który pod trójkolorowym sztandarem Litwy, której jest obywatelem, nigdy nie stanie, a tylko pod biało – czerwonym. Co zresztą nie przeszkodziło mu korzystając z zajmowanego stanowiska i krajowego prawa skupić działki u byłych zniewolonych podwładnych i stać się właścicielem kilku tysięcy ha ziemi. Podobne nieżyczliwie o Litwie pisze obecnie na łamach „Rzeczpospolitej” jej małżonek Jerzy Haszczyński.  Przykłady można mnożyć.

I może nie warto by było do tych odległych czasów wracać, gdyby Jan Widacki nadal by się nie trzymał mylnej koncepcji, iż ma prawo Litwie sugerować i pouczać, przy tym mając coraz gorsze rozeznanie w aktualnych litewskich realiach. Litwa jest bowiem członkiem Unii Europejskiej i NATO, co daje gwarancję, iż nie zamierza i nie może dokonywać jakichkolwiek niekonwencjonalnych posunięć, ograniczających prawa swoich obywateli czy mniejszości narodowych, i że będzie postępować w myśl norm własnego prawa, międzynarodowych praktyk i ustaleń oraz woli obywateli swego kraju. Dlatego dziś warto powstrzymać się od tych czy innych sugestii wobec Litwinów, będących wynikiem hałaśliwej kampanii Akcji Wyborczej i pewne zjawiska na spokojnie poddać głębszej analizie. Bowiem ponad szesnastoletnia  działalność powyższej organizacji z aktualnym liderem, formalnie występującej pod szyldem partii, ma znacznie więcej oznak zorganizowanej grupy przestępczej (demolowanie lokali, napady na ludzi, napady na redakcję, prześladowanie osób, które maja inne zdanie, uniemożliwianie działalności w terenie innym niezależnym od Akcji Wyborczej organizacjom, informacyjny terror), niż partii. Bez wątpienia jest to zupełnie nowe zjawisko, nie mające nic wspólnego ze skompromitowaną ideą autonomii. Chodzi raczej o wykorzystywanie demokratycznych struktur z nazwy do wypełniania ich odmienną treścią i dokonywanie na tej zasadzie okupacji terenu, pozbawiając zamieszkałą w centrum Europy ludność powszechnych podstawowych praw i swobód. Tak to się widzi z Wilna, bowiem obraz z odległej Galicji może być mniej  czytelny.

 Potrzeba bliższego przyjrzenia się dotyczy również treści samego pojęcia polskiej mniejszości narodowej na Litwie, która jest bezpodstawnie utożsamiana z Akcją Wyborczą i jej liderem. Trzon bowiem powyższej hałastry stanowią ci, co zaledwie w pierwszym czy drugim pokoleniu są obecni na Litwie i zajęli teren zamieszkania tych, co to w ramach masowej tzw. repatriacji udali się  do Polski lub uciekli przed sowieckim „rajem”  do innych krajów. Razem z tą grupą występują i nadają ton przedstawiciele byłych sowieckich i kołchozowych struktur oraz jednostki z socjalnego dna. I im się faktycznie należy nie więcej praw, niż Polakom w Niemczech.

Typowym przedstawicielem powyższej grupy jest aktualny wieloletni „prezydent” Związku Polaków na Litwie – wychowanek Moskiewskiej Akademii politycznej przy KC KPZR, wieloletni sekretarz partyjny sowieckiego pisma „Czerwony Sztandar”, człowiek skrzywdzony przez swoje pochodzenie i dlatego, odnosi się wrażenie, rządzący się na zasadzie zemsty wobec polskiego społeczeństwa na Litwie w myśl zasady kiedyś wypowiedzianej przez Mariana Krzaklewskiego – A tera my, k…. m..! Zresztą bardzo życzliwie spotykany i popierany przez polskich prominentów, którym, w towarzystwie sobie podobnych, wpina w klapy ordery za „krzewienie polskości”.

 Dlatego jak to w roku 2000 Akcja Wyborcza przestępczo i siłą przejęła tytuł i mienie Związku Polaków na Litwie, bez którego byłaby zaledwie partyjką, jak wiele innych, tak dziś usilnie stara się wypromowanie na świat z udziałem środków masowego przekazu w Polsce opinii, iż przedstawia całą polską mniejszość narodową, chociaż tak naprawdę stanowi połączenie głównie przyjezdnej białoruskiej ludności, obecnie usilnie polonizowanej, sowieckich struktur i lokalnego ”lumpenproletariatu”. Miejscowi, zasiedziali litewscy Polacy w głośnych poczynaniach powyższej hałastry uczestniczą niechętnie, tylko z przymusu i w minimalnym stopniu. O tym dobitnie świadczą wyniki wyborów, wykazujące, że w poszczególnych jednostkach samorządowych na Akcję Wyborczą głosuje znacznie mniej niż połowa tam mieszkających litewskich Polaków. I jedynie w rejonie wileńskim zaledwie ponad połowa, bo 51 proc. I ten stan na korzyść Akcji się nie zmienia. Dlatego nie jest dziełem przypadku, iż działacze Akcji coraz częściej i głośniej odwołują się do rosyjskiego i białoruskiego prosowiecko nastrojonego elektoratu, a środowisko Akcji Wyborczej z finansowym i politycznym poparciem Polski staje się ośrodkiem akumulacji osób o antypaństwowych nastrojach i prosowieckich ciągotkach.

 Zresztą w tym pytaniu postawa lidera Akcji jest jednoznaczna – dosłownie przed kilkunastu dniami publicznie w telewizji twierdził, iż przy Sowietach jemu było lepiej, a od razu po wybraniu do Europarlamentu na swego etatowego doradcę przyjął zawodowego emerytowanego majora KGB.

Tym niemniej, mimo że właśnie w okresie ambasadorowania Jana Widackiego rozpoczęto praktyki rządzenia się obywatelami nie swego państwa, nie był to okres jeszcze najgorszy, bowiem macki warszawskiej „Wspólnoty” i innych  agend nie zdążyły wystarczająco głęboko spenetrować środowisko litewskich Polaków. Powstawały więc coraz to nowe organizacje społeczne, rodziły się różne inicjatywy, trwały dyskusje i spory, budzące nadzieję, iż polskie społeczeństwo w naturalny sposób wypromuje swoje wartości i cele oraz określi swoją przyszłość w aktualnej litewskiej rzeczywistości.

Niestety, ta prawie sielanka trwała zaledwie do roku 1999, kiedy to warszawska „Wspólnota” w celu ukrycia wielomilionowych finansowych nadużyć przy budowie Domu Polskiego w Wilnie dosłownie wynajęła awepelowską grupę do ataków na tych, co budowali ten dom i którzy domagali się uporządkowania ewidencji środków. W znak wdzięczności lider Akcji zaczyna być wynoszony pod niebiosa, a kiedy w roku 2001 w Belwederze urządza skandal i nie przyjmuje orderu „za rozwijanie stosunków polsko – litewskich”, uznając widocznie, iż nagroda powinna być wyższego stopnia, to niebawem Aleksander Kwaśniewski osobiście przywozi order do Wilna i wręcza go W. Tomaszewskiemu, który łaskawie odznaczenie nareszcie  przyjmuje. Wielu wtedy myślało, że jest to najlepszy okres w stosunkach litewsko – polskich, nie rozumiejąc iż przestępstwo może rodzić tylko przestępstwo i pod tym znakiem rozpoczęta działalność inaczej rozwijać się nie jest w stanie.

Właśnie potrzeba ukrycia tych nieszczęsnych 10 milionów zł i nie doprowadzone do końca śledztwo w sprawie napadu na redakcję „Naszej Gazety” sprawiły, naszym zdaniem, iż został przerwany naturalny rozwój środowiska, a w kształtowaniu stosunków miedzy Litwą i Polską zaczął współuczestniczyć element przestępczy.

Zupełnie niedawno znany litewski historyk dosłownie powtórzył nasze obawy i wątpliwości, twierdząc, iż jego zdaniem, obecna sytuacja napięć i antypaństwowych zachowań była z góry zaprogramowana w warunkach, kiedy to częścią obywateli Litwy zaczęło rządzić oraz  finansować i wspierać  inne państwo.

Jest to też niezbitym dowodem, iż tzw. polonijna polityka Polski poniosła całkowite fiasko, bowiem obecne wspieranie i promocję polskiej antykultury, w tym również politycznej, będzie pamiętać nie jedno pokolenia i nie tylko na Litwie. Co oczywiście negatywnie będzie się odbijało i na losach litewskich Polaków.

 Dlatego właśnie w obecnej sytuacji i w powyższych warunkach poszukiwanie błędów czy fobii u nie swego narodu, sugestie co powinni, a czego nie powinni robić Litwini - do niczego nie prowadzi. Zachęcalibyśmy więc Jana Widackiego, jako prawnika i posła oraz wszystkich tych, co Litwie dobrze życzą zacząć analizować sytuacje we własnym kraju i korzystając z praw, należnych obywatelom wymagać od rządzących zmiany polityki na normalną, opartą na prawie i przyjazną sąsiednim państwom i narodom.

Dla przykładu, nie trzeba być nawet prawnikiem, a wystarczy jedynie zajrzeć do słownika języka polskiego, aby zrozumieć, iż wręczanie na silę Polakom na Litwie tzw. Karty Polaka o rzekomej przynależności do narodu polskiego jest prowokacją czystej wody (czyt. również - Michał Romer. Dwie teorie o Polakach litewskich. Zeszyty Historyczne, Nr 106. Rok 1993, Paryż), a hojne rozdawanie przez Senat RP środków budżetowych jest sprzeczne z Konstytucją Polski. Tym bardziej, gdy z pomocą tych potężnych strumieni finansów dokonuje się dezyntegracji litewskich Polaków w swojej Ojczyźnie, a zakres jednostronnej negatywnej informacji, kierowanej do ludności polskiej na Litwie  poprzez postkomunistyczne pisma, Radio znad Wilii oraz przedstawicielstwo TV Polonia za pieniądze polskiego podatnika, przyznawane przez Senat - ma wszelkie znamiona terroru informacyjnego. Jest to zaledwie kilka z wielu rażąco rzucających się w oczy tematów, na uregulowanie których jest szerokie pole do popisu dla polityków i działaczy w Polsce, tym bardziej dziś, gdy Polska przewodniczy Unii Europejskiej i powinna być wzorem przestrzegania prawa oraz  zasad przyjaznej współpracy między krajami Unii.
***
Przed kilkoma dniami portal Delfi. lt opublikował litewskie tłumaczenie wypowiedzi Tadeusza Bujnickiego na łamach tegoż „Przeglądu”, nawiązującej do publikacji Jana Widackiego Z Galicji. Litewska pułapka premiera Tuska.
I mimo że Tadeusz Bujnicki już na wstępie całkowicie się zgadza z tezami Jana Widackiego, przedstawia, naszym zdaniem, inne, perspektywiczne pojmowanie sposobu na zmianę sytuacji na lepsze. Niestety, mamy wrażenie, że o niektórych tematach, poruszonych w wypowiedzi T. Bujnickiego, należy raczej mówić już w czasie przeszłym.

Dla przykładu, naturalnym trybem rzeczy na stan polonistyk na Uniwersytecie Wileńskim i Uniwersytecie Pedagogicznym nie mogło nie odbić się kierowanie młodzieży na studia do Polski i wejście na Litwę filii Uniwersytetu Białostockiego, która przyciąga młodzież nie poziomem wiedzy, a niskim czesnym, uzupełnianym z kieszeni polskiego podatnika. Ale i sami poloniści nie zrozumieli swojej misji, która mogłaby pięknie służyć litewskiej kulturze poprzez prace badawcze i promocję dorobku polskojęzycznych pisarzy z Litwy, a ograniczyli się do roli pośredników w przekazywaniu do szkolnych programów dorobku pisarzy z Polski, głownie z okresu PRL, nie chcąc nawet słyszeć o rodzimych twórcach, a tym bardziej – o dorobku wybitnych Wilnian na emigracji.

 Kiedy to w roku ubiegłym trwały dyskusje nad kształtem nowych programów szkolnych, obowiązujących od bieżącego roku szkolnego, złożyliśmy do Ministerstwa Oświaty i Nauki Litwy propozycję o włączenie do programów z literatury i języka ojczystego utworów Wł. Syrokomli, Józefa Mackiewicza, Michała K. Pawlikowskiego, K. Wędziagolskiego i wielu innych, których dorobek powstały w okresie między Adamem Mickiewiczem i Czesławem Miłoszem był pomijany, mimo jego fenomenu i wagi, które bez wątpienia sprzyjałyby kształtowaniu wśród młodych litewskich Polaków obywatelskich postaw, więzi ze swoją Ojczyzną i krajem obywatelstwa. Tym bardziej, że chodzi o literaturę ojczystą (gimtoji kalba ir literatura), czyli związaną z ojczystym krajem. Odpowiedzią na naszą propozycję był zbiorowy list polonistów z obu uniwersytetów (?!) do Ministerstwa, potępiający naszą jako nie polonistów – intruzów propozycję, odnosząc Józefa Mackiewicza, Wł. Syrokomli i pozostałych do klasy drugo i trzeciorzędnych pismaków, nie godnych, aby ich dorobek literacki został włączony do programów w szkołach z polskim językiem nauczania. 

Nie mamy niestety rozeznania czy coś podobnego mogło by się zdarzyć w innym państwie czy na innym kontynencie, aby grupa inteligencji sprzeciwiała się promocji dorobku wybitnych rodzimych przedstawicieli własnej grupy narodowościowej. Był to, naszym zdaniem, fakt niezwykle wymowny.
***

Przed kilkoma dniami w mojej ojczystej miejscowości obserwowałem późnowieczorny  powrót dosłownie maluchów z panią dyrektor na czele z kolejnej wyprawy do Wilna, gdzie „protestowali przeciwko wrednym Litwinom”, którzy chcą nareszcie zacząć dobrze nauczać oficjalnego języka naszego kraju. Patrząc na nich i wsłuchując się w ich rozmowy nie było mi szkoda ani zmarnowanych w ciągu ostatnich prawie dwudziestu lat historycznych możliwości i szans w dziedzinie kultury, ani zrujnowanych za lata rządów Akcji zabytków, ani zdziczałego terenu i ludzi – a jedynie do łez tych właśnie dzieciaków, którym od maleństwa wpaja się niechęć do swojej Ojczyzny i swoich współobywateli. I że z tym to niezwykle ciężkim garbem niechęci im przyjdzie iść przez swoje życie. I że to się robi jedynie po to, aby zorganizowana grupa osób mogła nadal być u władzy i pastwić się nad bezbronną ludnością tam, gdzie leży i moja mała ojczyzna. 

 W takiej sytuacji naturalnie ciśnie się na usta retoryczne pytanie - po co w ogóle są polonistyki i szkoły, jeżeli one nie wychowują Człowieka i Obywatela, a jedynie tzw. Polaka, którego narodowość aktualnie się określa nie na podstawie poziomu kultury, wiedzy czy tradycji, a jedynie według przynależności do właściwej partii czy zorganizowanej grupy, popieranych przez oficjalną Polskę.

I to jest, naszym zdaniem, podstawowe pytanie, na które Czas udzieli odpowiedzi.