…My, Wilnianie…(…) Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać. Józef Mackiewicz. Gazeta Codzienna, 1939

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

("Nigdy od ciebie, miasto nie mogłem odjechać (...)" (Czesław Miłosz). Autor Liliana Narkowicz.

W 1832 r. restrykt cesarski nakazał likwidację Uniwersytetu w Wilnie, które to w wyniku doznało odpływu najwybitniejszych umysłów i zostało skazane na los prowincjalnego miasta guberialnego. Uniwersytet Wileński - główne ognisko kultury - wskrzeszony dopiero w 1919 r. za sprawą Józefa Piłsudskiego, miał swojego organizatora w osobie pierwszego rektora Wszechnicy (1818 - 1819) prof. dr Józefa Kazimierza Ziemackiego. M. Stolzman w książce "Nigdy od ciebie miasto..." pisze: "Wilno pierwszego dwudziestolecia XIX wieku, "Ateny Północy", Wilno Mickiewicza i filomatów, braci Śniadeckich i oświeconych Szubrawców, Ballad i romansów i "Wiadomości Brukowych", z niezmierną żarliwością wspominane przez tych, którym wypadło je opuścić... Miłoszowa "Dolina Issy" pełna mickiewiczowskiech pagórków leśnych i łąk zielonych, lśniące w słońcu krzyże na Górze Trzykrzyskiej, oglądane z Góry Zamkowej przez bohaterów "Kroniki wypadków miłosnych" Tadeusza Konwickiego - niezależnie od czasu i miejsca przekazu obrazy Litwy i jej giedyminowego słonecznego grodu mają jeden wspólny mianownik "ojczyzny, do której nie wrócę". Nigdy "nie mogąc odjechać" od swoich własnych przeżyć i wspomnień wileńskich prof. dr Józef Ziemacki nie tylko wrócił do grodu nad Wilią, ale i zostawił trwały ślad w dziejach Wileńskiej Alma Mater. J. Ziemacki spędził poza miastem rodzinnym 43 lata. We wspomnieniu pośmiertnym autorstwa dr med. Karola Kosińskiego (Wilno, 1925) na ten temat czytamy: "Obce otoczenie, świetna kariera i najwyższe zaszczyty wśród obcych nie zdołały ani na chwilę wynarodowić Zmarłego. Co roku odwiedza rodzinne Wilno i na obczyźnie pracuje, ile można, wśród swoich i dla swoich, biorąc czynny udział w życiu towarzyskiem i społecznem polskiej kolonii. Jako założyciel (w 1906 r.) i Prezes Polskiego T - wa Gimnastycznego "Sokół" (w Petersburgu - przyp. autorki), stara się zbliżyć do warstw najszerszych. Wpływ Jego wśród swoich i obcych jest wielki. Nadzwyczaj uczynny i serdeczny, wyświadcza rodakom wiele usług i nigdy nie odmawia pomocy. Jego dom gościnny przygarnia wszystkich Polaków, których los zapędził do stolicy carów i którzy potrzebowali Jego pomocy." Pomimo sławy, tytułów i kariery na obczyźnie. "Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać Długa była mila, ale cofało mnie jak figurę w szachach. Uciekałem po ziemi obracającej się coraz prędzej A zawsze byłem tam (...) (Cz. Miłosz) Józef Kazimierz urodził się w Wilnie 18 września 1856 r. w rodzinie Franciszka Ziemackiego i Amelii z Niekraszów. Ziemaccy - szlachta lubelska - pieczętowali się herbem Rawicz. Herb ten po raz pierwszy spotykamy na pieczęci biskupa krakowskiego Jana Grota - 1334 r. Wg "Polskiej Encyklopedii Szlacheckiej" Warszawa 1938 (T. XII s. 327) Ziemaccy potwierdzenie szlachectwa uzyskali w 1500 r. Rodzina przyszłego profesora Uniwersytetu Wileńskiego od wieków "krwią i potem na rzecz wspólnego dobra znaczyła swój żywot". Dziadek - Andrzej Ziemacki - walczył o wolność Polski w szeregach wojsk powstańczych Tadeusza Kościuszki. Był dziedzicem Dachnów na terenie dzisiejszej Białorusi. M. in. w "Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego" Warszawa 1880 r. na s. 891 czytamy: "Dachny, folw. pryw. i wieś włościańska, pow. oszmiański". W rodzinie były hołdowane tradycje patriotyczne. Stryjowie Józef i Rajmund brali udział w powstaniu listopadowym. Rodzice, choć były to czasy, kiedy rząd rosyjski usiłował zniszczyć wszelkie ślady polskości, wychowywali syna w duchu miłości do bliźniego i wszystkiego, co się wiązało z polskością. W domu panował wielki kult książki. Józek w 1866 r. został uczniem I Klasycznego Gimnazjum w Wilnie. Od dzieciństwa kochając książki, na ławie gimnazjalnej zakłada tajną bibliotekę polską. Biorąc, jak pisze Kosiński, w ten sposób udział w tlejącym i niebezpiecznym wówczas ruchu narodowym i kontynuując dawne tradycje rodzinne. W 1875 r. rozpoczyna studia na Uniwersytecie w Petersburgu, gdyż w Wilnie takowej uczelni wówczas nie było, na wydziale przyrodniczym. Od 1876 do 1880 uczy się w Wojskowej Akademii Lekarskiej. M. in. jest inicjatorem założenia biblioteki polskiej w tym mieście i jest jej pierwszym bibliotekarzem. Bibliotekę, tajną, urządza we własnym mieszkaniu, za co policja petersburska osadza go w więzieniu (1880 r.), a po kilku miesiącach wypuszczony na wolność, nie ma prawa powrotu do Akademii. Trzeba było nie lada uporu, zachodu i poparcia, by uzyskać pozwolenie na kontynuację nauki w Dorpacie. W ciągu dwóch lat studiuje tu nauki lekarskie, a później pogłębia wiedzę w Pradze, Berlinie i Wiedniu. Stopień doktora medycyny nadał mu Uniwersytet Dorpacki. W 1884 r. Józef Ziemacki obronił tu rozprawę pt. "Beitrag zur Kenntniss der Micrococcencolonien bei septischen Erkrank ungen". Pracę rozpoczyna w charakterze asystenta chirurgicznego w Szpitalu Obuchowskim. W tymże roku wyjeżdża do Petersburga. W latach 1886 - 1890 jest ordynatorem szpitala. Od 1890 r. pełni obowiązki ordynatora oddziału chirurgicznego i ginekologicznego w Gubernialnym Ziemskim Szpitalu w Połtawie. W trzy lata później przy Katedrze Patologii Chirurgicznej Uniwersytetu Charkowskiego uzyskuje stopień docenta. Jego sława, jako chirurga, wciąż rośnie. Był uważany za pierwszorzędnego chirurga na południu Rosji. Całkowite poświęcenie się pracy przyniosło mu rozgłos i uznanie jako lekarza i człowieka "niepospolitego umysłu, serca i zalet osobistych". Nie tylko zdolności chirurgiczne, ale i wiedza z zakresu teorii (prowadził wykłady z zakresu patologii chirurgicznej) przyniosły mu rozgłos w świecie lekarskim. Petersburg zaprasza go (1895) w charakterze docenta chirurgii i zastępcy profesora przy Katedrze Chirurgii Klinicznej Instytutu Klinicznego dla lekarzy im. W. Ks. Heleny Pawłówny. W 1896 r. zostaje profesorem Chirurgii Operacyjnej i Anatomii Topograficznej powyższej instytucji. W 1900 r. - naczelnym lekarzem i chirurgiem Oddziału Klinicznego Szpitala Sióstr Czerwonego Krzyża Pokrowskiego Zgromadzenia. Przy tym dodatkowo prowadzi wykłady z zakresu chirurgii, zastępczo - Klinikę Chirurgiczną, kieruje przychodnią Instytutu, pracuje na Katedrze przy Psychoneurologicznym Instytucie Uniwersytetu, piastuje godność radnego miejskiego (1910 - 1917), zakłada i przewodniczy Stowarzyszeniu Polskiemu Lekarzy i Przyrodników, jest członkiem Towarzystwa Chirurgów im. Pirogowa, jak też członkiem wielu innych lekarskich i naukowych stowarzyszeń w Polsce i Rosji. Notabene, Towarzystwo Lekarskie w Lublinie w 1914 r. nadało mu tytuł członka honorowego. Okres petersburski - to nie tylko sława, wzloty i intensywna praca, w tym twórcza. W tym okresie wydaje szereg książek i artykułów pisanych po polsku, rosyjsku, niemiecku, francusku. "Pamiętnik Wileński Towarzystwa Lekarskiego" za 1925 r. wymienia 29 prac J. Ziemackiego: "Wyprostowanie garbu, według Calot'a", "Wyniki kliniczne operacji kamieni żółciowych", "O powstaniu ropni opadowych przy gruźlicy chirurgicznej", "Nowa metoda plastyczna operowania rozległych przetok pęcherzowopochwowych" i in. Ponadto tłumaczył prace innych chirurgów. Okres petersburski - to również nostalgia i tęsknota za krajem lat dziecinnych. Wilno odwiedza każdego roku. Swoje rozprawy drukuje w "Przeglądzie lekarskim", jest członkiem Wileńskiego Towarzystwa Lekarskiego. W Petersburgu, jako prezes Stowarzyszenia Polskiego Lekarzy i Przyrodników oraz Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" stara się działać na polskiej niwie oświatowo - kulturalno - naukowej. Jego gościnny dom jest zawsze pełen ziomków. W 1917 r. zakłada na Kaukazie (Piatigorsk) prywatną lecznicę chirurgiczną. Rewolucja rosyjska pozbawia go nie tylko mienia, ale i na pewien czas wolności. W sierpniu 1918 r. wraca do ukochanego Wilna 'z mocnem postanowieniem wskrzeszenia sławnego niegdyś Uniwersytetu Wileńskiego". Jak konstatują V. Girininkienë oraz A. Paulauskas w jednej ze swoich prac wydanych przez Związek Naukowców Litwy, J. Ziemacki jeszcze w 1905 r. wraz z litewskimi i polskimi działaczami kulturalnymi ogłosił w prasie deklarację o założeniu Towarzystwa "Laisvojo universiteto Vilniuje". Już wówczas była ogłoszona zbiórka środków pieniężnych na rzecz Uczelni. Niestety, idea ta nie została urzeczywistniona, gdyż władze rosyjskie jedynie łudziły obietnicami. Tym razem J. Ziemacki zwraca się do obecnego, czyli niemieckiego dowództwa, które żąda, by językiem wykładowym był niemiecki. W "Pamiętniku Wileńskiego Towarzystwa Lekarskiego" - 1925 - czytamy: "Po odmowie okupantów J. Z. postanawia dokonać wielkiego dzieła siłami samego społeczeństwa polskiego. W dniu 20 i 22 listopada 1918 r. w nr 270 i 272 Dziennika Wileńskiego wzywa gorąco społeczeństwo do dokonania wielkiego dzieła. Rzucone ziarno znalazło dobry grunt w kierunkach ówczesnego Komitetu Narodowego Polskiego i jego organu oświatowego - Komitetu Edukacyjnego. W dniu 28 grudnia 1918 r. Komitet Polski postanawia uznać ukaz carski o zamknięciu Uniwersytetu Wileńskiego za nieważny i wskrzesić Wszechnicę Batorego. (...) W dniu 30. XII. 1918 r. Komitet Edukacyjny mianuje J. Ziemackiego pierwszym Rektorem organizującej się Wszechnicy i Przewodniczącym Komisji Organizacyjno - Rewindykacyjnej (...)". W książce A. Jancevičiusa o historii Wszechnicy Batorego "Vilniaus Universitetui - 400" Vilnius "Mokslas" 1979 nie znajdziemy najmniejszej wzmianki o prof. Józefie Ziemackim. Zresztą np. na s. 70 czytamy: "Nuo pirmřjř gyvavimo dienř Lenkijos burţuazinë valdţia Universitete varë đovinistine politika" (Od pierwszych dni istnienia Uniwersytetu polskie władze burżuazyjne prowadziły szowinistyczną politykę). V. Girininkiene oraz A. Paulauskas konstatują, że zdaniem J. Ziemackiego Uniwersytet Wileński winien być polski. Prof. Ziemacki był zdania, że naród, choćby ze świetną przeszłością, jeżeli nie okaże sprawnej energii do pracy "przyjdzie do rzędu gnuśnych i strupieszałych narodów." W swoich publikacjach wileńskich odnotował, że Litwini kształcą swoją młodzież w Kownie i Szawlach, Łotysze - Rydze i Libawie. Mają i Polacy prawo do swojej kultury i "żaden naród nie ma prawa krępować rozwoju drugiego narodu". Komitet Polski zlecił otwarcie Uniwersytetu w dn. 1 października 1919 r. W tydzień później Wilno zajęły wojska sowieckie. Pierwsze dwa posiedzenia Senatu i Komisji organizacyjno - rewindykacyjnej odbyły się przy odgłosach strzałów karabinowych... W 106 dni później J. Ziemacki jest na audiencji u I Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, który powierzył profesorowi, jako pierwszemu Rektorowi, dalsze prowadzenie dzieła. Należało zorganizować wyższą uczelnię, rewindykować jej dawne mienie i znaleźć sposób na zdobycie niezmiernie potrzebnych środków pieniężnych. K. Kosiński pisze: "W czerwcu 1916 r. z łona Komisji organizacyjnej został wyłoniony Komitet Wykonawczy Odbudowy Wileńskiego Uniwersytetu pod przewodnictwem J. Ziemackiego. Praca Komitetu polegała na przystosowaniu budynku i gmachów pod przewidziane zakłady i sale wykładowe. W dniu 14. IX. 1919 na rok akademicki 1919/20 śp. J. Z. został mianowany przez Gen. Komis. Ziem Wsch. Osmołowskiego prorektorem i profesorem Anatomii Topograficznej i Chirurgii Operacyjnej". Prof. Józef Kazimierz Ziemacki i dzieje Alma Mater Vilnensis to jedna całość. Portretu jego - przynajmniej tak twierdzi administracja Uczelni - w murach dzisiejszego Uniwersytetu nie ma. W rektoracie nikt nie potrafił powiedzieć ani słowa na jego temat. Kartoteka biblioteki uniwersyteckiej też milczy. Piękny okazały album pt. "Vilniaus Universitetas dailëje" Vilnius 1986 nie przedstawia go ani jako rektora, ani jako prof. dr medycyny. Namacalne ślady są jedynie w Bibliotece Akademii Nauk (dawna Wróblewskich), gdzie możemy odnaleźć odbitkę z "Pamiętnika Wileńskiego Towarzystwa Lekarskiego" ze wspomnieniem pośmiertnym (opatrzonym zdjęciem) dr K. Kosińskiego i prasę z artykułami J. Ziemackiego. Zresztą, ani Polska Encyklopedia PWN 1976 ani Nowa Encyklopedia Powszechna 1997 nie zamieszczają o pierwszym rektorze powstającego Uniwersytetu Batorego żadnej wzmianki. Jedynie "Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna" wyd. "Gutenberg" Kraków 1932 w T. 18 na s. 283 pisze: "Ziemacki Józef Kazimierz, lekarz (1856 - 1925), od 1893 docent patologii chirurgicznej w Charkowie, od 1895 na Uniwersytecie Petersburskim, od 1919 prof. Uniwersytetu w Wilnie. Napisał szereg prac specjalnych". Wróćmy jednak do jego wileńskich publikacji "O wznowieniu uniwersytetu w Wilnie" ("Dziennik Wileński", środa 20 listopada 1918, piątek, 22 listopada 1918). Na początku artykułu autor zadaje kluczowe pytanie i zaraz na nie zdecydowanie odpowiada: "Czy jest potrzebny w Wilnie uniwersytet" Na to pytanie nie ma odpowiedzi przeczącej." Prof. J. Ziemacki proponuje nie poruszać "kurzów archiwalnych o zasługach OO. Jezuitów" i nie wracać do "tradycji zamierzchłych o królu Stefanie Batorym". Po cóż wychowywać młodzież na obczyźnie, jeżeli można to robić u siebie. Łatwiej też tu na miejscu "osiągnąć naukę" dla płci pięknej. Tym bardziej, że Wilno ma historyczne prawa do ubiegania się o odrodzenie Uczelni. Z polskiego ogniska powinno tryskać światło. "(...) w pracy wznowienia uniwersytetu - pisze J. Ziemacki - będą podmuchy wiatrów mroźnych zazdrości narodowych i kastowych. A jeśli stać inne narodowości na siły równe naszym, polskim siłom, to podajmy sobie dłonie i popracujmy każdy dla swojego narodu". Profesor proponował na początku uruchomienie 6 podstawowych wydziałów - teologicznego, prawniczego, matematyczno - przyrodniczego, filologiczno - historycznego, lekarskiego oraz agronomicznego. Marzył w przyszłości o wznowieniu działalności obserwatorium astronomicznego, ufundowaniu wydziału pod opieką "godnego następcy profesora Poczobuta". Nie wątpił, że polska społeczność nie tylko potrafi zorganizować powyższe wydziały, ale i "obsadzić wszystkie katedry siłami naukowemi wyborowemi". M. in. pisał: "Zadaniem (...) narodu polskiego w tej chwili dziejowej nie tracić czasu na czcze i puste partyjne spory i waśnie. Nie w ciasnych partyjnych ramkach leży sekret wznowienia świetnego życia narodu, lecz tylko w czynach i w pracy." Proste, a jakie aktualne dla naszego polskiego życia w Wilnie i na Litwie dziś. Z "Pamiętnika Wileńskiego Towarzystwa Lekarskiego": "I to, że istotnie, jak zostało nakreślone przez Komitet Narodowy 28 grudnia 1918 r., w niespełna rok, Uniwersytet otworzył swoje podwoje na wszystkich wydziałach dla młodzieży, pragnącej wiedzy, jest przede wszystkim zasługą niezmordowanych wysiłków i starań codziennych jego pierwszego rektora J. Ziemackiego. Po uskutecznieniu wskrzeszenia Wszechnicy, J. Z. zabiera się do cichej pracy nad dalszym rozwojem ukochanego dzieła, i, nie zrażając się trudnościami, służy dla dobra nauki i społeczeństwa". W latach 1919/21 był prorektorem USB. Praca naukowa, działalność społeczna, wykłady z anatomii topograficznej i ćwiczenia z zakresu chirurgii operacyjnej były trzonem jego ostatnich lat życia. Za życia wydał blisko 70 prac naukowych w różnych językach. Jego osiągnięcia w dziedzinie medycyny były drukowane w pismach polskich, rosyjskich, francuskich, niemieckich i angielskich. W 1923 r. Polskie Towarzystwo Farmaceutyczne nadało mu tytuł członka honorowego. Za zasługi wobec Polski otrzymał Order Polonia Restituta. W Wileńskim Towarzystwie Lekarskim był znany jako "mąż niepospolitych zasług i wiedzy, uczony światowej sławy, obywatel prawy i kochający syn Ojczyzny." Choroba przedwczesnej starości, ogólne stwardnienie tętnic sprawiły, że nie dokończył pisania podręcznika chirurgii operacyjnej. Zmarł 30 września 1925 r. Jako rodowity wilnianin został pochowany na jednej z najstarszych nekropolii wileńskiej - Cmentarzu Bernardyńskim. Grób J. Ziemackiego się zachował. Z Warszawy dojeżdża rodzina. Niewiele mamy monografii o tym miejscu wiecznego spoczynku licznych osób zasłużonych dla Wilna, w tym profesorów Uniwersytetu Wileńskiego. W najnowszej pracy "Zarzecze. Cmentarz Bernardyński", Wilno 1997 autorstwa A. Kasperavičienë i J. Surwiły jest podany plan "z oznaczeniem ważniejszych grobów omówionych w tekście", ale oznaczonego grobu prof. J. K. Ziemackiego na nim nie ma. Wcześniejsza pozycja (1994) pt. "Vilniaus Bernardinř kapinës" autorstwa V. Girininkienë oraz A. Paulauskasa na s. 4 podaje schemat, według którego bez trudu możemy na własną rękę odnaleźć nagrobek rektora - sektor C 32 (aleja na wprost kaplicy cmentarnej). W tejże książeczce czytamy o tym, że Józef Ziemacki został pochowany obok ojca Franciszka (1823 - 1868) i matki Amelii(1836 - 1926). "Ojczyzna, to ziemia i groby" - nic dodać... Dnia 10 października 1925 r. w Wilnie ukazało się drukiem wspomnienie pośmiertne autorstwa członka Wileńskiego Towarzystwa Lekarskiego dr medycyny Karola Kosińskiego. Końcówka może być dodatkiem do epitafium: "Duchy świetlane nie umierają. Zmarły żyje nadal w sercach tych, co Go przeżyli. Wyzwolony z zużytych pęt cielesnych, duch zmarłego pozostanie wiecznie w murach Wileńskiego Uniwersytetu w dostojnem towarzystwie Poczobuta i Śniadeckich, dopóki stać będzie Wszechnica Wileńska, dopóty nie zaginie pamięć Jej pierwszego odnowiciela - Józefa Ziemackiego. Cześć jego pamięci."

NG 30 (466), 2000 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1861 - 1938). Marian Zdziechowski Widmo przyszłości. Autor Beata Garnyte.

"Profesor Marian Zdziechowski nie był ekspertem: nie był ani filozofem, ani teologiem, ani psychologiem, ani socjologiem, ani historykiem, ani krytykiem literackim, choć jednocześnie zajmował się filozofią, teologią, psychologią, socjologią, historią i krytyką literacką. W epoce fragmentaryzacji wiedzy, różnicowania i wąsko pojętej specjalizacji spoglądał na zjawiska całościowo, uwzględniając zawsze materialny, psychiczny oraz duchowy wymiar egzystencji człowieka" - tymi właśnie słowami Zenon Chocimski rozpoczyna swą przedmowę do książki "Widma przyszłości", na którą się złożyły poszczególne artykuły i referaty, które wygłosił jeden z najbardziej znanych polskich humanistów w Europie, doktor honoris causa wielu europejskich uniwersytetów - profesor Marian Zdziechowsksi. Mówiono o nim "Człowiek - sumienie Narodu", "współczesny Piotr Skarga", "największy Europejczyk spośród wszystkich polskich kresowców"... On to właśnie przewidział mordercze starcie nazizmu z komunizmem, z którego zwycięsko wyjdzie ten drugi, co z kolei przyniesie dziesięciolecia duchowej sowietyzacji Polski. Bolszewizm od samego początku jawił mu się jako ontologiczny przejaw zła. W artykule, napisanym pod wrażeniem tragicznych wydarzeń w Luboniu pod Poznaniem w lutym 1938 r., kiedy to komunista Wawrzyniec Nowak zabił wchodzącego na ambonę miejscowego proboszcza Stanisława Streicha, zatytułowanym "Widma przyszłości" pisał: "Od lat dwudziestu piszę, mówię o tym - właściwie nie mówię, ale krzyczę - a jak nieliczni są ci, co głos mój słyszą. Od pierwszej chwili, to jest od listopada 1918, wyczułem w bolszewizmie zjawisko odmiennego rodzaju, niepodobne do tych, które tłumaczymy warunkami czasu i miejsca - i wyznaję, choć niejednemu wydać się to może dziwnym, nawet śmiesznym, że charakteru, jaki przybrał terror w Rosji, nie umiałem wytłumaczyć inaczej, jak mistycznie, to jest bezpośrednią ingerencją zaświatowych, metafizycznych potęg ciemności w sprawy tego świata". I dalej: "Czytamy w Ewangelii, że przyjdą czasy, gdy "ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi" (Łk 21,26). Czasy te już przyszły tam, o miedzę od nas - i do nas idą. Winni temu są ci, co przeszkodzić mogli, a nie przeszkodzili: myśliciele i pisarze, jak R. Rolland, którzy podłym frazesem, iż ze zła rodzi się dobro i szczęście, zagłuszyli w sobie sumienie i nie słyszą jęku swych bliźnich, mordowanych i torturowanych tam, w Rosji; winni są publicyści, którzy z ulicy biorą hasła i za pomocą prasy urabiają opinię; winni ci, których oślepia chciwość i w interesy z diabłem wchodzą, a najbardziej winne są rządy, które, kłaniając się i zabiegając o łaskę opętańców moskiewskich, tym samym wyrok śmierci sobie samym piszą." Profesor Marian Zdziechowski był spadkobiercą polskiej myśli mesjanistycznej. Tak w swych wykładach i artykułach dowodził, że każdy naród ma swoje niepowtarzalne miejsce w Bożym planie zbawienia i każdy ma do odegrania swą własną rolę. W referacie, wygłoszonym w Wilnie w lutym 1923 roku, a zatytułowanym "Idea polska na Kresach" mówił: "Dziś, w epoce rozpasanych, szalejących pożądliwości i namiętności nacjonalistycznych, gdy hasło "samostanowienie" budzi coraz to nowe, nieznane przedtem narodki, a każdy taki nowonarodzony naród staje się nowym nieszczęściem dla ludzkości z tego powodu, że nasycanie apetytów jego, tym żarłoczniejszych, im zasługi mniejsze, niczym innym nie jest jak cofaniem wstecz umysłowej i duchowej kultury świata - dziś nacjonalizm, który odróżniać należy od patriotyzmu, stał się taką samą plagą, jaką w XVI i XVII wieku był fanatyzm religijny". Wiele uwagi w tym referacie poświęcił problemom mniejszości narodowych i jakże cenne są jego rady: "Dążenia mniejszości narodowych, jak wszędzie, tak też i u nas, zwracają się przede wszystkim w kierunku oświatowo-kulturalnym. W tym zakresie nie powinniśmy im stawiać przeszkód. Dopomagajmy im w zakładaniu szkół, gdzie ludność tego żąda, ale pod warunkiem, ażeby nie kasowano tam szkół polskich. Nie trzeba też utrudniać dostępu do uniwersytetów wychowankom gimnazjów rosyjskich, żydowskich, litewskich, białoruskich. Ci bowiem, widząc, jak trudne jest tak zwane uzwyczajnienie w Wilnie i zapewne w innych uniwersytetach, rzucając po roku wolnego słuchania Wilno, udają się do uniwersytetów zagranicznych - Żydzi do Niemiec, Białorusini do Pragi, gdzie mają zapewnione stypendia - i wrócą jako zacięci wrogowie polskości. Czyż nie lepiej, ażeby się powoli przyzwyczajali tutaj do języka naszego, do literatury i umysłowości." Marian Zdziechowski był wielkim autorytetem moralnym. Wystarczy powiedzieć, że w roku 1926 Józef Piłsudski przedstawił jego kandydaturę (obok Ignacego Mościckiego) do objęcia urzędu prezydenta II Rzeczypospolitej. O tym wydarzeniu profesor Zdziechowski tak wspomina w artykule "Ze wspomnień o Piłsudskim i jego epoce": "(...) 30 maja zawiadomiają mnie w rektoracie, że jest do mnie telefon z Warszawy. Ponieważ ani razu nie udało mi się telefonicznie rozmówić z Warszawą, nigdy dokładnie zrozumieć nie umiałem, czego ode mnie żądano, więc uprosiłem panią sekretarkę uniwersytetu, aby łaskawa była mnie zastąpić. Po chwili wraca: "Jest to sprawa Poufna, musi pan sam do telefonu podejść". Podszedłem, coś nie coś dosłyszałem, ale było to tak nieprawdopodobne, że wierzyć uszom swoim nie chciałem. "Nic nie rozumiem - powiedziałem, śmiejąc się, pannie Horoszkiewiczównie - zdaje się, ktoś tam w Warszawie chce mnie zrobić prezydentem". I dalej 'Nigdy o niczym podobnym Piłsudski ze mną nie mówił, o postawionej przez niego kandydaturze mojej dowiedziałem się post factum (...)." Wszystkich zainteresowanych tym, jak odbyły się wybory na prezydenta RP w roku 1926 odsyłamy do książki Mariana Zdziechowskigo "Widmo przyszłości" (Biblioteka Frondy, Warszawa 1999). NG 45 (481), 2000 r.


***

Uczony - slawista, literat, publicysta. Autor Zofia Filipczyk. Wiara, rycerskość, wolność Przywiązanie do wiary przodków, rycerska cześć dla tradycji i umiłowanie idei wolności - oto trzy postulaty życiowego dzieła Chateaubrianda, organicznie ze sobą zharmonizowane, które doskonały znawca historii kultury europejskiej prof. dr Marian Zdziechowski uważa za podstawowe pierwiastki dostojeństwa człowieka. Lecz przede wszystkim wolność wewnętrzna, poparta wolnością zewnętrzną, obywatelską, nadaje wartość życiu. Bez tych czynników nie ma ani kultury osobistej, ani ogólnej. Dziennik Poznański, 28 marca, 1933 W bibliotece Uniwersytetu Wileńskiego znajduje się archiwum Mariana Zdziechowskiego, rektora tej uczelni, slawisty, historyka literatury, publicysty, który był według współczesnych mu uczonych "sumieniem ludzi swojego pokolenia". Archiwum to zawiera następujące rozdziały: opis bibliograficzny, działalność naukowa, działalność organizatorska Zdziechowskiego slawisty, korespondencja, publicystyka. Marian Zdziechowski urodził się wiosną 1861 roku w miasteczku Raków, niedaleko od Mińska, ukończył gimnazjum. Raków, powiat miński, przy trakcie handlowym przez Pierzaje do Wołoszyna. Raków liczył blisko 3 tys. mieszkańców i 200 domów. W miasteczku tym mieszkały cztery pokolenia Zdziechowskich. M. Zdziechowski urodził się daleko od wrzawy wielkich miast. Rósł i wychowywał się w polskich tradycjach. W młodości wstrząsały nim różne sprzeczności polityczne. W jednej ze swoich prac M. Zdziechowski wspomina, że w młodości razem ze swoim rówieśnikiem, kuzynem Witoldem Jodką wymyślił plan powstania. Ale jego temperament sprawił, że nie stał się rewolucjonistą. Socjalizm nigdy go nie pociągał. Później, bo już w roku 1932, M. Zdziechowski powiedział, że dla budowy socjalizmu z duszy człowieka należy wyeliminować trzy podstawy życia: religię, rodzinę i poczucie własności. Ale te uczucia można zniszczyć tylko drogą terroru. Właśnie ta przemoc odstręczała M. Zdziechowskiego od socjalizmu. M. Zdziechowski studiował na uniwersytetach w Niemczech i Petersburgu. W roku 1888 przyjechał do Krakowa i spędził tam prawie ćwierć wieku, wykładając na uniwersytecie, gdzie otrzymał tytuł profesora. Był to najbardziej twórczy okres w jego działalności literackiej i naukowej. Od roku 1919 Zdziechowski pracował na Uniwersytecie Wileńskim, a w latach 1925 - 1927 był jego rektorem. Rozdział "Naukowa działalność" odzwierciedla wielostronne zainteresowania uczonego. Są to: germanistyka, slawistyka, dyscyplina porównawcza. Profesor Zdziechowski doskonale znał niemiecką filozofię i literaturę. W Krakowie wykładał twórczość (Heinego), dramaty (Lessinga), filozofię (Hegla) i (Feerbacha) według historii niemieckiej literatury, a na Uniwersytecie Wileńskim wygłaszał prelekcje na temat niemieckiej filozofii, psychologii oraz twórczości (Goethe). Znaczącym wkładem do slawistyki są takie jego prace jak: ''Mesjaniści i słowianofile" (1888 r.), "Byron i jego wiek" (t. 12, 1894 - 1897 r.), "U opoki mesjanizmu" (1912 r.). Dzieła te nadały uczonemu autorytet znawcy duchowych dążeń słowiańskich narodów, ich kultury i psychologii. Interesujące są również jego prace: ''Wpływy rosyjskie na duszę polską", "Pesymizm, romantyzm a podstawy chrześcijaństwa''. Na szczególną uwagę zasługują prace i wykłady o rosyjskich filozofach i poetach, o rosyjskiej literaturze, gdzie autor wykazuje doskonałą znajomość tematu. W 1888 r. w Krakowie pojawia się jeszcze jedno dzieło - "Literatura starorosyjska jako pamiętnik literacki". W tymże roku Zdziechowski prowadzi kurs wykładów z twórczości (Hercena) i (Czaadajewa), a później - z twórczości L. N. Tołstoja, z którym zapoznał się na uniwersytecie w Petersburgu. Do twórczości Tołstoja profesor Zdziechowski powraca w 1934 r., będąc w Wilnie, gdzie sporządził bibliograficzny spis rosyjskiej literatury, zbierając materiał o twórczości Lermontowa, Szewczenki i Gogola, pisze o nich artykuły. W Krakowie wykładał literaturę rosyjską XIX wieku. Mówiąc o działalności organizacyjnej należy zaznaczyć, że większość czasu i energii poświęcił on Klubowi Słowiańskiemu, utworzonemu w styczniu 1901 roku w Krakowie. W przemówieniu, które wygłosił w imieniu towarzystwa wspomagającego w Moskwie, uczony powiedział, iż "Słowiański Klub w Krakowie postanowił wstrzymywać się od wszelkiej działalności politycznej i ograniczyć się do studiowania słowiaństwa, zaznajomienia się z wybitnymi zjawiskami jego mądrości życiowej". W 1905 roku M. Zdziechowski zaczął wydawać miesięcznik "Świat Słowiański", poświęcony przeglądom słowiańskich problemów. Spod pióra badacza wyszły artykuły, które określały wysoki poziom czasopisma i jego pozycję odnoszącą się do ważniejszych wydarzeń. Z okazji jubileuszu M. Zdziechowskiego w Wilnie zawiązał się komitet do uhonorowania jubilata. 15 lutego 1933 r. jubileuszowi została poświęcona środa miejscowego polskiego Związku Pisarzy, a Senat Uniwersytetu Wileńskiego nadał M. Zdziechowskiemu za działalność naukową tytuł doktora honoris causa filozofii. Życzenia nadesłali marszałek Senatu i Prymas Polski, wszystkie polskie uniwersytety, węgierski i Sorbona z Paryża, gdzie M. Zdziechowski miał wykłady w języku francuskim. W uroczystościach uczestniczyli przedstawiciele duchowieństwa wszystkich wyznań, prezydent miasta Wilna, przedstawiciele najwyższych władz administracyjnych, przedstawiciele świata nauki, jak też rządu węgierskiego. W rozdziale archiwum "Korespondencja" znajduje się wiele materiałów - osobistych planów pisarza, jak również szereg listów, które mogą budzić zainteresowanie społeczeństwa, np. 11 listów Elizy Orzeszkowej, w których opowiada ona o swojej twórczości. Religijny słowiański profesor odczuwał duchową więź z najlepszymi przedstawicielami rosyjskiej myśli religijnej - W. Sołowiewem, N. Bierdiajewem, E. Trubieckim, D. Miereżkowskim. To właśnie ci ludzie byli dowodem tego, że oprócz oficjalnej Rosji istnieje Rosja inteligentnych i mądrych ludzi. W jego archiwum jest 7 listów od N. Bierdiajewa, który zaprasza Zdziechowskiego do wzięcia udziału w przygotowaniu zbioru opowiadań o W. Sołowiewie, 4 listy od D. Miereżkowskiego z Paryża, w których rosyjski poeta opowiada o swoich twórczych planach, oceniając rewolucję w Rosji. Marian Zdziechowski osobiście znał trzech braci - książąt Trubieckich, korespondując z jednym z nich - Grzegorzem, dyplomatą. Do dnia dzisiejszego zachowane zostały 32 listy, które znajdują się w uniwersyteckim archiwum. Przetrwał także brudnopis otwartego listu do M. Gorkiego, napisany w 1917 roku. Marian Zdziechowski rozumiał, że M. Gorki - zjawisko nie tylko literackie, to "człowiek - ateista", jeden z najbardziej niebezpiecznych przepowiadaczy okrucieństwa, zwierzęcej religii bez Boga, religii z taką inkwizycją, która się nie śniła nawet średniowieczu. W archiwum znajdują się listy L. Tołstoja do Zdziechowskiego. Jeden z nich datowany na 10 października 1895 r. napisany w Jasnej Polanie pod dyktando, w którym zawarto myśli o patriotyzmie; inny z 25 stycznia 1908 roku, którego temat dotyczy przyłączenia Bośni i Hercegowiny do Austrii. Wśród ludzi, którzy korespondowali z uczonym - slawistą, byli: Metropolita Andrzej, arcybiskup Fiedoski, książę Eugeniusz Trubiecki i wielu innych. W rozdziale "Publicystyka" przechowywany jest zbiór jego artykułów, poświęconych zagadnieniom kultury, nauki i działalności publicystycznej profesora M. Zdziechowskiego. Interesujący jest artykuł z gazety "Za Wolność" z roku 1928 zawierający "List otwarty prof. M. Zdziechowskiego do D. W. Fiłosofowa". Profesor opisuje swe odczucia, gdy na Pałacu Zimowym ujrzał czerwony sztandar. Pisze on: "Pojąłem, uświadomiłem sobie całą okropność, historyczną okropność tego, co się dokonało. Czerwony sztandar oznaczał zwycięstwo ilości nad jakością, tłumu z bandą okrutników i szaleńców, która rozbudziła w nim najpodlejsze instynkty. Słowem, w czerwonym sztandarze ujrzałem symbol kresu Rosji nie tylko carskiej, ale też Rosji, która wniosła swój obfity wkład do skarbnicy kultury ogólnoludzkiej, Rosji, która ustami Hercena błogosławiła tych, którzy wkroczyli na drogę walki "w imię rozumu ludzkiego, osobistej wolności i bratniej miłości". W roku 1938 prof. M. Zdziechowski został mianowany profesorem honorowym Uniwersytetu Stefana Batorego, najwyższą godność w hierarchii akademickiej, która pozwalała na czynny udział w pracach Uniwersytetu. Zasłużone odznaczenie, które spotkało rektora M. Zdziechowskiego w 55. rocznicę pracy pisarskiej i naukowej, blaskiem otacza nie tylko postać uczonego, ale i ten Uniwersytet, który miał zaszczyt mieć w gronie profesorskim uczonego tej miary, co M. Zdziechowski, wielki uczony i utalentowany pisarz. ... Obecnie żyjemy w czasach, gdy wszystko jest chwiejne i płynne. W tych warunkach ogromne znaczenie mają latarnie morskie, reprezentujące trwały grunt... M. Zdziechowski niewątpliwie jest taką latarnią morską w naszym życiu. Mógł się mylić w rozstrzyganiu tych lub innych spraw, ale zawsze miał pod nogami twardy grunt zasad etycznych i dlatego nigdy nie wprowadzi nas w błąd. Niespokojna ludzka świadomość znów będzie zwracać się ku jego dziełom, zawierającym głębokie myśli, wypełnionych głosemżycia, wydarzeniami i faktami, przedstawiającymi historyczną wartość. Pochowany na Wojskowym Cmentarzu na Antokolu.

NG 24 (460) 2000 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(ur. 1930 r.)

Autor tomika wierszy "Most Przechodni – Wilno – Nowy Świat" Władysław Zajewski urodził się w Wilnie w roku 1930. Mieszka w Gdańsku. Jest emerytowanym profesorem zwyczajnym historii. Autor ponad 600 publikacji z zakresu historii Polski i powszechnej XVIII I XIX wieku, m. in..:W kręgu Napoleona i rewolucji europejskiej (Warszawa 1984), Wolne miasto Gdańsk pod znakiem Napoleona (Olsztyn 2005), redaktor naukowy i współautor opracowań Trzy powstania narodowe 1794 – 1830 – 1863 (wyd. V, Warszawa 2006); Jozef Wybicki: Konfederat – Organizator Legionów – Mąż stanu w dobie Napoleona (Toruń 2003); Europa i świat w epoce Restauracji, Romantyzmu I Rewolucji 1815 – 1849, t. I – II, (Warszawa 1991); współautor ksiązki Dyplomacja polka w latach 1795 – 1831 w: Historia dyplomacji polskiej X – XX w. (Warszawa 2002).

Świat moich zabaw

Z okien pokoju na Śniegowej
Widziałem ogród pełen malin
Rozkwitłe jabłonie nieco dalej
Za nimi wątły plot zgrzybiały

Po drugiej stronie od podwórza
Biegła ulica za nią niżej kolej żelazna
Belkowym płotem ogrodzona
Stalowymi rumakami najeżona
Para i gwizdem nasycona

Dalej Most Przechodni i za torami
Centralny dworzec kolejowy dobrze mi znany
Chłopięctwo moje z koleją I wojna się związało
Tu się dokonało tego świata poznawanie…

Śniegową biegłem na Słowiańską
U zbiegu ulic – plac piaszczysty
Trójkątny taras z widokiem na miasto
Przez chłopców opanowany, wieczorami uwielbiany

Tutaj zawody łucznicze, mecze, gonitwy
Gromadka kolegów każdego dnia rozgrywała
Czupurne twarze, groźne miny, rozwichrzone włosy
Nie znaliśmy ani swego losu, ani czasu najbliższego…

(Z tomiku wierszy "Most Przechodni – Wilno – Nowy Świąt"
"Marpress", Gdańsk 2007)

Sierpień 2007

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1781 - 1838), Władysław (1885 - 1939).
O rodzie Zawadzkich z rodzinnego przekazu.

Kontynując dzieje rodu Zawadzkich. Autor Dorota Zawadzka - Cywińska

Szanowna Redakcjo!

Przede wszystkim pragnę najserdeczniej podziękować za przesłane mi dwa numery "Naszego Czasu" oraz śliczne kolorowe fotografie tablicy pamiątkowej Pradziadka i jego grobu na Antokolu. Bardzo to dla mnie cenne materiały i wszystkie znalazły się zaraz w "archiwum rodzinnym".

Przestudiowałam raz jeszcze starannie artykuł p. Adama Broża. Jeśli chodzi o sprawy XIX-wieczne to oczywiście możnaby je rozwinąć, ale nie ma tam błędów. Trochę mnie natomiast zaskoczyły informacje dotyczące dwudziestolecia międzywojennego. Księgarnia rzeczywiście miała trudności i rzeczywiście pognębiła ją konkurencja, ale nie były to byle jakie wydawnictwa, sprzedające byle co, lecz największe polskie domy wydawnicze (napewno Gebethner i Wolff i Św. Wojciech, i chyba inne). Chociaż smutno i przykro, że z nimi na ówczesnym wolnym rynku "Józef Zawadzki" przegrał - nie była to żadna hańba. Ta przegrana zupełnie inaczej się prezentuje, niż gdyby przeciwnikiem był byle kto.

Pozwalam więc sobie przesłać Państwu do wykorzystania trochę materiałów, wiążących się z rodziną Zawadzkich, które uzupełnią wiedzę Czytelników na ten temat.

 
Józef Zawadzki
 
A więc informacja o Józefie Zawadzkim, wydawcy i księgarzu, która była napisana "dla potrzeb rodzinnych" na podstawie książki nieżyjącego już prof. Radosława Cybulskiego "Józef Zawadzki - księgarz, drukarz, wydawca" (Ossolineum, Wrocław 1972). Tekst ten, trochę zmieniony, był drukowany w wydawanych w Bydgoszczy (przez Tow. Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej) "Wiadomościach Wileńskich". Zawiera on m.in. anegdotę o tym, jak to było z drukiem Mickiewiczowskich "Ballad i Romansów". Jest to zabawna ciekawostka. Co prawda Pan Adam poróżnił się przy okazji z panem Józefem, ale pan Józef trafił do podręczników historii literatury polskiej !
Przesyłam też wspomnienie o Ojcu, Władysławie Zawadzkim, profesorze ekonomiście - również pisane dla domowych potrzeb na podstawie wspomnień pośmiertnych z 1939 roku i rodzinnych przekazów, a także tekst "Memoriału" do Rady Regencyjnej z listopada 1918 roku, opracowany przez Niego i dotyczący spraw polsko - litewskich, a ściślej unii polsko-litewskiej. Sprawa ta jest już całkowicie przebrzmiała (blisko sto lat minęło !) ale historycznie ciekawa. Ponieważ mój Ojciec był wtedy członkiem organizacji obywatelskich stających w obronie Kresów - myślę, że reprezentował nie tylko swój pogląd.

I wreszcie zupełna już ciekawostka, dotycząca ślubu mojego dziadka, Feliksa Zawadzkiego z jego pierwszą żoną, Emilią z Januszewskich. Historia bardzo romantyczna i wzruszająca!

Poniższy bowiem tekst zawiera list prof. Ignacego Januszewskiego (1804 - 1870) do córki Heleny i jej męża Edmunda Dzierżyńskiego, zamieszkałych wówczas w Taganrogu. Opisany jest w nim ślub i wesele najmłodszego syna Józefa Zawadzkiego, Feliksa z jego pierwszą żoną, Emilią z Januszewskich.

Feliks Zawadzki (1824 -1891) spędził bowiem kilka lat w Rosji (chyba w Saratowie), gdy jako współwłaściciel wydawnictwa "Józef Zawadzki" i współpracownik brata Adama, odsiadywał karę za wydawanie "niewłaściwych książek i pism". Przed zesłaniem kochał się wielce w pannie Emilii Januszewskiej, która jednak nie doczekała jego powrotu i wyszła za mąż za p. Krzywca, z którym miała sześcioro dzieci.

Feliks wrócił z zesłania, doczekał śmierci Krzywca i ożenił się z wdową. Wielką przeciwniczką tego małżeństwa była żona jego starszego brata Adama, Wincenta, autorka bardzo znanej "Kucharki litewskiej". Ta właśnie pani Wincenta rozpuściła po Wilnie taki wierszyk:

Siedem Krzywców i Zawadzki
Jest to związek desperacki!

Feliks wszystkie dzieci Krzywców wyhodował, córki wyposażył (było ich podobno 5) - i miał jeszcze troje własnych dzieci: Feliksa, Jadwigę i Józefa, który wcześnie zmarł.

Po śmierci żony Feliks - pewnie ze względu na małe dzieci - ożeni się raz jeszcze w połowie lat 80 - tych z Marią Kozłowską, właścicielką pensji. Z tego małżeństwa urodził się mój Ojciec, Władysław i jego brat Adam, (który później odziedziczył księgarnię). Była też siostra Anna, ale zmarła jako 15-letnia dziewczynka.

A co do listu - jedna jeszcze ciekawostka: na wstępie prof. Januszewski wspomina o śmierci synka Dzierżyńskich i o swoich modlitwach, aby Bóg dał im kolejne dziecko, które ich pocieszy. Dziecko to przyszło na świat i otrzymano imię Feliks.

Załączam wreszcie "wybrane powiązania rodzinne" - żeby zorientować Państwa, jak zniknęło nazwisko Zawadzki w linii prostej od pradziadka księgarza i drukarza ... i jakie jest moje z nim pokrewieństwo w tejże prostej linii.

Józef Zawadzki wydawca i księgarz wileński

15 marca 1781 - 5 grudnia 1838

Józef Zawadzki, syn Kaspra i Stanisławy z Kobierskich urodził się w Koźminie w Wielkopolsce. Nie wiem, czym trudnił się jego ojciec, zapewne pochodził z zubożałej szlachty i był rzemieślnikiem. Był człowiekiem światłym - świadczą o tym starania o wykształcenie syna, który po ukończeniu szkoły 00. Pijarów w Rydzynie, w wieku 15 lat został skierowany na praktykę księgarską. Odbywał ją kolejno w Poznaniu, Wrocławiu i Lipsku - a zatem w miastach dla wydawców i księgarzy znaczących. W roku 1803 przybył do Wilna, z którym związał się do końca życia. Do końca życia też postępował "wedle rzemieślniczego powołania", "miarkując" wydatki na życie, a dochód przeznaczając na rozwój firmy, chcąc przekazać ją synom i wnukom (co się też stało, chociaż nie przez tyle pokoleń, ile sobie wymarzył).

Uniwersytet Wileński w tymże 1803 roku otrzymał od cara Aleksandra I "Akt potwierdzenia starodawnego Uniwersytetu w Wilnie" normujący zasady pracy uczelni. Dlatego też zewsząd napływali młodzi do szkół a później na Uniwersytet, napływali też uczeni - profesorowie, a ponieważ powstawały wśród nich różne towarzystwa i organizacje - jakbyśmy dziś powiedzieli "pozarządowe" - rozszerzał się stale krąg ludzi, których celem było realizowanie programu oświecenia, a przez to - ratowanie kultury polskiej pod rosyjskim zaborem. Doceniali oni w pełni oddziaływanie na młodzież przez słowo nie tylko mówione, ale i drukowane, stąd wielkie zapotrzebowanie na "usługi" wydawnicze i księgarskie. Możnaby powiedzieć, że Józef Zawadzki trafił do Wilna w najlepszym możliwym momencie.

Józef Zawadzki, namówiony na przyjazd do Wilna przez Jana Bietscha, pracował przez pierwszy rok w jego sklepie... bławatnym, w którym było też stoisko książkowe. Już w 1804 usamodzielnił się jednak i założył własną drukarnię. W roku 1805 - odkupił od Uniwersytetu wyposażenie drukarni (znajdującej się zresztą w opłakanym stanie) i został mianowany "typografem uniwersyteckim". W kolejnym roku - objął zarząd księgarni uniwersyteckiej, którą przekształcił w wielki skład książek polskich o bogatym asortymencie - obok podstawowego działu podręczników. Ale "typograf uniwersytecki" mierzył wyżej: miał ambicję zostania samodzielnym wydawcą. Nie szło to tak szybko jak w czasach internetu i e-maili - dopiero w roku 1816 Zawadzki kupuje księgarnię i łączy ją z drukarnią. W roku 1828 żegna się z Uniwersytetem: powstaje samodzielna firma "Józef Zawadzki".

Dzisiaj zapewne mówilibyśmy o organizatorskich, wręcz menedżerskich zdolnościach Józefa Zawadzkiego, który wkrótce znalazł sobie wspaniałego sponsora w osobie ks. Adama Kazimierza Czartoryskiego, generała ziem podolskich. Kontakt, początkowo związany z finansami (książę udzielił mu pożyczki 3000 rubli na rozbudowę i unowocześnienie drukarni) zamienił się po latach w przyjaźń, a korespondencja Zawadzkiego z Czartoryskim jest kopalnią informacji o działalności drukarza i wydawcy, o jego zamierzeniach i celach działania. Zawadzki był też zaprzyjaźniony z licznymi profesorami Uniwersytetu, szczególnym poważaniem otaczał Jana Śniadeckiego. Należał do Towarzystwa Szubrawców (używając trudnego do wymówienia pseudonimu Sweytextyx), był też masonem, (należał do Loży "Gorliwy Litwin Reformowany"), udzielał się w Towarzystwie Typograficznym i Towarzystwie Dobroczynności. Nie wstydząc się swego rzemieślniczego fachu, stał się wkrótce jednym z czołowych przedstawicieli stanu trzeciego, a w rzeczywistości jednym z wileńskich intelektualistów, o otwartych, demokratycznych i postępowych poglądach.

Cele Zawadzkiego i sposoby jego działania były szerokie i nowoczesne. Był w pełni świadomy kulturotwórczej roli wydawcy jako pośrednika między autorem a czytelnikami. Dlatego też jako pierwszy w Polsce zaczął wypłacać swym autorom honoraria (na razie co prawda niewielkie), biorąc na siebie finansowanie wydawnictwa i ryzyko jego sprzedaży. Dobierał zaufanych współpracowników, edytorów i redaktorów, którzy byli zdolni do oceny dzieł, dokonywania przypisów i komentarzy - dbał bowiem ogromnie o poprawność wydawanych książek, a zła jakość rękopisów, częste przeróbki w czasie druku a nawet błędy ortograficzne były codziennością... Wydawał katalogi swych wydawnictw a informacje o ukazujących się nowościach umieszczał w periodykach, organizował punkty sprzedaży podręczników w szkołach, marzył o Targach Księgarstwa w Warszawie... Dokonywał wymiany z innymi drukarniami i księgarniami z Warszawy, Lipska, Paryża, Wiednia i Wrocławia, przyjmował książki w komis. W mniejszych miastach nawiązywał kontakty ze "składami ksiąg". Wydawał nie tylko w języku polskim, ale także m.in. litewskim, żydowskim a nawet hebrajskim. Papier i farbę dla swych wydawnictw sprowadzał z za granicy, aby osiągnąć jak najlepszą ich szatę graficzną. Brał czynny udział w wydawaniu pism periodycznych, przede wszystkim "Dziennika Wileńskiego", a także "Pamiętnika Warszawskiego" a być może i "Pamiętnika Lwowskiego", w których starał się wprowadzać fachową krytykę literacką. Całe swoje doświadczenie wykorzystał opracowując dla Towarzystwa Przyjaciół Nauk projekt organizacji rynku księgarskiego.

Jak w tej sytuacji wytłumaczyć dziwną sprawę jego niechęci do wydania poezji Mickiewicza? Tak, wspierał wileńskich literatów i pisarzy, ale byli to ludzie z kręgu "szkiełka i oka", ukształtowani w końcu wieku XVIII, dla których romantyczne próby były czymś nie do pojęcia i nie do przyjęcia... Zawadzki wydawał zresztą przede wszystkim dzieła naukowe, z beletrystyką, której też próbował, miał raczej złe doświadczenia. Zanotowana jest odprawa, którą dał Adamowi Mickiewiczowi: "Wiersze nie pisze się w Wilnie, ale w Warszawie!" Na szczęście przyjaciel Mickiewicza, Jan Czeczot, zorganizował prenumeratę i na druk Zawadzki się już zgodził (wyraźnie zaznaczając na karcie tytułowej "drukiem" a nie "nakładem i drukiem"). Pod względem edytorskim - te tomiki są bez zarzutu. Ponieważ "Poezje" miały ogromne powodzenie (oprócz ok. 150 subskrybowanych egzemplarzy I tomu - pozostałe 350 znikło natychmiast z rynku)! Zawadzki zorientował się, że się tym razem pomylił i nie tylko zrobił dodruk 1300 egzemplarzy, ale też chciał odkupić prawa do "Poezji" na własność za sto rubli... Jednak tym razem zagniewał się Mickiewicz i zdecydowanie odmówił, "bo nie lubił Zawadzkiego"... Ale tak czy inaczej Józef Zawadzki wszedł do historii literatury polskiej!

Ocalał portret Józefa Zawadzkiego - przedstawiający bruneta z okrągłą twarzą i czarnymi oczami, krótko ostrzyżonego (stosownie do ówczesnej mody), z prawdziwie sympatycznym, nieco figlarnym wyrazem twarzy. Był raczej niskiego wzrostu (co zaznaczono w paszporcie, kiedy w 1803 roku jechał do Wilna), a jak pisze Stanisław Morawski ("Kilka lat młodości mojej w Wilnie") był "pękaty, zacnej duszy i wybornego a jednostajnego w każdym razie humoru". Pracownicy uważali go za wymagającego, ale sprawiedliwego, życzliwego, pomagającego w kłopotach.

Na podstawie książki: "Józef Zawadzki - księgarz, drukarz, wydawca" Radosław Cybulski, Ossolineum, Wrocław, 1972

Wspomnienie o ojcu, prof. Władysławie Zawadzkim

 
Władysław Zawadzki
 
Urodził się w Wilnie, 27 sierpnia "starego stylu" 1885, jako syn "ślubnych małżonków, szlachty sekretarza gubernialnego Feliksa i Marii Stefanii z Kozłowskich". Był najstarszym synem w drugim małżeństwie swego ojca. Była jeszcze córka Anna (wcześnie zmarła na gruźlicę) i syn Adam (w przyszłości właściciel księgarni "Józef Zawadzki").
Władysław Zawadzki począwszy od roku 1903 studiował krótko przyrodę w Moskwie i Lipsku, potem w Krakowie rozpoczął studia filozoficzno-humanistyczne, ale też krótko to trwało, bo związał się z PPS. Efektem tego była konieczność emigracji - i wtedy w Paryżu, ostatecznie przerzucił się na studia ekonomiczno-społeczne, które ukończył w roku 1909. Przez kilka następnych lat pracował samodzielnie naukowo, wydając swoją pierwszą dużą pracę (w języku francuskim) "Zastosowanie matematyki do ekonomii politycznej".

Do PPS już nie wrócił.

W Wilnie pojawił się w roku 1914 i tu zastał go wybuch wojny. Był czynny w ruchu obywatelskim przez jakiś czas, powołany do wojska, pracował w biurze szyfrów. 10 lutego 1917 ożenił się z Haliną z Niedziałkowskich.

Po roku 1918 przeniósł się z żoną do Warszawy. Wykładał wtedy na Politechnice i w Wyższej Szkole Handlowej.

W tym też czasie wraz z grupą działaczy z Wilna opracował "Memoryał w sprawie rozwiązania problemu ziem W. Ks. Litewskiego" złożony w Radzie Stanu w Warszawie 1 września 1918 przez Litewskie Biuro Informacyjne w Krakowie. 14 listopada Władysław Zawadzki przedłożył Radzie Stanu swój indywidualny projekt rozwiązania sprawy stosunków polsko-litewskich. Proponował w nim utworzenie państwa litewskiego, związanego unią z Polską. Był też w tym czasie (wraz z Bronisławem Krzyżanowskim) członkiem delegacji Komitetu Obrony Kresów, która wyjechała do Paryża na Konferencję Pokojową, aby tam doradzać członkom głównej delegacji polskiej.

Jesienią 1919 wrócił do Wilna, gdzie odradzał się właśnie Uniwersytet. Decyzja była natychmiastowa - i podpis Władysława Zawadzkiego znajduje się na Akcie Wskrzeszenia Uniwersytetu z 11 października 1919. Wykładał tam ekonomię do 1931 roku, w latach 1919 - 1922 był prodziekanem, a w latach 1922 -1924 - dziekanem Wydziału Prawa. W tym czasie napisał i wydał swoją drugą wielką pracę - "Teorię produkcji".

Trudno powiedzieć jaki był dla studentów: Czesław Miłosz, (który studiował prawo w tym czasie, jakoś go nie lubił. Inaczej natomiast go widział Witold Swianiewicz, zapalony student, potem asystent a później następca na katedrze Ekonomii Politycznej USB.

W końcu lat 20-tych prof. Zawadzki dojeżdżał na wykłady do WSH w Warszawie, został doradcą Biura Ekonomicznego Poselskiego Klubu Konserwatywnego w Sejmie, następnie kierował biurem Studiów Naukowych Ministerstwa Skarbu. W roku 1931 został wiceministrem, a w 1932 - ministrem skarbu; był nim do jesieni 1935 r.

Był to okres kryzysu, stąd nadzwyczajnych rzeczy nie udało mu się w tym czasie zrobić. Ale Profesor na pewno przeprowadził przez ten okres Skarb Państwa bez wielkich załamań, wprowadził szereg zmian w prawie skarbowym, opracował szereg rozporządzeń w sprawach obiegu pieniężnego. Z pomyślnego rozwoju koniunktury korzystał już jednak w późniejszych latach kto inny.

Prof. Zawadzki ministrem skarbu był stosunkowo długo - przetrzymał kilku premierów. Ponieważ był "człowiekiem Marszałka Piłsudskiego" (chociaż nie należał do najbliższych Jego współpracowników) i po Jego śmierci wszystko się zmieniło. Prezydent Mościcki go zdecydowanie nie lubił - może nawet z pewnym uzasadnieniem.., bo prezydent (który, jak wiadomo nie był ekonomistą) zaczął Profesorowi przerabiać projekt reformy skarbowej - nie przyznając się, że to on jest autorem przeróbek. Profesor to przejrzał i stwierdził, że tylko bałwan mógł wymyślić coś takiego... W ostatecznym efekcie profesor Zawadzki wrócił do pracy naukowej - najpierw do Wilna na USB, potem ostatecznie na SGH (dawne WSH) w Warszawie.. Było to jesienią 1937.

Jesienią 1938 dała o sobie znać choroba - był to rak. Sytuacja pogarszała się błyskawicznie i Profesor zmarł 3 marca 1939 r.

Po uroczystej mszy św. w Warszawie - pogrzeb odbył się w Wilnie. Karawan jechał z dworca przez całe miasto na Cmentarz Antokolski do grobów rodzinnych.. Kondukt był ogromny. Wszędzie po drodze biły dzwony w kościołach. A pogoda była marcowa - pochmurno, zimno, wilgotno - tyle, że nie padało. Granitowa płyta miała być położona dopiero jesienią - i już nie została położona. W latach 60-tych pochowano w tym miejscu jakieś nieznajome panie...

Jak wyglądał profesor Zawadzki? Był niewysoki (co zresztą widać na zbiorowych fotografiach), w późniejszych latach trochę zaokrąglony, chociaż chyba nie "pękaty" (jak napisał o jego dziadku Stanisław Morawski w "Kilka lat młodości mojej w Wilnie"). Miał bardzo ciemne włosy i czarne oczy, bystre, czasem groźne, często uśmiechnięte, ale zawsze o bardzo uważnym spojrzeniu.

Kiedy umarł, miałam lat zaledwie 11 , więc pamiętam najbardziej to, czego mi nie było wolno: hałasować czy przeszkadzać, kiedy pracował w swoim gabinecie. Miał jednak dla mnie czas - w niedziele chodziliśmy do Łazienek karmić wiewiórki, szukając takich miejsc, gdzie było mniej ludzi. Opowiadał mi też różne ciekawe historie w sposób dostępny dla dziecka - pamiętam najlepiej jak to było z wynalazkiem druku i z Gutenbergiem.

Władysław Zawadzki

Memoriał złożony do Rady Regencyjnej w Warszawie

Warszawa, 14 listopada (1918)

Poufne

Niezależnie od tego, czy otrzymane tutaj dzisiaj alarmujące wiadomości o położeniu Wilna są prawdziwe, położenie to, a szczególnie położenie Polaków i polskości w Wilnie należy uważać za bardzo groźne i wymagające niezwłocznej akcji ze strony władz polskich w celu skonsolidowania wysiłków miejscowych i nadania im jednolitego kierownictwa, doprowadzenie do układu z czynnikami politycznymi litewskimi ew. żydowskimi (Białorusini mało tu wchodzą w rachubę) oraz z wojskami niemieckimi, wreszcie dla ułatwienia akcji międzynarodowej. Wobec tego uważam za niezbędne:

1. jak najrychlejsze wysłanie do Wilna upoważnionego delegata Rządu polskiego

2. podjęcie odpowiednich starań u rządów państw koalicyjnych, państw neutralnych tudzież rządu niemieckiego.

Co się tyczy delegata i jego misji uważam, że musi to być człowiek cieszący się zupełnym zaufaniem zarówno Rządu jak i polskich kół politycznych na Litwie, że powinien być zaopatrzony w dokładne instrukcje od Rządu dla tych polskich czynników, od których stanowiska wiele będzie zależało; również zaopatrzonym w pełnomocnictwa, które mu pozwolą traktować z odpowiednią powagą i widokami powodzenia, z czynnikami obcymi.

Zasadniczą ideą jego misji musi być dążenie do zjednoczenia wszystkich żywiołów kraju dokoła hasła, państwa litewskiego związanego unią z Polską - co mimo wielokrotnych nieudanych prób wydaje mi się w tej chwili rzeczą możliwą do urzeczywistnienia. Trudności wychodziły dotychczas zarówno ze strony polskiej jak i litewskiej. Polacy w Wilnie, gub. wileńskiej i północnej części grodzieńskiej domagali się w większości swej bezwzględnego przyłączenia do Polski; sądzę jednak, że z tego stanowiska zgodzą się zejść pod wpływem nalegań Rządu polskiego, dalej ze względu na grozę sytuacji i wreszcie pod warunkiem, aby układ z innymi narodowościami dawał im pewność nieskrępowanego rozwoju. Litwini dotychczas w ogóle nie zgadzali się na związek z Polską, stanowisko ich musiało jednak obecnie ulec zmianie dla niżej podanych powodów. Litwini działali w porozumieniu z dotychczasowymi władzami niemieckimi, które miały im (tj. Tarybie, wzgl. wyłonionemu przez nią Rządowi) przekazać przed ustąpieniem władzę i dopomóc do zapewnienia jej egzekutywy. Przywódcy litewscy mieli nadzieję, że przy pomocy tej egzekutywy potrafią władzę utrzymać aż do chwili utrwalenia i międzynarodowego usankcjonowania państwowości litewskiej. Obecnie nadzieje te zawiodły; słabym punktem Litwinów jest domaganie się przez nich obszarów etnograficznie nielitewskich, szczeg. Wilna; w tej chwili nie mają już żadnych widoków pozyskania tych obszarów i to stwarza platformę, na której może dojść do porozumienia polsko - litewskiego: gdyby Polska mogła pomóc Litwinom do zachowania Wilna w obrębie swej państwowości, prawdopodobnie zgodzą się na związek z Polską.

Na mocy mej znajomości stosunków miejscowych uważam, że układ, oparty na zasadach poniżej wyłuszczonych, miałby, przy pewnej zręczności delegata Rządu polskiego, szansę być zaaprobowanym zarówno przez Polaków jak i litewskie czynniki polityczne.

1. Rząd polski uznaje państwo litewskie w granicach albo Litwy historycznej lub też tej części dawnego W. X. Litewskiego, która jest w większości zamieszkała przez katolików (mniej więcej: gub. wileńska, kowieńska, grodzieńska, północna część suwalskiej, zachodnia część mińskiej) ze stolicą Wilnem. Ciaśniejsze zaznaczenie granic jest potrzebne z tego względu, że pozostała część (Białoruś prawosławną) ma tylko bardzo słabe tendencje oderwania się od Rosji. Rząd polski nie powinien więc wiązać się warunkiem Litwy historycznej, a przeciwnie, musi kategorycznie obstawać za tem, że układ z Litwinami pozostaje w mocy dla wyżej zakreślonego, ciaśniejszego terytorium , niezależnie od tego jak się wypowie wschodnia część W. X. Litewskiego.

2. Stronnictwa polityczne litewskie (wzgl. Rada Krajowa Litwy, tj. Taryba - o ile jeszcze istnieje) przyjmują zasadę związku prawno-państwowego z Polską i zobowiązują się ją popierać. Związek ten powinien być oparty na zupełnej równorzędności Litwy z Polską, wspólności polityki zewnętrznej i związanych z nią dziedzin państwowych (armia, traktaty handlowe etc.) wreszcie zupełnej niezależności w polityce wewnętrznej.

3. Rząd polski i stronnictwa litewskie uznają zasadę równorzędności zupełnej narodowości polskiej i litewskiej (wzgl. i białoruskiej, jeśli chodzi o całość Litwy historycznej) pod względem stanowiska języków państwowych, wydatków na cele kulturalne etc. Inne narodowości mają zabezpieczony rozwój narodowy i kulturalny.

4. Szczegóły układu mają być opracowane w łącznym porozumieniu Konstytuanty Warszawskiej i Wileńskiej, przy czym Rząd Polski i stronnictwa litewskie zobowiązują się przyjęte zasady popierać; Rząd polski będzie w tym kierunku wpływał na polskie czynniki polityczne na Litwie.

Gdyby powyższy układ doszedł do skutku, delegat Rządu polskiego miałby za zadanie współdziałać przy wytworzeniu Rządu Tymczasowego na Litwie, złożonego z Polaków i Litwinów, wzgl. nawet z udziałem Żydów, i dalej pośredniczyć przy przejmowaniu władzy od Niemców. Bardzo energiczna pomoc od Rządu polskiego byłaby niezbędna w formie przysłania sił fachowych, broni i pomocy materialnej. W jakim stopniu niezbędna byłaby pomoc wojskowa nie mogę w tej chwili określić, sądzę jednak, że gdyby wojska niemieckie zajęły neutralne stanowisko, rosyjskie zaś nie wkroczyły, wystarczy przesłanie bardzo szczupłych posiłków, potrzebni zaś będą głównie instruktorzy i broń.

W razie gdyby, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, układ ze stronnictwami litewskimi nie miał dojść do skutku, Rząd polski powinien, moim zdaniem, rewindykować dla Polski obszary zaludnione w większości przez Polaków pragnących przyłączenia do Polski (większa część gub. wileńskiej i grodzieńskiej). W tym wypadku zadaniem delegata Rządu byłoby zorganizowanie energicznej akcji społeczeństwa miejscowego w tym kierunku i kierowanie tą akcją w ścisłym porozumieniu z Rządem polskim. Akcja ta w moim rozumieniu poza stroną demonstracyjną musiałaby ulegać na obejmowaniu wszędzie, gdzie się da, władzy przez organizacje polskie w imieniu Rządu polskiego, przy czym oczywiście niezbędna by była stała i bardzo energiczna pomoc ze strony tego ostatniego.

Co się tyczy akcji międzynarodowej u rządów Koalicji, to w pierwszym rzędzie widzę konieczność niezwłocznego zwrócenia się z żądaniem, aby tereny okupowane nie zostały oddane Rosji; dalsze kroki w tym kierunku byłyby zależne od rozwoju wypadków. Od rządów Koalicji należałoby również żądać pomocy w dziedzinie aprowizacji, która przedstawia się bardzo źle i której niezałatwienie może pociągnąć za sobą katastrofę.

Od rządu niemieckiego należało się domagać

- aby okupowanych terenów nie odstępował Rosji

- aby władza była przekazywana organizacjom przedstawiającym całą ludność, ew. rządowi nowego państwa, z chwilą gdy się utworzy.

Sądzę wreszcie, że potrzebnym będzie staranie się o komisję międzynarodową dla zbadania przed ostatecznym zdecydowaniem o ich losie, sprawy wschodnich ziem b. Rzeczypospolitej.

W końcu pozwalam sobie raz jeszcze zwrócić uwagę na niezmierną doniosłość i pilność poruszonych powyżej spraw. Wszelka zwłoka grozi nieobliczalnymi nieszczęściami dla polskości na Litwie.

Wybrane powiązania rodzinne Józefa Zawadzkiego

(ostatni nosiciele nazwiska z tej linii)

Józef Zawadzki, miał trzech synów, trzech wnuków i trzech prawnuków - i na nich, niestety, skończyła się linia Zawadzkich, związanych z drukarnią i księgarnią. Gorzej, że żaden z prawnuków nie miał ochoty podjąć się działalności w tej branży - co - jak wiadomo skończyło się na sprzedaży księgarni wiosną 1939 roku spółce jej pracowników. (Jeszcze po II wojnie usiłowali oni prowadzić dalej księgarnię w Białymstoku, ale łatwo się domyślić, że nie trwało to długo w peerelowskiej epoce "walki o handel". Drukarnia, którą prowadził Feliks, została mu oczywiście odebrana na początku II wojny. (Podobno bardzo rozbudowana, istnieje dotąd pod tym samym adresem).

Archiwa firmy pozostały w Wilnie - są podobno w dobrym stanie, opracowane i dostępne.

1868, 29 listopada, Petersburg

List Ignacego Januszewskiego do córki Heleny i jej męża Edmunda Dzierżyńskiego.

Moje drogie dzieci!

Od trzech dni jestem w Petersburgu - otrzymałem wasz list, przepraszam kochanego Edmunda, że przy tych kłopotach i ambasadach zapomniałem o jego imieninach, więc choć już późno życzę mu wszelkiego dobra i proszę Boga, aby was obdarzył znowu dzieckiem, któreby mogło zastąpić stratę waszego ukochanego Witoldka. Nie miałem serca, będąc w Wilnie oznajmić mamie o waszym nieszczęściu, miał o tym powiedzieć mamie Felix po moim wyjeździe, dziś ja sam o tym piszę do Mamy, przesyłając wasz list ostatni - mam nadzieję, że popłakawszy podda się mama z rezygnacją woli Wszechmocnej. Dzięki niech będą Bogu, że przy waszym nieszczęściu zdrowi jesteście.

Chcecie wiedzieć o wszystkich szczegółach tyczących się wesela Emilki - postaram się w krótkości zaspokoić waszą ciekawość. Mieszkanie dla odbycia tego obrządku było najęte w kamienicy Fityzgofowej, tam, gdzie uprzednio była Izba Cywilna, pomieszczenie było obszerne i eleganckie, mieliśmy dużą salę. Ślub dawał ksiądz Julian, kustosz ex-Bernardyn. - Hela musi go przypominać - w kościele św. Jerzego. Dla uniknięcia tłumów chował się jak największy sekret w jakim kościele ślub, myślano, że będzie u św. Michała, gdzie Julian jest kapelanem i od godziny 5 - ej do 7 - ej kościół ten, choć zamknięty, był jak w oblężeniu - pomimo to w kościele św. Jurskim znaleźliśmy już niemało osób a przy końcu obrządku cały kościół był napełniony. Z dzieci Emilki była tylko Marylka, inne dziatki zostawione były w Jodzie.

Zaproszonych osób było bardzo niewiele, tak że przy kolacji siedziało nas 24 - była Zosia z mężem, Górska, Wejtkowie, Giedroycia (Witoldowa), Houwaldtowa z mężem, Jasiukowicz z dwiema córkami i synem, moja ciotka Wiktoria, Adam Zawadzki, Pomarnacki, Mackiewicz (przyjaciel Felixa, brat tego, który się ożenił z Adelką Zawadzką) i zdaje się, że na tym koniec. Kolacja była przyzwoita, kucharza mieliśmy bardzo dobrego i wszystko było dobrze przygotowane - a Felix nie żałował ze swojej strony ani cukrów, ani wina; wina było obficie i to w najlepszych gatunkach, oprócz szampańskiego piliśmy wyborne wino węgierskie - tokaj. Żałowałem, że was nie było.

Około 12-ej pojechałem z księdzem na mieszkanie Felixa, ksiądz je poświęcił i wyszedł, wkrótce przyjechała mama, a w kilka minut przyjechali Felixowie; przyjąwszy i pobłogosławiwszy ich wyjechaliśmy, zostawując ich jednych.

Adam był grzeczny i uprzejmy, Felix zaś dla niego pokazywał największy szacunek, bo przed wyjściem do kościoła pocałował go w rękę, to samo zrobił kiedy na kolacji pito zdrowie Adama. Ala za to sama Adamowa dotąd zła jak furya; mama zadawszy sobie gwałt zrobiła jej wizytę (jeszcze przed moim przyjazdem) - nie przyjęła, a Helence naprawiła tysiąc interpretacji. Felix w dzień ślubu przychodził do niej dla pojednania się, ale tak był przyjętym, tyle mu zaczęła prawić obelg, że nie pożegnawszy się musiał wyjść z mieszkania. Nie pojmuję na czym to się skończy, a chciałbym z duszy ażebyśmy mogli przyjść do zgody.

Feliksowie mieszkają w dawnej kwaterze Hurczynów, która jest odnowiona, w meblach nie ma zbytku, ale wszystko jest porządnie i pięknie. Felix uważa siebie za najszczęśliwszego i powiada, że mu się zdaje iż z piekła przeszedł do raju - i prawdziwie przykre było jego położenie dotychczas, bo musiał chodzić na obiady do Adamów. Daj Boże, żeby ten poczciwy człowiek aż do zgonu był szczęśliwy, mam nadzieję, że Emilka ze swojej strony starać się będzie, ażeby ten człowiek, który ją wyprowadził z nieszczęścia był tak szczęśliwy, jak tylko nim być może człowiek na tym padole płaczu. Za parę tygodni mama z Manią przywiózłszy z Jody dzieci do Emilki przyjedzie tutaj na parę miesięcy.

Bądźcie zdrowi, moi drodzy - niech was Bóg ma w swojej opiece

Wasz Ignacy

PS. Joda pod Mejszagołą - to majątek, który pozostawał w rodzinie Feliksa, najstarszego syna z małżeństwa z Emilią Januszewską, aż do II wojny. O ile wiem - to przez jakiś czas było tam Muzeum Dzierżyńskiego, teraz jest to własność prywatna. (Obecnie w rejonie szyrwinckim.)

Nasz Czas 40 (579), 2002 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1877 - 1919). Autor Wiktor Zenonowicz.
Postać Antoniego w opracowaniu w wspomnieniach wilnianina z okazji 175 rocznicy urodzin autora wileńskich Trzech Krzyży.

Na apel "Chwyćmy za pióra, przetrząśnijmy szuflady..." ("Nasza Gazeta" nr 22) zareagował wilnianin Andrzej Zenonowicz, który udostępnił redakcji rękopis swojego śp. brata Wiktora, zm. w Warszawie w 1990r.

Wiktor Zenonowicz od 1944r. walczył w szeregach armii gen. Berlinga. Zdemobilizowany w 1947r. na Litwę już nie powrócił. W ostatnich latach mieszkał w Warszawie i pracował w biurze turystycznym "Gromada", a jednocześnie pasjonował się dziennikarstwem. Utrzymywał żywy kontakt z Wilnem poprzez korespondencję i przyjazdy do rodziny. Przez całe życie uważał siebie za wilnianina, jak też uważał za swój obowiązek "spłacanie długu" wobec miasta swojego dzieciństwa" (w okresie międzywojennym uczęszczał do Gimnazjum A. Mickiewicza w Wilnie). Jedną z ostatnich pasji Wiktora Zenonowicza na gruncie wileńskim była postać architekty i rzeźbiarza Antoniego Wiwulskiego - m. in. autora Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie, który spoczął snem wiecznym na wileńskiej Rossie.

Był A. Wiwulski również autorem wspaniałego i nigdy niedokończonego kościoła Najświętszego Serca Jezusowego. Wg relacji (z 1923r.) historyka prof. Juliusza Kłosa, budynku "z żelazo-betonu o nowych zupełnie formach rzeźbiarskich raczej niż architektonicznych", opartych "na wzorach modernizmu francuskiego". Kościół wznoszony od 1913r., niedokończony przed drugą wojną światową, na początku lat 60-ych XX wieku został przebudowany przez Sowietów na Pałac Kultury Budowlanych. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tym czasie, jak otrzymaliśmy powyższy rękopis, dotarło do redakcji zdjęcie z albumu rodzinnego wilnianki Janiny Zacharewicz, która w 1955r. z okazji uroczystości Pierwszej Komunii Świętej w powyższym, już nieistniejącym kościele, została utrwalona na zdjęciu przed drzwiami budynku wraz z księdzem i gromadką wileńskich dzieci. Serdecznie dziękujemy.

Napisać dziś o Antonim Wiwulskim jest rzeczywiście trudno. Przekonałem się o tym osobiście. Oprócz własnych z lat dziecięcych mglistych wspomnień innych środków nie mam. Większość drukowanych obecnie encyklopedii pozycji "Wiwulski" nie zawiera, a te nieliczne, łącznie z przedwojennymi, ograniczają się do daty, wyrażonej w latach urodzenia i śmierci oraz kilku obiektów jego autorstwa. Przeszukałem ważniejsze warszawskie biblioteki, ale nawet w zasobnym księgozbiorze uniwersyteckim w jego również pokaźnym dziale wileńskim tytułu "Antoni Wiwulski" nie znalazłem. Byłem bezradny i smutny że, aby kontynuować spłacanie moich wileńskich długów, będę musiał wyłącznie sięgać do mojej pamięci może niezatartej, ale jakże dawnej i dziecię co naiwnej.

Gdy już miałem zaprzestać chodzenia po nie mniejszej od porządnego teatru galerii balkonowej katalogów biblioteki Warszawskiego Uniwersytetu, tylko dla zaspokojenia sumienia zacząłem otwierać szuflady działu krakowskiego i zanotowałem numer książki Urbańczyka Andrzeja "Pomnik Grunwaldzki w Krakowie" wydanej w 1974 r., a więc po zniszczeniu tego pomnika i jeszcze przed odbudową. Zamówiłem także wydane przed wojną: "Zbrojny wysiłek Peowiaków i Dowborczaków w 1-ej Samoobronie Wileńskiej", generała Wejtko Władysława "Samoobrona Litwy i Białorusi", prof. Juliusza Kłosa "Wilno. Przewodnik krajoznawczy" z 1937 r. i wydane w jęz. francuskim w 1938 r. Przeździeckiego Rajnolda "Wilno" (książka kilkusetstronicowa i pięknie wydana z romantycznymi jak zawsze fotografiami Bułhaka nie zdobyła mojego uznania tylko dzięki krótkiej nie po mojemu sercu napisanej wzmiance o Trzech Krzyżach na Górze Trzykrzyskiej). Otrzymane nazajutrz książki naprowadziły na dalszy ślad. Wykazane w "Pomniku Grunwaldzkim" źródła wspomniały o "Pamiętnikach" Ignacego Paderewskiego, a zwłaszcza o 69-stronicowej książeczce Ojca Redemptorysty Franciszka Świątka p.t. "Jasny i mocny duch. Antoni Wiwulski" wydanej w Wilnie w 1939 r. (Świątek pisze, że jest w przygotowaniu, pierwsza w ogóle, obszerna bibliografia Wiwulskiego, a książeczka ta ma tylko tymczasowo zaspokoić zainteresowanie społeczeństwa postacią artysty).

W ten sposób zebrałem garść materiałów, nie powstrzymam się jednak od dodania swoich trzech groszy.

Antoni Wiwulski urodził się w Rosji w Tołmie, guberni archangielskiej, na dalekiej Północy dnia 20 2 1877. Matka Adelajda pochodziła ze szlachty osiadłej na Litwie. Ojciec jej Konstanty Karpuszko służył w wojsku polskim w randze majora, a w późniejszym okresie życia dzierżawił majątek hrabiego Tyzenhauza.

Adelajda otrzymała w domu bardzo staranne wychowanie narodowo - patriotyczne. Po powstaniu 1863 r. rodzinę Karpuszków dotknęły represje jak grabież dóbr, więzienia, Sybir, a nawet cielesne kary knutów.

Ślub Adelajdy z Antonim Wiwulskim odbył się 13 10 1875 r. Ze swym przyszłym mężem spotkała się w rodzinnym majątku w Zagorach. Znała go od dzieciństwa, był on wówczas towarzyszem jej zabaw.

Ród Wiwulskich, osiadły na Żmudzi, pieczętujący się herbem "Prus tertio", posiadał liczne włości i piastował w Polsce wielorakie urzędy. Antoni Wiwulski, ojciec architekta i rzeźbiarza również Antoniego, był dziewiątym dzieckiem w rodzinie. Dwóch jego braci poległo w powstaniu styczniowym, inni poszli na wygnanie. Majątek popadł w całkowitą ruinę. Po przejściu burzy dziejowej, młodzi Wiwulscy podjęli studia uniwersyteckie, aby zdobyć na przyszłość kawałek chleba. Antoni ukończył gimnazjum i Akademię Leśną w Petersburgu. Wychowany w domu religijnie, w czasie studiów pod wpływem nowych prądów nurtujących otaczające go środowisko uniwersyteckie, zatracił całkowicie wiarę, której nie odzyskał do końca swego życia. Był jednak w stosunku do swej głęboko religijnej i pobożnej żony, która w tym duchu wychowywała dzieci, w pełni tolerancyjny- nie narzucał swych raczej obojętnych przekonań i pragnął borykać się z nimi w odosobnieniu.

Antoni senior ukończył Akademię z odznaczeniem i wkrótce otrzymał dobrą posadę, lecz nie w Polsce, a na Dalekiej Północy we wspomnianym już Tołmie. Dostał w zarządzanie olbrzymi rejon lasów, wynoszący milion dziesięcin. Miał pod sobą nadleśniczego, 12 leśniczych i 72 gajowych, nad sobą tylko gubernialnego leśniczego. Nie zatracił jednak myśli o Polsce, marzył o niej. Chciał przynajmniej pojąć w Polsce żonę. Wziął więc urlop, przyjechał do Zagor, gdzie spotkał Adelajdę i gdzie zapadła decyzja zawarcia małżeństwa. Po ślubie państwo Wiwulscy wyjechali na daleką i mroźną Północ.

Wiemy już o przyjściu na świat pierwszego ich syna, również Antoniego. Być może rzeczywiście paląca się nad jego kołyską zorza polarna ukształtowała jego przyszłą wrażliwość i charakter tak trudny do zdefiniowania i wytłumaczenia w odniesieniu do jego poczynań artystycznych niełatwych w formie, a jeszcze trudniejszych do zrealizowania.

W Tołmie nie było ani kościoła, ani księdza polskiego (tak wówczas mówiono, dzisiaj powiedzielibyśmy - katolickiego). Pani Wiwulska wybrała się latem z piastunką i sześciomiesięcznym synem w rodzinne strony, gdzie chłopiec został ochrzczony i otrzymał imię ojca - Antoni. Jesienią matka wróciła do niekończących się puszcz Dźwiny północnej. W niedługich odstępach czasu rodzina powiększyła się o cztery córki: Adelę, Michalinę, Marię i Wandę.

Pierwsze osiem lat upłynęły dla Antosia szczęśliwie. Posada, pieniądze, miłość, pogoda w pożyciu małżeńskim, dobrobyt. Nazywano rodzinę Wiwulskich najszczęśliwszą. To były jednak oznaki widocznie zewnętrzne, w istocie szczęście nie sięgało głęboko. Ojciec i matka to dwa odległe od siebie duchowo kontynenty, które połączyć się ze sobą nie mogły, bowiem były nimi niewiara i pobożność. Ojciec pozostał taki do końca, ale przed samą śmiercią, gdy żona bardzo płakała, powiedział: "Nie płacz!" i wskazał on obraz M. B. Niepokalanie Poczętej, wiszący w jego gabinecie. Zmarł 15-go września 1883 r. W kilka miesięcy później umiera najmłodsza córka, Adela.

Po śmierci ojca matka, uporządkowawszy sprawy materialne w Tołmie, przeniosła się w strony rodzinne do Mitawy (obecnie na Łotwie), gdzie zamieszkała u krewnych. O chłopcu w tym czasie pisze biskup Ropp: "Pamiętam Antolka jako ucznia w Mitawie. Był wesoły, gotowy do wszelkich figlów, ale nigdy złych. Był pobożny, obyczajny i absolutnie czysty".

Antoś chodził do szkoły niemieckiej. Świadectwo z 1885 r. wymienia: "Zachowanie niespokojne i wichrzycielskie". Na świadectwie z roku następnego napisano: "4 nagany", cztery odsiadówki "w kozie". Wszystkie zaś stopnie dostateczne.

W gimnazjum młodemu Wiwulskiemu również się nie wiodło. Dokuczał mu profesor Niemiec. Pozostał na drugi rok w klasie trzeciej. Gdy przeszedł do klasy szóstej matka powzięła niespodziewaną decyzję i postanowiła wywieźć go za granicę do konwiktu Ojców Jezuitów w Chyrowie w województwie lwowskim, wówczas na obszarze zaboru austriackiego. Gimnazjum w Chyrowie cieszyło się wielką reputacją w byłej Austrii.

Był to rok 1893. Matka po odbytej wraz z synem podróży i spędzeniu z nim wakacji powróciła na Litwę. Pomimo promocji do klasy szóstej, Wiwulski musiał powtórzyć klasę piątą ze względu na braki w rosyjskim szkolnym programie. W Chyrowie Wiwulski odznaczał się w dalszym ciągu żywiołowym humorem. Zachowały się opisy licznych jego figlów, nie wyrządzających nikomu przykrości, ponieważ były przeprowadzone z zachowaniem wszelkich reguł gry towarzyskiej. Na przykład w poniedziałek wielkanocny Antoś zapytał profesora, czy będzie go mógł oblać wodą zgodnie ze starym zwyczajem. Profesor zezwolił twierdząc, że będzie to niewykonalne. No i polała się woda na profesora z trzech urządzeń przemyślnie zamontowanych w jego własnym mieszkaniu.

W Chyrowie Wiwulski zaprzyjaźnił się z profesorem Ojcem Beyzymen, lekarzem i amatorem rzeźbiarzem. Przyjaźń ta przetrwała lata. Z Madagaskaru Ojciec Bayzym, jako misjonarz i lekarz trędowatych, gratulował Wiwulskiemu sukcesu odniesionego po wykonaniu Pomnika Grunwaldzkiego i wyrażał swój smutek na wiadomość o jego chorobie. Konwikt chyrowski Wiwulski pożegnał w 1897 r.

Następne lata to studia w Wiedniu w Akademii Architektury, którą ukończył z odznaczeniem w 1901 r. W sferach "młodego Wiednia" znany jest jako zwycięzca wszystkich niemal konkursów organizowanyh przez Wydział Architektury. I tu już w jego projektach architektonicznych zaznacza się skłonność do bogatej ornamentyki rzeźbiarskiej. W Wiedniu oddaje się jednocześnie samodzielnej nauce rzeźby.

W Paryżu, gdzie w 1902 r. wstępuje do Akademii Sztuk Pięknych. W metropolii świata nad Sekwaną Wiwulski rozwinął wytężoną pracę artystyczną, która zjednała mu ogólne uznanie. Znany wówczas we Francji dramaturg i krytyk Jules Lemaitr otrzymawszy od Wiwulskiego wykonaną przez niego statuetkę, uznał ją za dzieło wielkiego talentu tak dalece, że ogłosił się mecenasem początkującego rzeźbiarza. Uznanie tak szumne nie zmieniło sytuacji materialnej Wiwulskiego. W Paryżu żył on w biedzie.

Pomimo pracy naukowej i artystycznej, modlitwy i ascezy nawiązał ożywione stosunki towarzyskie z Polonią w Paryżu. Bywał często w domu patriarchy polskiego wychodźstwa, Władysława Mickiewicza, syna Wieszcza Narodu, gdzie go wielce polubiono. I tu zapoznał się z Ignacym Paderewskim, któremu przypadł wielce do serca. Podobno żona duchowego przywódcy Emigracji, pani Mickiewiczowa poleciła pianiście Wiwulskiego. Początkujący artysta żył w wielkim niedostatku, chory na gruźlicę, którą się zaraził pielęgnując chorego na tę chorobę kolegę, rozgoryczony dotychczasowym brakiem powodzenia. A miał już 31 lat.

Paderewski, liczący wówczas 48 lat osiągnął szczyt sławy artystycznej w zakresie międzynarodowym. Jego koncerty przynosiły mu olbrzymie dochody. Był już właścicielem własnej rezydencji w pięknym parku w Norges w Szwajcarii. W Warszawie przed 10 laty, w 1898 r. ukończył budowę własnego największego w tym czasie w mieście hotelu "Bristol". Zdawać by się mogło, że kierowały nim wyłącznie względy osobiste. Wkrótce jednak, a potem przez całe życie, udowodnił, że był wielkim patriotą, któremu przyświecały cele narodowe. Wspomina w "Pamiętnikach", że od początku swej pracy, od każdego zarobku przeznaczał pewną kwotę na realizację takiego celu. Doszedł do wniosku, że powinien uczcić zbliżającą się 500-letnią rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem ufundowaniem wspaniałego pomnika w Krakowie. I w takiej to chwili Paredewski poznał Wiwulskiego -. Zwrócił uwagę w jego pracowni na małą rzeźbę, studium litewskiego wojownika, prawdopodobnie księcia Kiejstusa. Ponadto była już znana rzeźba Wiwulskiego "Żmudzini", wystawiona w 1901 w Krakowie w Pałacu Sztuki.

Nieoczekiwana propozycja przywróciła do życia młodego człowieka "o ciemnych rozpalonych gorączką oczach". Zabrał się do sporządzania szkiców projektu. Drugi projekt podobał się Paderewskiemu. Zaprosił Wiwulskiego do swej willi w Morges, gdzie w parku przerobiono oranżerię na pracownię rzeźbiarską. Wiwulski przystąpił energicznie do wykańczania projektu. Pomnik miał być gotowy w 1901 r., czyli za niespełna dwa lata, a najlepsi fachowcy francuscy uważali pięć lat za jedyny możliwy termin. Paderewski zdając sobie sprawę, że powierzył taki ogrom pracy człowiekowi choremu, czuł się odpowiedzialny za dalszy los artysty. Wysłał go do Lozanny, gdzie znany chirurg podjął się dokonania bardzo niebezpiecznej operacji krtani, zaatakowanej gruźlicą. Tenże lekarz mówił później, że najmniejszy ruch pacjenta w czasie zabiegu, mógł spowodować śmierć. Zabieg się udał i wkrótce Wiwulski przystąpił do dalszej pracy nad pomnikiem.

Zbliżał się termin odsłonięcia pomnika. Niestety, nie było najmniejszej możliwości ukończenia głównej figury pomnika -wyniesionego na wysokim cokole Jagiełły na koniu. Wiwulskiego zwalała z nóg choroba, męczyły krwotoki, konieczny był odpoczynek. Zdecydowano więc, że na wysokościowej części pomnika w Krakowie stanie gipsowy model posągu, odpowiednio spreparowany i spatynowany, a dopiero po kilku miesiącach gipsowego Jagiełłę zastąpił - brązowy.

Znaczenie Pomnika Grunwaldzkiego, jako trwałej ozdoby królewskiego Krakowa przerósł zasięg manifestacji społeczeństwa 15 lipca 1910 r., w dniu odsłonięcia dzieła Antoniego Wiwulskiego.

Do Krakowa przybyło około 150000 ludzi, czyli więcej niż było mieszkańców w tym mieście. Wielu musiało zadowolić się noclegami w namiotach ustawionych na placach i ulicach. Przybyli przedstawiciele zaboru pruskiego i rosyjskiego, pokonując wszelkie trudności czynione przez władze zaborcze przy przekraczaniu granicy. Mój zmarły w 1980 r. starszy ode mnie wiekiem kolega w przewodnickiej pracy, Janusz Tłomakowski, wilnianin i uczestnik walk o Wilno w 1-ej wojnie światowej w szeregach 13-go Pułku Ułanów Wileńskich i w ostatniej wojnie w wileńskich oddziałach Armii Krajowej, chętnie opowiadał o podróży, jako 14-letni chłopiec wraz ze swym ojcem na uroczystości odsłonięcia Pomnika. Przybyli Polacy z innych krajów, a zwłaszcza Polonia ze Stanów Zjednoczonych. Obecni byli pobratymcy z sąsiednich krajów Czesi, Słowacy, Serbowie. Kulminacyjnym momentem uroczystości było wejście na trybunę Paderewskiego, który przed sobą prowadził Wiwulskiego. Zanim przemówił, ucałował rzeźbiarza, co przyjęto nieustającą owacją. Paderewski przedstawił tłumom Wiwulskiego, a prezydent miasta Krakowa Leo ucałował ich obu. Paderewski wygłosił płomienną patriotyczną mowę, która poruszyła wielotysięczne rzesze. Pisze w pamiętnikach, że przemawiał bez mikrofonów, bo ich jeszcze nie było, a wszyscy go słyszeli. Powszechnie uważano, że mowa Paderewskiego była początkiem nie tylko jego publicznych przemówień, ale również jego działalności politycznej, która zawiodła go do funkcji premiera i uczestnika narad paryskich, rozstrzygających o losach Polski i Europy po 1-ej wojnie światowej. Podobnie dla Wiwulskiego, stworzenie Pomnika Grunwaldzkiego rozsławiło jego imię jako artysty. Andrzej Urbańczyk w książce "Pomnik Grunwaldzki w Krakowie pisze: "Gdyby nie przypadek, który zetknął Wiwulskiego z Paderewskim w 1908 r., być może dzisiaj nikt nie pamiętałby tego nazwiska i daremnie byłoby szukać wzmianki w "Słowniku artystów polskich". Był właściwie artystą jednego dzieła. W czasie obchodów krakowskich trzy nazwiska były na ustach tłumów: Paderewski, Wiwulski i Bandurski. Ten ostatni, ówczesny sufragan lwowski, później biskup polowy Wojska Polskiego związany z Wilnem, wygłosił kolejną porywającą patriotycznie mowę podczas odsłonięcia Pomnika. W ulotce drukowanej na dzień odsłonięcia Pomnika pisano, że "Paderewski geniusz odkrył pokrewnego sobie geniusza w osobie Wiwulskiwego". Obaj artyści pozostali nadal w ścisłej przyjaźni. Wybuch 1-ej wojny światowej zastał ich przy jednym stole: w przeddzień 1-go sierpnia 1914 r., w ostatni dzień pokoju, a zarazem dzień imienin Paderewskiego, Antoni Wiwulski uczestniczył w przyjęciu wydanym przez pianistę w jego posiadłości w Morges.

Już następnego dnia po trzydniowych uroczystościach w Krakowie Wiwulski wraz z Paderewskim wyjeżdża na odpoczynek do Zakopanego. Wiwulski przede wszystkim na kurację zdrowotną, która odbywa się w prywatnym sanatorium, przy ostrej dyscyplinie dnia, stosowanej przez lekarza, będącego jednocześnie właścicielem zakładu.

W Krakowie rozjechali się goście przybyli na uroczystości 500-lecia zwycięstwa pod Grunwaldem. Ulice przestały rozbrzmiewać entuzjastycznymi okrzykami na cześć twórcy Pomnika. Na ich miejsce, nie na ulicach, lecz na łamach publikacji i w zamkniętych gronach mędrców ze szkiełkiem w oku i ze szklanym sercem, odezwały się głosy krytyki. A ponieważ dość już było pochwał, posypały się słowa oceny negatywnej. Krytykowano opasłego konia, którego modelem był najpiękniejszy ogier wyszukany przez Wiwulskiego w najprzedniejszych stadninach francuskich. Wyrażano niezadowolenie ze zbyt mizernej postaci Jagiełły, doszukując się braku proporcji między koniem a jeźdźcem. Wrażliwsi byli przytłoczeni i zdegustowani ogromem czterometrowej bryły rozciągniętego trupa Wielkiego Mistrza krzyżackiego u stóp majestatycznie stojącego Witolda. Głosom krytyki nie oparł się posąg chłopa rozrywającego na swych rękach łańcuchy. Po dwóch latach posąg ten wymieniono na spokojnego Oracza twierdząc, że nie względy artystyczne, ale przesyt tematyki kajdaniarskiej odegrał rolę. Odbudowany przed kilkoma laty Pomnik Grunwaldzki powrócił znowu chłopa z porwanymi kajdanami. Krytyka nie odważyła się w takim stopniu wystąpić przeciw dwom pozostałym grupom na bocznych płaszczyznach pomnika: polskiego rycerza z giermkiem zbierającym zdobyczne sztandary i Litwina dmącego w róg, drugą ręką dzierżącego pojmanego Krzyżaka.

Specjaliści od niezadowolenia umilkli dość szybko nie zyskawszy liczącego się poparcia. Zwyciężyła opinia: "Najpiękniejszy i najwspanialszy z pomników zdobiących publiczne place Polski".

Przed wybuchem 1-ej wojny światowej Wiwulksi podróżuje wiele po Europie. A w roku 1918 Wiwulski pracuje już nad projektem bazyliki Najświętszego Serca Pana Jezusa w Wilnie.

I w ten sposób doszliśmy do ostatniego rozdziału w życiorysie Antoniego Wiwulskiego, można przyjąć, że obejmuje on tylko sześć lat, a więc okres krótki nawet w krótkim życiu artysty. Określenie to jednak odnosi się jedynie do suchej miary czasu, w Wilnie dane było Wiwulskiemu osiągnąć najwyższe wartości przyświecające polskiemu narodowi.

Choć kilku słowami cofnijmy się wstecz. Od 1893 roku, od wyjazdu z domu rodzinnego do Chyrowa, a potem do Wiednia i Paryża, kontakty Wiwulskiego z matką stanowiły jedynie listy, pisywane bardzo często. Widuje się z matką rzadko. Po ukończonych studiach w Paryżu, ku obopólnej radości odwiedza ją 11 lipca 1908 roku w Sydkunach na Litwie. Jest to jednak data zbliżona już do zawarcia znajomości z Paderewskim i przyjęcia jego oferty na wykonanie Pomnika Grunwaldzkiego. Nie jest więc możliwe, aby odwiedziny te trwały długo i jeśli wspomina się o pobycie Wiwulskiego na Wileńszczyźnie u matki w roku 1909, to dotyczy to już innego kolejnego przyjazdu, podczas którego zapadła nader ważna dla dalszego życia Wiwulskiego decyzja. Otóż wspominany przy opisie lat szkolnych w Mitawie biskup wileński Ropp, wielki przyjaciel Wiwulskich, zaproponował "kochanemu Antolkowi" budowę kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa w Wilnie. Przystąpienie do realizacji tej propozycji nie mogło być natychmiastowe. Wiwulski ostatkiem sił zmagał się z pracami przy Pomniku Grunwaldzkim. Następnie ratowanie zdrowia przed rozwijającą się groźną chorobą odsuwa ten termin aż do roku 1913, kiedy to Wiwulski powraca z Hiszpanii do Wilna i przystępuje do budowy zleconego przez biskupa kościoła.

Jak miał wyglądać ostatecznie kościół, określony przez ojca Franciszka Świątka w jego książeczce o Wiwulskim jako "pomnik" Serca Jezusowego w Wilnie nie sposób odpowiedzieć. Lepiej wyciągnąć szereg wniosków: tenże Świątek pisze, że Pomnik Grunwaldzki spowodował przerwę w pracy nad projektem. Z tego wynikałoby, że Wiwulski zaczął projektować kościół jeszcze w 1908 r. albo i wcześniej, w każdym razie przed przyjęciem oferty Paderewskiego. A przecież propozycja na wybudowanie kościoła została przedstawiona przez biskupa Roppa dopiero w 1909 r. W dostępnych źródłach wspomina się nieraz o architekturze sakralnej Wiwulskiego. Biorąc jednak pod uwagę, że świątynia Serca Jezusowego w Wilnie była jedynym kościołem (oprócz niewielkiej kaplicy w Szydłowie), budowanym przez Wiwulskiego, może tu być mowa jedynie o jego licznych dotychczasowych projektach, a nie wykonawstwie. Pisaliśmy już o jego uwieńczonym powodzeniem uczestnictwie w konkursach w Wiedniu za czasów studenckich. Wówczas też dokonywano charakterystyki sztuki Wiwulskiego, która w zasadzie utrwaliła się do końca jego twórczości.

Świątek zamieszcza w swej książeczce fotografię makiety kościoła nie podając, że ma to być kościół Serca Jezusowego w Wilnie. Makieta wygląda na wstępne studium, brak na niej szczegółów, żadnych detali zdobniczych, bez których nie do wyobrażenia jest ostateczna forma dzieła artysty. Największą uwagę zwraca potężna kopuła, następnie wieże, a potem rozczłonowanie ścian w przeważnie półkoliste wtopione walce. To jest zgodne z charakterystyką artystyczną i osobistą Wiwulskiego, a ponadto świadczą o tym, że przebywał on całe lata w Paryżu i to bardzo chętnie, w cieniu monumentalnej i dominującej nad "stolicą świata" bazyliki Najświętszego Serca, po francusku Serce Coeur.

Wileński kościół miał być niemniej okazały, godnie uzupełniający krajobraz miasta o tak bogato ukształtowanej rzeźbie terenu, o niekończących się możliwościach powiększania majestatu architektury potęgą i pięknem przyrody. Walory naturalne Wilna zniewalały Wiwulskiego do tworzenia ambitnego dzieła. Miał wielu konkurentów, którymi były dostojne wileńskie kościoły, te barokowe bardziej przebojowe od gotyckich, ponieważ obsadzały bardziej eksponowane miejsca w mieście, katedra antnycznie na kolumnach w niezakłóconym milczeniu i przy powszechnym poważaniu trwająca, jeśli nie przejąć się maleńką broszurką ... Została ona napisana przez pewnego żołnierza niemieckiego podczas 1-ej wojny światowej w jego własnym języku p.t. "Wilno, zapomniana kolebka sztuki". Żołnierz ten wszystko chwalił, ale katedrę zganił. To żadne dzieło sztuki, bo cóż to za wydłużone w nieskończoność sześciany, będące potwornie wielkimi kolumnami, dźwigającymi strop świątyni, gdzie im do antyku, cóż to za klasycyzm! Broszurkę tę mógł czytać Wiwulski, uświadamiając sobie dodatkowo, jak trudnego podjął się w Wilnie zadania. Podobnie jak Gucewicz Wawrzyniec w przypadku katedry wileńskiej i on zamierzał dokonać wielkiego eksperymentu, a mianowicie przetworzyć rozwijający się w Europie styl według własnych kryteriów. A na artystę zwaliły się i inne krzyże i rzeczywiście historia budowy bazyliki Najśw. Serca P. Jezusa w Wilnie nabrała cech najgłębszego tragizmu. Objął on i kościół i artystę, zapełniając ostatnie strony jego życia i nieco poza nie wykraczając.

Oddajmy w tym miejscu głos profesorowi Juliuszowi Kłosowi, autorowi najbardziej do dziś popularnego przewodnika po Wilnie. Pisał on tak przed 20 laty, długo po śmierci Wiwulskiego, ale jeszcze przed tragicznym zgonem samego kościoła:

"Jakby pierwszym odezwaniem się ducha twórczości istotnej w architekturze wileńskiej, było meteoryczne pojawienie się na gruncie tutejszym przedwcześnie zgasłego w Samoobronie Wileńskiej w 1913 roku Antoniego Wiwulskiego, rzeźbiarza i architekta o wybitnym talencie. Rozpoczął na kilka lat przed wojną działalność architektoniczną, projektując ogromny kościół Serca Jezusowego z żelazobetonu o nowych zupełnie formach, rzeźbiarskich raczej niż architektonicznych. Budowę rozpoczętą w 1913 roku, przerwaną przez wojnę, a ostatecznie przez śmierć autora tej oryginalnej budowy, uniemożliwiającą dokończenie według zamierzeń twórcy, niedopracowanych w formie ostatecznej. Artysta porwał się śmiało na rzecz wyjątkowo trudną i sam szukał dopiero wyrazu dla swych pomysłów, opierając się na wzorach modernizmu francuskiego. Można było jednak oczekiwać od jego talentu zwycięstwa nad nieopanowanym jeszcze materiałem a rozhukaną zbytnio wyobraźnią. Praca ta nawskroś indywidualna nie mogła być kontynuowana, ponieważ nie znalazł się artysta - sobowtór duchowy Wiwulskiego".

Te czasy już pamiętam. Towarzyszmy jednak dalej Antoniemu Wiwulskiemu, kiedy to jeszcze mnie na świecie nie było i zapisów tych faktów szukać trzeba w starych księgozbiorach. Jest ich niewiele i trudno na nie natrafić. Właściwie trzeba brnąć przez gąszcz cały historii owych czasów, bo może gdzieś będzie jakieś wspomnienie. A jeżeli już nigdzie imienia i nazwiska Antoniego Wiwulskiego nie ma, to notujmy przynajmniej te wydarzenia i fakty, które działy się w tym czasie, nawet niekoniecznie w pobliżu niego i mogą nam trochę wytłumaczyć okoliczności życia i twórczości artysty. Przydadzą się również własne wspomnienia, które chociaż obejmują okres po jego śmierci, to jednak wyrosły z zadumy nad widocznymi jeszcze wówczas śladami jego dzieł, jego artystycznej spuścizny. Dzisiaj już tego prawie nie ma.

Trzeba jednak połączyć obraz dzieckiem zapamiętany z możliwościami umysłu przez dalsze półwiecze w trudach rozumowania i pojmowania zaprawionym. Ci, co po nas się urodzą, będą mieli trudniej!

Pokonywanie przeszkód przy budowie kościoła Serca Jezusowego zaczęło się staraniem o uzyskanie zezwolenia od władz. Rząd carski był przeciwny budowie nowych kościołów. W Wilnie po powstaniu styczniowym zamknięto wiele kościołów. Po upływie dziesiątków lat, jakby w uznaniu, że kara osiągnęła swój cel, a głównie pod presją niekorzystnych dla Rosji carskiej wydarzeń historycznych, niektóre świątynie ponownie otwarto dla tego samego obrządku, inne pozostawały nadal zamknięte, względnie były użytkowane jako cerkwie prawosławne. A że ostatnio wybudowano i konsekrowano nowy kościół Niepokalanego Poczęcia na Zwierzyńcu, a nabożeństwo do Serca Jezusowego było wręcz prześladowane przez władze carskie, te powody również wpływały utrudniająco na uzyskanie zezwolenia na realizację projektu Wiwulskiego na Pohulance w Wilnie. Starania o zezwolenie na budowę zdawały się niekiedy być beznadziejnymi. Wiwulski w tym celu wyjeżdża do Moskwy, do księcia Lwowa, który darzył naszego artystę sympatią i okazał się prawdziwym tym razem rosyjskim mecenasem jego sztuki. Książę Lwow wraz z żoną udaje się do Petersburga, gdzie dzięki jego pozycji na dworze carskim, zezwolenie wydano.

W Wilnie zabrano się z zapałem do roboty, budową kierował ksiądz Lubianiec, rektor Wileńskiego Seminarium Duchowego. Po pokonaniu jednych trudności, wyłoniły się następne, które sprowadziły artystę na krawędź wytrzymałości fizycznej i duchowej. Choroba nie ustępowała. W Krakowie odrzucono projekt Wiwulskiego tamtejszej bazyliki Serca Jezusowego. Zaważyły tu względy finansowe. Wspaniałomyślnego fundatora, jak Ignacy Paderewski, tym razem nie było, a sztuka Wiwulskiego nie była tania, pod względem artystycznym jak i materialnym. W Wilnie było lepiej, protektorem był sam biskup. Nieoczekiwanie jednak i tu zaczęła narastać fala niechęci wobec Wiwulskiego. Po prostu wykonawcy projektu, do murarzy włącznie, byli niechętni do zastosowania nowej, nieznanej w Polsce techniki z użyciem żelbetonu. Jeszcze dotkliwsze było rozpowszechnienie nieprzychylnej opinii o Wiwulskim przez znanego i zasłużonego w Wilnie jezuitę, który występował w imieniu tamtejszego Towarzystwa Jezusowego. Określił on artystę jako człowieka niewłaściwego do budowy kościoła, nazywając go dosłownie "obieżyświatem i utracjuszem".

Doszło do tego, że wszyscy, oprócz księdza Lubiańca i biskupa Roppa opuścili Wiwulskiego. Dopiero po interwencji u naczelnych władz zakonu, burza ucichła i powoli zaczęły się wznosić majestatyczne mury kościoła.

Ukończono nawę główną, boczną kaplicę i zaczęto wznosić prezbiterium i wieżę. I to było wszystko, co się na kształt rzeczywiście "Pomnika Serca Jezusowego" w Wilnie, a nie kościoła pod tym wezwaniem złożyło. I wojna światowa przerwała wszelkie roboty przy wznoszeniu murów. Poziomy obrys kościoła, zakreślony tuż przy ziemi linią fundamentów, złączył się z zaczętymi ścianami. To był początek rysunku Wiwulskiego. W całości obrazu przeistaczanego w świątynię najdumniejszą jej częścią była górna krawędź odcinająca się od jasności nieba kopułą, wieżami, gzymsami z bogactwem ozdób, nie znanych do końca samemu Wiwulskiemu, bo nie zdążył przenieść je jeszcze nawet na papier, lecz nosił tylko w swej duszy...

Tę tajemniczą bryłę poszarpaną u góry, najeżoną kolcami stalowych prętów zbrojenia betonu, jakby przygotowaną do obrony przed zbliżającym się dalszym, jeszcze gorszym losem, ujrzałem i zapamiętałem jako dziecko, gdy zacząłem patrzeć na Wilno, rozumiejąc bardzo, bardzo mało ... A było to długo, lata całe po śmierci artysty.

Wkroczenie Niemców do Wilna przeżył Wiwulski zamknięty w swym kościele, w którym po ustaniu prac budowlanych zajął się zdobieniem wnętrz, rzeźbieniem ołtarzy. Niemcom Wiwulski imponuje, zwraca ich uwagę potężna, napoczęta konstrukcja, zapowiadająca niezwykłe dzieło, zwiastujące nową epokę. Ciekawość ich prowadzi aż do osoby artysty, którego zasypują zamówieniami na własne portrety, popiersia. Wydarzenia dziejowe jednak oferują Wiwulskiemu bardziej doniosłe zajęcie.

Już w 1915 roku, zaraz po wejściu wojsk niemieckich, specjalna komisja obywatelska zarządziła rozkopanie ziemi na szczycie Góry Zamkowej, na poziomie dawnego dziedzińca, między dwiema wyniosłymi topolami. Tu w roku 1863 carski generał - gubernator Murawiew, z powodu okrucieństwa zwany "wieszatel", kazał grzebać w tajemnicy przed mieszkańcami Wilna zwłoki straconych powstańców. Pamięć o tej masowej mogile zachowała się do końca. Przeprowadzone prace odkryły kości ludzkie i resztki ubrania. Miejsce męczeństwa narodowego postanowiono godnie uczcić. Został ustawiony wielki drewniany Krzyż o dwu konturach według projektu Wiwulskiego. Krzyż odznaczał się swoistym, nieprostym rysunkiem, nie miał jednak nic z powszechnych i na naszej ziemi żmudzkich krzyży. Był po prostu Krzyżem Wiwulskiego. Nie często odbywaliśmy wspinaczki na Górę Zamkową, była chyba zbyt dostojna ze swoim widokiem na Wilno. Dziwi mnie jednak teraz, że miejsce oznaczone Krzyżem Wiwulskiego zapamiętałem jako Grób Nieznanego Żołnierza.

Być może dlatego, że Grób taki był wówczas w Warszawie i innych stolicach Europy. W Wilnie odnosiło się to jednak do wcześniejszej historii, do Powstania 1863 roku, a nie I-ej wojny światowej. Niemcy ukazali szybko swoje prawdziwe oblicze i szczerość zamiarów wobec Polaków. Krzyż został brutalnie zrąbany z pewnością nie na oczach Wiwulskiego. Było to pierwsze i jedyne dzieło, zniszczone za życia artysty. Wszystkie inne zostały zniszczone po jego śmierci. Krzyż ten ustawiono ponownie z wielką uroczystością 23-go stycznia 1921 roku.

Wkrótce, bo już w następnym 1916 roku postawiono w Wilnie następne Krzyże Wiwulskiego. Była to wileńska Golgota, monumentalne Trzy Krzyże na Górze Trzykrzyskiej. Natychmiast po uzyskaniu zezwolenia, przystąpiono do prac. Niemcom nie wierzono. Wykonanie okazałego pomnika nie było łatwe. Urwiste zbocze góry utrudniało wnoszenie wody, cementu i stali zbrojonej, ale rąk do pracy nie brakowało. W przeciągu niespełna dwóch miesięcy monument Trzech Krzyży stanął nad Wilenką na Górze Trzykrzyskiej, panującej nad Wilnem. Wśród Niemców wybuchła wielka konsternacja. Było już jednak za późno. Wszystko, co mogli uczynić, to była odmowa na uroczyste poświęcenie Pomnika. Dokonał tego potajemnie ówczesny Administrator Apostolski Wilna, biskup Kazimierz Michalkiewicz. (...)

Moja śp. Siostra Ludwika Zenonowicz, jakby przeczuwając, że będę pisał pracę o Wiwulskim, przesłała mi za życia własnoręcznie przepisaną książeczkę Księdza Prałata Jana Kurczewskiego, wydrukowaną w Wilnie (druk. Ks. A. Rutkowskiego) p.t. "Pamiątka zbudowania i poświęcenia Trzech Krzyżów w Wilnie na Górze Trzykrzyskiej w roku 1916". Samo postawienie trzech Krzyży w 1916 roku stanowi tylko końcową wzmiankę w książeczce. Niewiele można z niej się dowiedzieć o szczegółach tej przecież na szeroką skalę przez ludność Wilna przeprowadzonej akcji i to w warunkach wojennych z potrzebą uśpienia podejrzliwości nowego wroga, przybyłego do miasta. Wniosek nasuwa się ten, że postawienie krzyżowego pomnika było rzeczywiście końcowym epizodem pielęgnowanej przez wieki tradycji.

O nowych Krzyżach z 1916 roku ksiądz Kurczewski pisze: "... Wielebny ks. Administrator Apostolski, Kazimierz Mikołaj Michałkiewicz, powagą swoją zezwolił na odnowienie prastarej pamiątki religijnej i wziął w swoje ręce kierunek całej sprawy. Wykonanie jej poręczył znanym ze swego talentu w sztuce budowniczej - panu Antoniemu Wiwulskiemu, który nakreślił plan budowy Krzyżów trwałych z żelaza i cementu oraz panu Teofilowi Szopie, jako wykonawcy planu. Wierni miasta Wilna pośpieszyli ochoczo ze swymi ofiarami od bogatych do najuboższych, a drudzy z pomocą w robocie od mężów poważnych, aż do ochoczej, rwącej się do każdego czynu szlachetnego, zbożnej młodzieży szkolnej, kierowanej ręką serc wierzących. Słowem, wszyscy wierni, od starego do małego, bez różnicy narodowości, łącznem sercem i ochotą, przyłożyli się ofiarą i pracą do zbożnego dzieła. Chociaż półwiecze minęło od upadku dawnych Krzyżów drewnianych, jednak żywa o nich pamięć przechowała się u Wilnian. Ściśle oznaczano miejsce, gdzie stały, a przy kopaniu dołu na fundamenty pod Krzyże, wykopano zmurszałe pnie dawnych Krzyży, ustanowionych w ten sposób, że środkowy stał na przedzie, a dwa boczne nieco w tyle. Słowem tak, jak zaprojektował pan Wiwulski, jakby z natchnienia, ustawienie nowych Krzyży. Napis u stóp Krzyża środkowego,łaciński w ten sposób wyrażony:

Pax primis xti operariis in Lithuania ord: S. Francisci aevo XIV Vilnae occisis + +vel maxime VII Martiribus, hoc in monte crucifixis + + Christifideles, saeviente bello atrocissimo, ad implorandam opem Divinam et pacem, Cruces has, in loco primaevarum, construxerunt et dedicarunt - AD: MCMXVI.

Tłumaczenie na polski: Pokój pierwszym pracownikom Chrystusowym na Litwie, zakonu św. Franciszka w XIV wieku, w Wilnie zabitym, szczególnie VII Męczennikom, na tej górze ukrzyżowanym + + Wyznawcy Chrystusowi, w czasie srożącej się okrutnej wojny dla uproszenia pomocy Bożej i pokoju, te Krzyże, na miejsce pierwotnych odbudowali i poświęcili - R.P.1916".

W cieniu Trzech Krzyży Antoniego Wiwulskiego wyrosłem. Pod nimi minęło pierwszych 16 lat mojego życia. Bez nich nie mogłem wyobrazić mojego rodzinnego miasta. Stały na najwyższej górze wileńskiej, do niej był dostęp z ogrodu naszego domu przy ulicy Popowskiej na Zarzeczu. Potem los rzucał po świecie, ale ciągnęło w góry.

Dlatego też na początku przy omawianiu źródeł napisałem, że rozgniewał mnie Przeździecki Rajnold w swej obszernej i bogato wydanej w 1938 r. książce "Wilno", gdzie wyraził się o Trzech Krzyżach Wiwulskiego jako o dziele z betonu "zupełnie niepięknym". Nie zwracamy uwagi na głosy krytyków w pojedynkę lub w mało wartościowych grupkach działających, zwłaszcza jeżeli nie wytrzymały one próby czasu. W roku 1981, gdy przemiany historyczne przypomniały bohaterów narodowych podobnych do Antoniego Wiwulskiego, mieszkańcy Białegostoku powzięli decyzję zbudowania w swoim mieście trzech Krzyży według projektu Wiwulskiego. Wizerunki tych Kryży pojawiają się przy grobie księdza Jerzego, uznawanego za Kapłana pochodzącego z "Ziemi Wileńskiej". W rocznicę walk o Wilno, podczas mszy św. odprawionej za żołnierzy wileńskiej Brygady Armii Krajowej w kościele św. Anny w Warszawie, wspaniały barokowy ołtarz został całkowicie zasłonięty olbrzymim płótnem z namalowanymi Trzema Krzyżami na tle wileńskiego nieba. Niebo było tylko nieskażonym ciemno-niebieskim tłem, bez ingerencji artysty - malarza. Krzyże natomiast, również bez przeróbki odtwórcy, wyrzynały się z błękitu oślepiającą bielą tak dokładnie, jakby były jeżeli nie pomnikiem na wileńskiej górze to przynajmniej szkicem modelowym dzieła namalowanym przez samego Wiwulskiego. Do kościoła przyszedłem przypadkowo po nabożeństwie. Niczego się nie spodziewając, stanąłem osłupiały przed tak wielką dekoracją, zmieniającą całkowicie wygląd wnętrza i zapominając, gdzie jestem. Kościół był pusty, co powiększało jeszcze wrażenie. Przeto o nieistniejących dzisiaj wileńskich Trzech Krzyżach wspominajmy tak, jak całe nasze społeczeństwo.

W następnym roku 1917 obchodzono 100-lecie śmierci Tadeusza Kościuszki. W północnej ścianie kościoła św. Jana została umieszczona pamiątkowa tablica projektu Wiwulskiego. Kościół pusty po licznych przeróbkach, z barokową wyspą ołtarzy stłoczonych wewnątrz prezbiterium, zapełnił się z czasem epitafiami, podobiznami zasłużonych dla Wilna ludzi, m.in. Moniuszki, Syrokomli. I właśnie tu znalazła się ostatnia praca Wiwulskiego, zanotowana przez kronikarzy. Jeszcze napiszą o nim, że był autorem przeszło tysiąca plakiet portretowych i na ogół zgodnie uznają w nim niezwykły talent, choć pozostawił po sobie tylko drobne dzieła, jak się wyraził szlachetny i ulubiony przez wszystkich romantyczny przewodnik po Wilnie, profesor Uniwersytetu Stefana Batorego Juliusz Kłos, który bezwiednie do "drobiazgów" zaliczył w ten sposób i pomnik Trzech Krzyży. To było przed pół wiekiem. Co by powiedzieli dzisiaj? Ci ludzie już nie żyją, a o Wiwulskim mówić trzeba, choć po nim prawie nic nie pozostało. Jest więc to obecnie naszym obowiązkiem. Dzieła artysty są trwalsze od samej osoby twórcy. Używa on marmuru, granitu. Jakoś się chce powiedzieć, że ta postać o schorowanym ciele gruźlika, powinna w naszym umyśle trwalszy mieć ślad niż jego dzieła. Ostatnie fragmenty tej pracy poświęćmy przeto samej osobie Wiwulskiego u schyłku jego życia. (...)

Był listopad 1918 roku. Niemcy kapitulowały, ich wojska zostały rozbrojone przez miejscową ludnosć. Na wieść o przyjeździe Paderewskiego do Warszawy, Wiwulski wysyła do niego list, wyrażając nadzieję, że wkrótce się zobaczą Paderewski, jak pisze w Pamiętnikach, bardzo się tym ucieszył. W Wilnie Niemcy mieli jeszcze broń w ręku, ale zaczęli się obawiać, czy nie zostaną im odcięte drogi powrotu z wyprawy wojennej do domu. Mieszkańcy Wilna natomiast nie gromadzili się już przy pomnikach dawnej sławy, lecz uznali, że przyszedł czas na nowo odtworzyć własną historię, zaczęto organizować oddziały Samoobrony Wileńskiej, nazywanej również Samoobroną Litwy i Białorusi, obejmującą poza Wilnem dalekie obszary po Mińsk ,Koszedary, Wiłkomierz. Trzeba było działać szybko i rozsądnie, postępowanie Niemców było podobne jak w czasie budowy Krzyża Powstańców, Trzech Krzyży. Pozwalali, a raczej zamykali oczy, gdy nie mieli innego wyjścia, dbając wyłącznie o swoją skórę, gotowi w każdej chwili przybrać inną postawę. Ustalono wreszcie, że 5 1 1919 roku Niemcy opuszczą Wilno. Ludność wileńska uznała, że nadszedł odpowiedni moment. 29 12 1918 roku rozwiązano Samoobronę Wileńską, jako organizację cywilną i ogłoszono mobilizację mężczyzn od lat 17 do regularnych oddziałów wojska.

Do Wiwulskiego mówiono: "Pan nie ma prawa wstępować do wojska, gdyż rozpoczął pan stawiać kościół, a kto go skończy?" Odpowiedział "Jeśli Bóg uzna mnie za godnego, nie zginę, a jeśli się znajdzie godniejszy, to na cóż mam życie oszczędzać". Otrzymał zadanie patrolowania rejonu Zarzecza, w pobliżu dziś nieistniejącego Krzyża, umieszczonego w małej kapliczce po środku ulicy. Miejsce to jest mi dobrze znane. Tędy wiodła moja codzienna droga ze szkoły do domu, a dziś prowadzi mnie tylko na cmentarz bernardyński, gdzie od dwóch lat spoczęła moja Siostra Ludwika, wśród grona naszych przodków. Krzyż stał pod wspinającą się do góry ulicą Zarzeczną tak stromo, że konie z trudem wciągały na wzniesienie przy kościele św. Bartłomieja ciężkie wozy. Patrolowanie tego miejsca było w tych dniach ważne z dwóch powodów. Tuż przy Krzyżu, w domu nr 5 mieściła się kwatera samoobrony i tu należało oczekiwać odgłosów zbliżającej się do Wilna walki w dniach 3-im i 4-ym stycznia od strony Nowej Wilejki.

Wiał zimny, przenikliwy wiatr od Wilenki, wciskający się od rzeki wylotami trzech ulic: Młynowej, Zarzecznej i Popławskiej. Najbardziej dokuczał chłód w tę mroźną styczniową noc. Temu wojsku tylko z nazwy, brakowało wszystkiego. Nie tylko że nie byli umundurowani, większość nie miała własnego ciepłego cywilnego ubrania. Widok jednego z żołnierzy budził największe politowanie, któremu nie mógł oprzeć się Wiwulski. Ściągnął ze swoich ramion płaszcz i okrył nim biedaka. Losów tamtego żołnierza nie znamy, Wiwulskiego zaś wkrótce opanowała silna gorączka. Musiał opuścić posterunek i ostatkami sił dowlókł się do pałacu Honesti. Było to 3-go stycznia. Sytuacja w Wilnie zmieniła się. 5-go stycznia oddziały Samoobrony, które jeszcze nie zdążyły przeistoczyć się w regularne jednostki wojskowe, musiały opuścić miasto. 6 1 1919 r. w Wace Białej i Tyszkiewiczowskiej zostały one ostatecznie rozwiązane, kończąc historię I-ej Samoobrony Wileńskiej. Żołnierze, którzy nie weszli w skład oddziału, operującego dalej na Kresach, udali się w większości koleją w Łomżyńskie do formującej się Dywizji Litewsko - Białoruskiej zasilając ją 300 ludźmi. Niektórzy trafili ze względu na swój stan do szpitala, gdzie pokaźna liczba zmarła w większości przypadków na zapalenie płuc, którego nabawili się, podobnie jak Wiwulski, w służbie wileńskiej. Zdrowi wraz z Dywizją powrócili za niespełna dwa lata do Wilna, aby tam pozostać na lat dziewiętnaście. Miasto jednak było pozbawione znaków narodowych przez okres krótszy. Pojawiły się one znowu po czterech miesiącach, w Wielką Sobotę i pozostawały przez nieco ponad jeden rok.

Jak pisze Paderewski - 3-go stycznia Wiwulski zapadł na obustronne zapalenie płuc. Ukryto go w zmienionej w Wilnie sytuacji na przedmieściu, w Zakrecie. Wieść o chorobie ulubionego przez wszystkich artysty obiegła całe miasto, wywołując szczery niepokój o jednego człowieka w chwili, gdy wszyscy mieszkańcy nie byli pewni swego losu. Lekarze dzień i noc czuwali przy łożu chorego, a ksiądz Lubianiec nie odstępował od swego przyjaciela. Pomimo ciężkiego i beznadziejnego stanu, pogoda ducha nie opuszczała Wiwulskiego, tak jak to było przez całe jego życie. Był wesół, śmiał się i pobudzał lekarzy do śmiechu. Zmarł 10-go stycznia 1919 roku, jako bohater Samoobrony Wileńskiej. Mówiono powszechnie "zmarł Święty". W pogrzebie wzięły udział ogromne tłumy.

Mimo nieucichłej jeszcze wojennej zawieruchy i kraju z granicami wciąż jeszcze wewnątrz jego terytorium, wieść o śmierci Wiwulskiego dosięgła wszystkich Polaków, świadcząc o jego popularności. Kult artysty zaczął się szerzyć wraz z jego śmiercią. Z wielką gorliwością, niemal z nabożeństwem zaczęto gromadzić pozostałe po nim pamiątki do założonego w Wilnie Muzeum imienia Antoniego Wiwulskiego. W roku 1922 przybyły z Paryża sędziwy, 84-letni Władysław Mickiewicz, syn Wieszcza Narodu, złożył na Grobie Wiwulskiego wiązankę chryzantem. -Teraz stojąc nad mogiłą tak biedną i wzruszającą mógł słowa modlitwy wyrazić pytaniem: "Czyś Chryste zrezygnował z tej dla twego Serca napoczętej Świątyni i przeznaczył ją na Grobowiec Wiwulskiemu?" - Grobowiec też trzeba było dokończyć, a nikt tego nie dokonał, ponieważ wolą Najwyższego było, aby obraz świątyni i grobowca jej Twórcy w sercach kochających Ojczyznę Rodaków, a nie w murach się utrwalił. Obejrzał Władysław Mickiewicz ostatnie pamiątki po Wiwulskim, znalezione w kieszeniach jego ubrania, w którym wrócił ze śmiertelną gorączką z wojennego posterunku. Był to kawał czarnego chleba, 20 kopiejek, obrazek Najświętszego Serca Jezusowego, różaniec i własnoręcznie zapisana karteczka z sentencjami św. Teresy: "Nie smuć się niczem- Nie drżyj przed złej doli biczem - Wszystko to pył - Bóg jest niezmienny - A cel twój promienny - Zdążaj wytrwale co sił - W kim Bóg siedlisko - obrał na wszystko - Ten będzie .... żył." Mówiono, że oprócz tych przedmiotów Wiwulski miał bardzo niewiele z ziemskiego majątku. Żył do końca w biedzie, podobnie jak na początku swej działalności artystycznej.

Po wieloletniej przerwie, niestety już gdy pomruki 2-ej wojny światowej były coraz bardziej słyszane i zbliżały się do granic Polski, w roku 1937 ówczesny wileński arcybiskup metropolita Romuald Jałbrzykowski z wielką energią podjął inicjatywę wszczęcia prac zmierzających do ukończenia kościoła Serca Jezusowego w Wilnie. Zostały one przerwane wybuchem 1-ej wojny światowej, w zakresie budowlanym.

- Gdy po wojnie, po wielu, bardzo wielu latach przyjechałem do Wilna, siostra powiedziała: "Kościół rozebrano. Nie potrafiliśmy go dokończyć, gdy to było możliwe". Tyle było wówczas miejsc do odwiedzania, często z koniecznością odtworzenia dawnego ich wyglądu, tyle było zmian nie tylko w nich, ale i w twarzach żyjących jeszcze rodziców, że nic nie pomyślałem o Wiwulskim, ani gdzie jest teraz jego grób. Z pewnością na Rossie.

Zniszczenie dorobku życiowego Wiwulskiego wymaga głębszej refleksji niż tylko uproszczone traktowanie jako skutków rozpętanej wojny. W jakiś sposób staje się ono konserwatywnym ogniwem w tragicznych kolejach losu artysty. Jako pierwszy pada pod toporem tylko co wzniesiony Krzyż na Górze Zamkowej. Kościół, który ma być największym dziełem całego życia, dumnie wznoszący się na horyzoncie Wilna, zaraz po wydźwignięciu się z łona ziemi pięknego miasta, obumiera nie nabierając kształtów zamierzonych przez budowniczego. Pozostaje do końca swego istnienia szkieletem ułomnego nieszczęśnika, od zarania oczekującego na dobicie. Pomnik Grunwaldzki w Krakowie niszczy szatańska nienawiść wroga. A potem przychodzi chwila, gdy wybuchem położonych min Trzy Krzyże wyniesione ku Niebu z rąk Stwórcy Najwyższego otrzymują koronę męczeństwa i rozsypują się prochem Wielkiego Popielca na głowę pokutującego miasta. W tym samym czasie padają strącone olbrzymie figury Świętych ze szczytu wileńskiej katedry. Ten łoskot usłyszał zacny piewca Wilna- profesor Juliusz Kłos, spoczywający na Rossie i żałował bardzo, że pisał w swych książkach o tych posągach nad frontonem katedry, jako zbyt wielkich i sprzecznych z proporcjami dawnych Greków. Nie spodziewał się bowiem, że oprócz analizy artystycznej może być aż taki sposób rozprawiania się ze sztuką. - Pozostała po Wiwulskim tylko kaplica w niewielkim malowniczym Szydłowie na Żmudzi.

Ciekawa jest historia związana z nazwą ulicy Antoniego Wiwulskiego w Wilnie. Otóż w 1940 roku, gdy władze Litwy smetonowskiej zmieniały nazwy wielu ulic, rzeźbiarz litewski Petras Rimđa apelował, aby pozostawiono nazwę ulicy Wiwulskiego.

Dziś, pisząc pracę o Wiwulskim (na ulicy Wiwulskiego mieściło się gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, do którego siostra uczęszczała) pragnę w dalszym ciągu wypełniać jej wolę służenia w miarę swych lat ludziom, żyjącym na naszej Ziemi Rodzinnej.

Tak czyniłem, przez przeszło czterdzieści lat piórem, będąc oddzielony granicami. - Niech to przypomnienie czcigodnej postaci Wiwulskiego będzie moją modlitwą za spokój duszy mojej siostry Ludwiki w drugą rocznicę jej śmierci.

Warszawa 1986.

Źródło:NCz. 2002.

Nasz Czas
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com