…I wypuściłbym na Europę patrole mongolskich opryczników, aby nahajami z byczej skóry, strzegły wolności słowa, i nie dopuszczały przemocy jednego z tych słów nad drugim. Bo nie to wydaje mi się najważniejsze w życiu, jakie kto ma przekonania, a to jedynie - by każdy je mógł swobodnie wypowiadać. Józef Mackiewicz. Gdybym był chanem… Kultura, 1958

Józef Mackiewicz

 

Z okazji mojej powieści Lewa wolna oraz historycznego przyczynku do niej gen. Kazimierza Rumszy ("Wiadomości", nr 1057), pisze mi teraz ówczesny dowódca 1-go pułku szwoleżerów, generał brygady Jerzy Grobicki z Kanady. Dla pouczenia czytelników młodszej generacji pozwolę sobie przypomnieć, że gen. Grobicki, wtedy major sztabu generalnego, jest ten sam, który w bitwie warszawskiej r. 1920 dokonał brawurowego ataku pod Płońskiem, ratując zagrożone tyły 5-ej armii gen. Sikorskiego (zob. m.in. Nad Wisłą i Wkrą Władysława Sikorskiego). Na marginesie zaś osobistym dodam, że gen. Grobicki był poprzednio zastępcą dowódcy innego pułku kawalerii, tego mianowicie, w którym ja służyłem, i mimo zachowanej przeze mnie anonimowości "pułku" w powieści, rozpoznaje dokładnie niektóre fragmenty.

List gen. Grobickiego zawiera m.in. relację z pewnego zdarzenia, którego był świadkiem naocznym. Prosiłem go aby zezwolił na opublikowanie tej relacji, gdyż podobnie jak poprzedni przyczynek gen. Rumszy, posiada wartość historyczną.

Masakra w folwarku

W sierpniu 1920 – pisze do mnie gen. Grobicki – dowodziłem 1-m pułkiem szwoleżerów podczas bitwy pod Warszawą. Nie pamiętam już 23 czy też 24 sierpnia, w godzinach porannych starliśmy się z uchodzącą kawalerią Gaja, na południe od Mławy, koło kolonii Aleksandryn. Po krótkiej wymianie strzałów poszliśmy w pościg za cofającymi się bolszewikami, ale wkrótce przegrodziła nam drogę rzeka uciekających sowieckich taborów, i pościg nasz chwilowo został z tego powodu wstrzymany na przeciąg jakiejś pół godziny. Kawaleria Gaja była po północnej stronie taborów, my zaś po południowej. Jednakże z naszej strony, która była położona trochę wyżej, widzieliśmy wszystko co się dzieje u nieprzyjaciela. Pod ogniem naszej armatki górskiej kręciła się masa jeźdźców to w prawo to w lewo, aż w końcu ruszyła w kolumnie plutonów rozwiniętych, na wschód. W tym kierunku biegł również tor kolejowy Mława–Modlin, a dalej teren wznosił się, i o kilometr za. torem, na wzgórzu, leżał jakiś folwark otoczony drzewami W pewnej chwili z tego folwarku padły strzały, i część konnej kolumny bolszewickiej rozwinęła się w jego kierunku, ruszając do szarży.

Z naszego punktu obserwacyjnego widać było jak mimo strzałów z folwarku został on otoczony, i strzelanina wkrótce ustała. Zaś masa kawalerii bolszewickiej znikła nam z oczu za wzgórzem, uchodząc na wschód. W tym właśnie czasie zdołaliśmy otworzyć sobie drogę przez zmasowane tabory sowieckie i ruszyliśmy dalej w pogoń za bolszewikami.

Wkrótce przechodziliśmy koło folwarku. Oczom przedstawił się wstrząsający widok. Pole przed folwarkiem usłane było trupami końskimi, leżało ich co najmniej z pięćdziesiąt. Był to widoczny rezultat strat bolszewickich podczas szarży na folwark od tej strony. Ale w pierwszej chwili nie było widać ani jednego trupa ludzkiego. Dopiero w następnej chwili natknęliśmy się na pierwsze, okrutnie porąbane trupy polskich piechurów, których placówka z ręcznym karabinem maszynowym była wysunięta do stert, tuż przed samym folwarkiem. Sam folwark otoczony był świerkowym żywopłotem, stanowiącym idealna obronę przed konnym atakiem. Ale gdy objechaliśmy go z boku i przez bramę wjazdową wjechaliśmy do środka, zobaczyliśmy rzecz straszną: całe podwórze usiane było porąbanymi w najdzikszy sposób trupami żołnierzy polskich. Naliczyliśmy ich ponad setkę. Niektórzy dawali słabe oznaki życia, ale o uratowaniu ich nie mogło być mowy.

Zadaliśmy sobie pytanie: jak mogło się stać, żeby piechota w biały dzień, na tak świetnej pozycji obronnej, mogła zostać do tego stopnia doszczętnie zniszczona przez konną szarżę. Odnieśliśmy wrażenie, iż w pewnej chwili musiała z jakiegoś powodu powstać panika, i bolszewicy przez otwarte bramy wpadli do środka folwarku i zajechali piechotę, leżącą wzdłuż żywopłotu, z tyłu. Nie był to batalion, lecz silna kompania. Wśród pomordowanych znaleźliśmy trzech oficerów, w tym jednego kapitana. Z całej obsady folwarcznej nie wyszedł z życiem ani jeden człowiek!

Nie pamiętam dziś nazwy tego folwarku, jak również nie mogę ustalić jaki był to oddział. Sądzę, że musiał należeć do dywizji ochotniczej płk. Koca, a może do 18-ej dywizji piechoty, które działały wówczas w tym rejonie. Jako naoczny świadek przedstawiłem przebieg faktyczny zajścia. Nie stało się to w nocy, ani też piechota nie mogła być od początku zaskoczona działaniem kawalerii bolszewickiej. Co się rozegrało wewnątrz tego folwarku, nie dowiemy się oczywiście nigdy. Możemy tylko przypuszczać. Natomiast jak do tego doszło, byłem naocznym świadkiem.

Tyle gen. Grobicki.

Sądzę, że ma rację, iż przyczyną strasznej katastrofy musiała być z nagła wybuchła panika w oddziale piechoty. Z opisu, i zresztą z załączonego przez gen. Grobickiego planu, wynika że zajechani raptownie od tyłu, musieli się raczej poddać, niż zginąć w walce. Gdyż byłyby ślady tej walki. Na wojnie jak na wojnie: panika chadza pod rękę z bohaterstwem; z historycznej perspektywy żadnej armii na świecie tego rodzaju fragmenty psychicznego niżu ujmy me przynoszą. Należą do rzeczy ludzkich, jak samo życie i strach przed śmiercią. Tylko w wylakierowanych jednostronnie przedstawieniach wojny, w których nasza literatura tak często celuje, stwierdzenie rzeczy po prostu prawdziwych wydaje się dziwolągiem i powoduje protesty.

W wypadku więc opisanym przez gen. Grobickiego mamy niewątpliwie do czynienia z faktem wymordowania jeńców.

Nasuwa się pytanie, czy przytoczona masakra w folwarku jest "poprawką" poprzednich opisów, przyczynkiem tylko do znanej rzezi jeńców polskich w tamtym rejonie, wymienionej w dziele gen. Sikorskiego, Mallnowskiego, w mojej powieści i innych źródłach, czy też chodzi tu o nową zbrodnię bolszewicką dotychczas nie opisaną? Już gen. Rumsza przypomniał, że w tamtym rejonie nie było jednej masakry, ale więcej, bo w Chorzelach wymordowano ponadto rannych żołnierzy polskich wywleczonych ze szpitala. Nie wdając się w szczegółową analizę, która zajęłaby zbyt dużo miejsca, powiem tylko, że na podstawie przytoczonych szczegółów i zestawienia ich z dotychczas dostępnym materiałem, nabieram przekonania że gen. Grobicki opisuje tu nowy, nigdy przedtem nie opisany fakt historyczny.

Natomiast dla rozważań które mi się ubocznie nasunęły, nie ma to większego znaczenia. Dla rozważań mianowicie nad pytaniem, dlaczego prawda o tamtych dziejach jest dziś wyjątkowo niepopularna? I to wcale nie z powodu przedawnienia, ani dlatego by tamte dzieje nabrały już posmaku wspominkarstwa staruszków. To raczej jawny pretekst. Bo z drugiej strony dużą popularnością cieszą się dziś te same tematy w "romantycznej" literaturze rewolucyjnej, aż do obdzielania jej nagrodą Nobla włącznie.

"Antystalinizm"

Wojna polsko-bolszewicka 1919-1920, i w ogóle wszystkie wojny i walki z bolszewikami tamtego okresu, odznaczały się wyjątkową brutalnością. Przyznajmy szczerze, z obu stron. Ale też pozwólmy sobie przypomnieć, że okrucieństwa strony bolszewickiej, nieraz wyszukane w ich sadyzmie, były nieprześcignione. Nie prześcignęły ich też późniejsze lata i późniejsze wojny. Nie prześcignął ich ani Hitler, ani Stalin.

Dziś jeszcze pamięta się i oburza na słynny "Kommissarsbefehl" Hitlera z r. 1941, rozkaz rozstrzeliwania wziętych do niewoli sowieckich komisarzy politycznych. (Jak wiemy z najnowszych źródeł, w 90% nie wykonany przez dowódców Wehrmachtu). W r. 1920 mordowanie wziętych do niewoli liniowych oficerów polskich było regułą. Tenże sowiecki komkor Gaj, w swej książce Na Warszawu, utyskuje rzeczowo, że "utarł się zwyczaj nie doprowadzania wziętych do niewoli oficerów polskich, lecz zarąbywania ich na miejscu". Nawet mu do głowy nie przyjdzie, aby w wydanej w okresie leninowskiego Nepu książce, utyskiwać na to ze względów moralnych, czy chociażby wojskowo-prawno-obyczajowych. Po prostu narzeka na ten "utarty zwyczaj" tylko dlatego, że sztab jego pozbawiony był przez to "języka". Powiedzieć by, że za takie postępowanie powinien być postawiony przed rodzajem jakiegoś "Międzynarodowego Trybunału w Norymberdze", wywołałoby pusty śmiech.

Dlatego właśnie pytanie, czy przytoczony opis gen. Grobickiego dotyczy nowej, trzeciej rzezi w tym rejonie, czy tylko jednej z dwóch już znanych, nie wpływa na zmianę całości obrazu. Takich i podobnych rzezi dokonali bolszewicy w tamtych latach nie trzy, nie cztery, lecz setki i tysiące. Mordowano oficerów, mordowano i jeńców-szeregowych; mordowano księży, szlachtę, biskupów, "burżujów" wszelkiego rodzaju, chłopów-kułaków i nie-kułaków, inteligencje; mordowano "kontrę" wszystkich stanów ze stanem robotniczym włącznie.

Pod sztandarem Lenina.

Raptem, ten okres rozpasanej rzezi przechodzi dziś do historii literatury światowej pod nazwą "Romantyczny okres rewolucji". I tak każą nam nazywać te "przedstalinowskie" czasy. I tak też nazywają je współcześni konformiści wszystkich stanów. Ze Stanami Zjednoczonymi na czele.

W książce Zwycięstwo prowokacji pozwoliłem sobie jako klasyczny przykład przytoczyć Izaaka Babela. Cytowałem słodkawe zachwyty nad tym utalentowanym zresztą pisarzem sowieckim tamtego okresu, m.in. Zofii Starowieyskiej-Morstinowej w katolickim "Tygodniku Powszechnym". Chociaż Babel z punktu widzenia katolickiego był bluźniercą, a z życiorysu agent "Czeka" i politruk 1-ej konnej armii Budionnego, która bardziej jeszcze wsławiła się w zarąbywaniu jeńców polskich niż 3-i konny korpus Gaja. Później Babel wpadł w niełaskę Stalina i na temat tej "ofiary stalinizmu" roztkliwiano się w ostatnich latach chyba więcej, niż on sam napisał utworów literackich. Wszystkie prawie kraje wydały teraz tłumaczenia jego książek, co jest zrozumiałe ze względu na talent autora. Ale nie chodzi o jego książki, lecz o przedmowy do tych książek. Każda podkreśla, że Babel należał do "romantycznego okresu rewolucji"... Jego szef, Feliks Dzierżyński, przewodniczący "Czrezwyczajnoj Komissiji po Borbie s Kontrriewolucyjej", winien jest śmierci milionów ludzi. Z zestawienia prawd historycznych można by wysnuć, że służba w "Reichssicherheitshauptamt SS" należała również do "okresu romantycznego". W żadnym wypadku. To co czynił Hitler, to zbrodnie nazistowskie. To co czynił Lenin, to romantyzm bolszewicki. Ale w tej chwili chodzi mi nie o zestawienie Lenina z Hitlerem, lecz o zestawienie Lenina ze Stalinem.

* * *

Rzecz wygląda dosyć szczególnie. Można by nawet powiedzieć, "zabawnie"... gdyby słowo to nie raziło w tym kontekście.

Lenin był przede wszystkim naszym wrogiem. "Naszym", rozumiem w tej chwili nie tylko Polski. Wrogiem całego świata nie-komunistycznego; wszystkich wolnych narodów i wolnych społeczeństw; wrogiem wszystkich wolnych ludzi, którzy nie chcieli iść w jarzmo bolszewickiej doktryny. I z jego to najwyższego rozkazu niszczono tych ludzi: wtrącano do więzień, założono dla nich pierwsze na świecie obozy koncentracyjne, strzelano, zarąbywano. Tymczasem doczekaliśmy – nieoczekiwanego skrętu historii. Przypomnienie tej prawdy, którą wielu z nas pamięta z przeżyć osobistych, uznane zostaje za intelektualny kicz a polityczny nietakt. I to nie tylko wśród spekulantów Zachodu, ale również wśród wielu rodaków na służbie tej spekulacji. Gdyż dziś tylko poleninowski Stalin ma być postacią ciemną; sam zaś Lenin – postacią światłą. Jak do tej instrukcji doszło, powiem za chwilę. Na razie, zwróćmy uwagę, jest to postawienie rzeczy na głowie, paradoksalne. Albowiem, że użyję tu obrazowego skrótu: Lenin mordował "nas", t.zn. nie-komunistów; Stalin zaś mordował "ich", t.zn. niewygodnych sobie komunistów i starą gwardię leninowską, czyli właśnie naszych wrogów.

W czwartym dziesięcioleciu, gdy to czynił, mogło nas wprawiać w zdumienie, interesować, lub nawet napawać nadzieją, pobudzać do spekulacji na temat analogii z "18 Brumaire", co też wielu czyniło, skrycie lub jawnie ciesząc się na te nadzieje.

Wprawdzie Stalin zarówno wcześniej (zniszczenie chłopów), jak i później dopuścił się masy zbrodni również w stosunku do "nas", ale o tym mówi się mniej, albo wcale. Natomiast poczytuje mu się za główną winę gnębienie "dobrych i postępowych bolszewików". I każe nam szczególnie te ofiary "stalinizmu"' opłakiwać. I w myśl instrukcji, opłakujemy. Jeżeli chodzi o naszą emigrację, to nastąpiło po pierwsze uroczyste odżegnanie się, że nie jest "biała". Później, że nie jest w każdym razie "kontrrewolucyjna", jako że Polska nigdy taka nie była od czasów Piłsudskiego, a zawsze tylko "antyrosyjska". Później, że już nie jest "antykomunistyczna", gdyż z tym piętnem nie przyjmuje się w dobrym towarzystwie. Przyszło ograniczenie do "antystalinizmu". A w ostatnich czasach, stawiając nam za wzór rozsądnych komunistów, takich jak Dżilas, Mihajlov i t.d., a z polskich Kuronia i Modzelewskiego, zaczyna się już proponować przejście na skromniejszy etap – "antybiurokratyzmu"...

Niewątpliwie, poważna ewolucja dokonała się w nas samych od tamtych czasów, gdy jeńcy polscy rąbani byli przez bolszewików Lenina. Od czasów, gdy w Moskwie panowała "Proletkultura" i założono "Bezbożnika"; gdy zakazani byli jeszcze i Puszkin, i Lermontow, i Gogol, i inni, nie mówiąc już o Dostojewskim, a w charakterze oficjalnego barda rozpierał się na Kremlu Demian ("Łakiejewicz") Biednyj; gdy po prawdziwej kulturze deptano butami jak po odłamkach szkła.

Leninowskie czasy

Powiedzieć by dziś, że ze współczesnych wydarzeń, najbardziej podobne były do obecnej w Chinach "rewolucji kulturalnej" – ciarki przechodzą na myśl, do jakiej kategorii wstecznictwa i ciemnogrodu zostałoby się zepchniętym za takie porównanie. Nie tylko przez obcych, ale i własnych intelektuałów. Tak głęboko rozrzewnionych "polskim październikiem", i nawrotem Gomułki od "stalinizmu" do "czystego leninizmu". Już to trzeba przyznać, że nasi "nonkonformiści" spod znaku zerwania z zapleśniałym antykomunizmem, chadzają przeważnie na czworakach wobec potęg rządzących światem, a wyprostowują się dopiero dumnie wobec bezsilnej garstki tzw. "niezłomnych", którym "przedawniony reumatyzm" nie pozwala się schylać, i całować narzuconej rzeczywistości w d...

* * *

"Stalinizm" należy do rodzaju klasycznej dezinformacji. Stanowi bowiem fragment dowolnie wykrojony z całości, i przez to utrudniający rozpoznanie tej całości. W schematycznym ujęciu historia tego terminu przedstawia się pokrótce tak: pierwszy wymyślił go stary bolszewik, Lew Bronsztejn-Trocki, gdy się pokłócił ze Stalinem i został przez niego wydalony z granic Związku Sowieckiego. Termin ten zrazu się nie przyjął, a wyszedł z obiegu zupełnie, gdy podczas drugiej wojny światowej stał się dla propagandy mocarstw zachodnich wcieleniem "ewolucji komunizmu" w najlepszym stylu, tzn. w kierunku "demokratyzacji", "liberalizacji", "tolerancji" i tendencji nacjonalistycznych. A wiec tych wartości, jakie się dziś mobilizuje, i na które się stawia, doszukując rzekomej "ewolucji", akurat w walce ze "stalinizmem". Ale 20 lat temu Stalin sam miał uosabiać "ewolucję". Mimo jawnej deportacji milionów ludzi i całych narodów, mimo zbrodni katyńskiej i t.d. Ten postępowo-"ewolucyjny" charakter Stalina dostrzegła wówczas i oceniła zaraz cała lewica intelektualna i wszyscy prokomuniści świata. W Polsce, nawiasem, nie było pod tym względem rozsądniej niż gdzie indziej. Już to samo ujawnia arogancką sztuczność terminu "stalinizm" dziś, gdyż większość ludzi pamięta przecie jeszcze czasy wojny dobrze.

"Stalinizm" zrobił karierę dopiero po wojnie. Po pierwsze, mocarstwa zachodnie pokłóciły się ze Stalinem. Po drugie, wyszukały masę rozczarowanych, pokrzywdzonych i obrażonych na Stalina komunistów i prokomunistów, od których termin ten przyjęty został przez światową lewicę intelektualną. Ale, zdawało się, Stalin umrze i zemrze z nim razem "antystalinizm". Wręcz odwrotnie: rozkwit "antystalinizmu" przypada akurat na okres po jego śmierci. Mocarstwa zachodnie trafnie oceniły, że będzie to hasło walki z czymś, co nie egzystuje naprawdę, i nie zagraża wojną, aby odwrócić uwagę i uniknąć walki (której uniknąć pragną za wszelką cenę!), z czymś, co egzystuje i zagraża całemu światu.

Pragnieniem mocarstw zachodnich jest pokojowa koegzystencja, współistnienie. Redaktor Grydzewski spolszczył je w termin: "współśmierdzenie", raczej zbyt optymistycznie, albowiem wywołać może skutki gorsze od smrodu. Mimo najlepszych starań, Zachód nie potrafi jednak wyłączyć bez reszty konfrontacji z rzeczywistością komunistyczną, ani usunąć z pamięci tego nieprzyjemnego posmaku jaki pozostawił już pół wieku bez mała panujący bolszewizm. I oto znalazła się recepta.

W Litwie jeszcze "burżuazyjnej", gdy w latach 1939-1940 wpadła pod satelicką zależność od Sowietów, nie wolno było naturalnie więzić wywrotowców komunistycznych. Poradzono sobie, aresztując wyłącznie – "trockistowców"... Nie było to więc działanie wrogie względem hegemona, lecz z nim zgodne, choć niezbyt szczere. Mocarstwa zachodnie nie wpadły wprawdzie w zależność satelicką od Sowietów (jakkolwiek Francji de Gaulle'a niedużo do tego brak), ale za to szczerze pragną współistnienia, które wyłącza działanie antykomunistyczne. Stąd, trochę podobnie, choć z innych okoliczności, jak wówczas na Litwie na "antytrockizm", przestawiono się na – "antystalinizm". Czyli, jak już wspomniałem, wszystkie zło całości bolszewizmu, zepchnięto na jeden jego fragment stalinowski. Przy tym trzeba mieć szczęście: jak z nieba na ziemię stoczył się Chruszczow, ze swym antystalinowskim wystąpieniem i kursem!

W ten sposób ku wzajemnemu zadowoleniu, i Sowietów, i mocarstw zachodnich, i lewicy intelektualnej, "antystalinizm" stal się dodatkową rękojmią pokojowej koegzystencji. Sloganem nie sporu, lecz ugody. Co zresztą musi wynikać z natury zgodnego poglądu, że za zbrodnie praktyki komunistycznej ponosi odpowiedzialność nie ustrój, lecz – wyłącznie Stalin.

"Antystalinizm" nie jest więc skierowany przeciwko ustrojowi komunistycznemu, tylko jego mankamentom. Nie przeciwko doktrynie, lecz przerostom i nadużyciom doktryny. Konsekwentny, obowiązujący dziś "antystalinizm" nie jest formą zastępczą antykomunizmu Przeciwnie: nie zastępuje, lecz wyłącza antykomunizm.

Poza wszystkim jednak "antystalinizm" wyłącza wszelki "antyleninizm". Gdyż istota zła "stalinizmu", już z chronologicznego przedstawienia, ma tkwić nie w ciągłości, lecz w zerwaniu ciągłości tego, co było przed nim. Prowadzi to do logicznego wywodu, że nie dzieło Lenina, bolszewizm, powinno być potępione, lecz odwrotnie wypaczenie tego pięknego dzieła przez brzydkiego Stalina.

Tak by się po krotce przedstawiała historia i kariera tego terminu.

Stanowić może jednocześnie odpowiedź na postawione pytanie, dlaczego w intelektualnej atmosferze i koniunkturze oficjalnego na Zachodzie "antystalinizmu", autentyczna, okrutna prawda historyczna o czasach leninowskich, traktowana jest niby włażenie w zabłoconych butach na parkiety salonowego prokomunizmu. To znaczy, ze szczerym niesmakiem. Z chęcią pozbycia się gościa i przemilczenia jego nietaktu.

P.S. – Wstrząsającą relację płk. Stefana Majewskiego o rzezi jeńców polskich dokonanej przez bolszewików pod Mławą ("Wiadomości" nr 1074) przeczytałem dopiero po napisaniu swego artykułu. Relacja płk. Majewskiego utwierdza mnie tym bardziej w wyrażonym uprzednio przeświadczeniu, że przytoczony przeze mnie opis gen. Grobickiego o masakrze w folwarku nie mógł dotyczyć tej "głównej" rzezi, o której wspominają źródła historyczne, a stanowi zupełnie nowy, przedtem nigdzie nie opisany fragment tamtej wojny.

 

"Wiadomości", 1966, nr 48 (1078)

Pobrane z www.tylkoprawda.akcja.pl

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com